poniedziałek, 31 grudnia 2012

Podsumowanie roku 2012

....    czyli wszystko co najważniejsze w 2012.


W roku 2012 wystartowałem w 42 wyścigach rowerowych. Do mety dojechałem 41 razy. Przejechałem łącznie w nich 2068km. Dodatkowo startowałem w jednym triathlonie zimowym i w dwóch rajdach rowerowych na orientację. Czyli w sumie uczestniczyłem czynnie w 45 imprezach sportowych w których przejechałem na rowerze niemal 2400km.          



Trzy najważniejsze decyzje w roku 2012
1. Dwukrotne powiększenie długości odcinka treningowego, zamiast jednego okrążenia dwa (4,1km, 8,2km).
2. Zakup nowego roweru.
3. Starty tylko w długich dystansach.
4. Pierwsze starty w rajdach rowerowych na orientacje ( Harpagan, Funex).

sobota, 24 listopada 2012

Kielce, 24 listopada 2012, Funex Orient

.....   czyli mój drugi start w wyścigach rowerowych na orientację.

W tym roku mój sezon rowerowy bardzo się wydłużył. Miał zakończyć się 10 października a dzisiaj mamy już koniec listopada a ja ponownie ładuję rower na samochód i jadę w Polskę.
Na start w FUNEX ORIENT zdecydowałem się zaraz po HARPAGANIE. Początkowo planowałem wystartować na głównym dystansie ale 10 albo więcej godzin jazdy rowerem w nocy trochę mnie wystraszyło. Długo z sobą walczyłem ale tydzień przed startem zdecydowałem się na krótszy dystans, tylko 50km i 9 godzin limitu czasu. Przed startem zakupiłem nowe mocowanie na kompas tak bym mógł kompas w końcu używać. Niestety nie udało mi się kupić dobrej czołówki. Teraz tłumaczę sobie, że to właśnie przeważyło, dlaczego zdecydowałem się na start na krótszym dystansie ale nie jest to chyba całą prawdą.
Do startu przygotowywałem się jeden wieczór. Spakowałem swoje sześć toreb, przygotowałem rower. W sobotę wstałem bardzo wcześnie, coś tam zjadłem i zaraz po godzinie 5 byłem w samochodzie. Droga była szeroka. Na miejsce startu rajdu dotarłem 20 minut po godzinie 7. Na starcie pełna kultura. Samochód zaparkowałem bezpośrednio przy hotelu, gdzie była baza zawodów. Bez kolejki potwierdziłem start, otrzymałem numer startowy i tu pierwsza niespodzianka miał być piękny numer 121, podobny do tego w HARPAGANIE 696 a tu blada dupa jakiś beznadziejny numer zastępczy. Trudno, nie numer wygrywa. Toaleta pełna kultura, skorzystałem. Następnie rozpocząłem przygotowania do startu. Razem ze swoim sprzętem kolarskim zabrałem jeden z moich nowych aparatów fotograficznych PANASONIC. W czasie przygotowania jak i w czasie trwania rajdu zrobiłem ponad 400 zdjęć, niestety tylko kilkanaście z nich jest fajne i udane.
Start jak na czasówce, co 2-3 minuty grupa zawodników różnych konkurencji otrzymywało mapy i w teren. Ja dostałem pierwszą mapę o godzinie 9:19. Pierwszą bo zawody składały się z dwóch etapów: pierwszy około 5km i dwa punkty kontrolne, które trzeba pokonać w oznaczonej kolejności i drugi etap 9 punktów kontrolnych i około 45km do pokonania, tutaj kolejność była już dowolna.
Pierwsze wrażenie po obejrzeniu mapy, tragedia. Dziwne kolory, skala 1:10 000, długo dochodziłem do siebie, w końcu załapałem kierunek, siadłem na rower i ruszyłem. Postanowiłem bokiem, nie przez las  i górę dojechać do ścieżki od południa i ścieżką tylko 500m do punktu. Miałem tylko jeden problem, droga, którą chciałem dojechać do ścieżki była zastawiona ogrodzonymi domami, całe szczęście, że gdzieś z boku jedno podwórko nie było jeszcze zabudowane i właśnie przez nie dostałem się do lasu na ścieżkę. Stąd już łatwo, okazało się, że razem ze szlakiem dotarłem do punktu. Problem stanowiła tylko różnica wysokości. Ale pierwsze górki udało mi się jeszcze pokonać na rowerze. Punkt kontrolny jak w HARPAGANIE, biało czerwone pudełko, poniżej punkt do rejestracji, obok punktu osoba z obsługi, która pozwoliła mi nawet zrobić sobie zdjęcie. Dobrze się zaczęło. Potem mogło być już tylko gorzej. Wybrałem całkiem fajną drogę do PK2, Po drodze spotkałem jakiegoś rowerzystę z długiego dystansu całkowicie zagubionego w lesie. Wskazałem mu drogę jak dotrzeć do PK1. Ja natomiast przedarłem się pomiędzy szczytami i dotarłem do ścieżki, która miała mnie doprowadzić do PK2. Wszystko szło dobrze, w pełni kontrolowałem swoje położenie aż tu nagle spotkałem jakiegoś rowerzystę. Spytałem go czy daleko do PK2, odpowiedział, że nie bo tylko około 400m. Pojechałem w kierunku, z którego on wyjechał, jechałem, jechałem aż wyjechałem z lasu a PK2 nie było. Spojrzałem na mapę, zorientowałem się, że całkowicie zgubiłem lokalizację. Pojechałem dalej wzdłuż krawędzi lasu, ale dalej nic. Zatrzymałem się, jeszcze raz spojrzałem na mapę, dopiero wtedy dostrzegłem bardzo istotną rzecz, szukany punkt leży na końcu drogi położonej w małej dolince. Cofnąłem się, znalazłem dolinkę a potem punkt kontrolny. Zdziwiłem się lekko jak nie zobaczyłem przy punkcie kontrolnym kogokolwiek z obsługi. Zrobiłem zdjęcie kilku zawodnikom, którzy zaliczyli punkt zaraz po mnie. W ogóle na punkcie zrobił się tłok. Ja wsiadłem na rower, najpierw jechałem za kimś, potem samotnie skręciłem na północ i bezpiecznie dojechałem do najbliższej miejscowości, następnie do torów a potem jadąc wzdłuż torów dotarłem do bazy. Chyba nie było to najlepsze rozwiązanie. W bazie lekko się zdziwiłem, dowiedziałem się, że na zaliczenie pierwszych dwóch punktów straciłem ponad 2 godziny, tragedia, zorientowałem się, ze będę miał problemu z zaliczeniem całej trasy a przed startem myślałem, że po 5 godzinach będę siedział w samochodzie i jechał w kierunku domu.
W bazie dostałem nową mapę, na arkuszu formatu A4 umieszczone było 9 kontrolnych punktów. Nie było trudno znaleźć optymalną trasę. Ja zrezygnowałem na początku z PK9 choć rozsądek mówił, że powinien być pierwszym zaliczonym. Stwierdziłem, że zaliczę go na końcu jak zostanie mi trochę czasu. Nie zostało ale o tym później. Skierowałem się zdecydowanie do PK8. Dojazd luzacki, asfaltowa droga prawie do samego końca. Jechałem całkowicie sam, po drodze nie spotkałem żadnego uczestnika rajdu, jadąc rowerem robiłem zdjęcia, nie wyszły za dobrze. Po pół godzinie bezbłędnie dotarłem pod punkt. Wjechałem w las, znalazłem grzbiet na którym miała być położona Góra Plebańska. Przejechałem grzbiet wzdłuż zacząłem zjeżdżać, czerwonego sześcianu z organizatorem nie spotkałem. Zajrzałem do opisu "szczyt za sosną", pomyślałem, że może góra była wcześniej, wróciłem grzbietem niemal do drogi, nic, postanowiłem raz jeszcze przejechać wzdłuż grzbietu, po drodze zatrzymywałem się wiele razy i plądrowałem gęstwiny, punktu nie było, dojechałem ponownie do zjazdu, zjechałem trochę więcej niż za pierwszym razem, ale wciąż punktu nie mogłem znaleźć. Coraz bardziej zdenerwowany zawróciłem, miejsce które wydawało mi się szczytem dokładnie przejrzałem, niestety ani człowieka z obsługi ani biało- czerwonego sześcianu nie było. Po raz kolejny przejrzałem mapę, przeczytałem opis, odlałem się, postanowiłem od drugiej strony (północnej) wjechać na górę. Wyjechałem na drogę, dojechałem do miejscowości Dolny, pojechałem wzdłuż grzbietu, napotkanego tubylca spytałem czy wie jak na górę Plebańską, nie wiedział pochwalił się, że nie zna okolicy a dokładnie tutaj kupił działkę, ucieszył się jak powiedziałem, że fajna okolica. Skręciłem na południe i zacząłem wspinać się na górę. Wydawało mi się, że właśnie ta droga prowadzi na szczyt. Nie myliłem się, po krótkiej wspinaczce dotarłem na ten sam grzbiet, który przemierzyłem już co najmniej cztery razy. Tym razem zwróciłem uwagę na mały znaczek na dużej sośnie, sosna była dokładnie na wprost drogi którą zdobywałem górę. Tak na dole był przypięty czytnik. Tutaj właśnie nauczyłem się, że przy punkcie nie musi być ktokolwiek z obsługi i biało-czerwony sześcian też nie jest konieczny. Straciłem dużo czasu i siły. Fajne chociaż, że czegoś się nauczyłem.
Ruszyłem w kierunku PK7, dojazd był stosunkowo prosty, połowa drogi po asfalcie, druga połowa drogami  polnymi. Ciekawie brzmiał opis punktu "kłm  Szewce- środkowy kamień", długo myślałem o co chodzi ale prawie do końca się nie domyśliłem. Tuż przed dotarciem do punktu zobaczyłem rowerzystę, który zszedł z głównej drogi i pchał rower pod dużą górę. Początkowo nie uległem jego sugestii pojechałem dalej, zobaczyłem nawet tabliczkę z napisem " Kamieniołom Szewce" ale nie skojarzyłem. Podobnie jak kolega zacząłem pchać rower pod górę. Szło się ciężko po rudawym dywanie. Najgorsze, że wcześniej wspomniany zawodnik gdzieś znikł. Cały czas myślałem co znaczy "kłm", kiedy byłem już całkiem wysoko, nawet za wysoko, skojarzyłem kłm z kamieniołomem, zacząłem wracać, zobaczyłem rowerzystę wracającego do drogi z całkiem innego kierunku, szybko się tam skierowałem, po chwili byłem na skraju całkiem dużej dziury. Zostawiłem rower, sam robiąc zdjęcia zacząłem schodzić ze stromego brzegu. Bardzo fajne miejsce. Na środku przy środkowym kamieniu był czytnik. Z dołu kamieniołom wygladał tak samo fajnie jak z góry. Musiałem teraz podejść do roweru. Nie było to łatwe ale bez większego problemu dostałem się do roweru. Ruszyłem w kierunku PK5 pt. " Jaskinia Pieklo w ciasnym końcu". Dojazd był ciężki, wzdłuż szlaku niebieskiego, najpierw bardzo błotnista droga, błoto bardzo kleiste, potem droga leśna ale pod górę. Nie mierzyłem odległości, myślałem o wszystkim ale nie o tym co robię, nagle błędnie stwierdziłem, że jaskinia mogła być przed zakrętem, który właśnie pokonywałem. Nie chciałem minąć tego punktu, wróciłem się, rozejrzałem się dokładnie, nie tutaj jaskini być nie mogło i to nie tylko dlatego, że nie było żadnego oznaczenia. Pojechałem dalej i w końcu dotarłem do miejsca gdzie była jaskinia. Obok jaskini oprócz oznaczenia było kilka diabłów pilnujących swojego piekła. Zostawiłem rower na górce przy szlaku i zszedłem do jaskini. Przy jaskini nie było żadnej żywej duszy. Wszedłem do środka, ciemno, wróciłem, z plecaka wyciągnąłem latarkę, stare baterie ledwo co rozjaśniły wnętrze jaskini. Przypomniałem sobie napis "w ciasnym końcu", najpierw szedłem, potem szedłem na czworaka, potem nawet nie mogłem się czołgać bo zatrzymywał mnie plecak, nie mogłem zostawić plecaka bo właśnie do niego miałem przywiązanego mojego chipa, ciągnąłem go obok. Dotarłem do strasznego przewężenia, stwierdziłem, że dalej nie pójdę, po prostu się bałem, rozejrzałem się, po lewej stronie miałem plecak z chipem, spojrzałem w prawo, tutaj coś było, czytnik super. Sytuacja, wąska szczelina ja pośrodku po jednej stronie czytnik a po drugiej plecak z przywiązanym chipem. Latarka zaczęła przygasać. Sznurek był za krótki by przeze mnie chip spotkał się z czytnikiem. Chwilę powalczyłem. Nie dało rady, niechętnie się wycofałem, przełożyłem plecak na drugą stronę i pełen obaw ponownie wczołgałem się w szczelinę. Plecak nie za bardzo chciał się tam wciskać, całe szczęście, że tym razem sznurka starczyło. Zaliczyłem mój 5 punkt kontrolny (PK5), pomyślałem, że jeszcze dwa muszę zrobić by być sklasyfikowanym. Gdzieś po wyścigu przeczytałem, że ci co mają klastrofobię tego punktu nie zaliczyli.
Ja ruszyłem dalej, szlakami do PK6 "Zalejowa- stary łomnik". Długo myślałem co znaczy łomnik, jeżeli chcę wygrywać takie wyścigi to zdecydowanie muszę popracować nad słownictwem. Na początku zjeżdżałem z góry szlakiem niebieskim. Początkowo zjazd był stosunkowo stromy, potem się wypłaszczyło. Dojechałem do rozjazdu. Tutaj miałem do wyboru krótszą drogę czarnym szlakiem lub dłuższą najpierw szlakiem niebieskim a potem czerwonym. Zdecydowałem się na krótszą trasę. Bardzo szybko fajną leśną drogą dotarłem do skalnego kanionu. Tutaj były już dwie osoby które paliły ognisko. Ucieszyłem się, że tak szybko  dotarłem do punktu. Radość moja była krótka. Niestety były to osoby, które mile spędzali swój czas w pięknych warunkach natury. Od nich to dowiedziałem się, że nie jestem pierwszym, który się tutaj przybłąkał oraz, że dalsza wyprawa czarnym szlakiem jest niemożliwa z rowerem. Musiałem zawrócić, trochę pobłądziłem nim dotarłem do czerwonego szlaku, czerwonym szlakiem bylo tylko pod górę, początkowo nawet jechałem, potem to już trudno było nawet prowadzić rower, zostawiłem go 100m przed punktem docelowym bo i tak planowałem tą sama drogą wracać. Gdy zobaczyłem "łomnik" zrobiłem głośne "UAU". Coś niesamowitego. Miejsce stworzone zapewne przez człowieka, ludzie po prostu usunęli kawałek grzbietu zostawiając dużą przerwę pomiędzy dwoma wielkimi skałami. Byłem bardzo zmęczony. Na miejscu znajdował się już przedstawiciel organizatora przeciągając liny pomiędzy skałami. Wytłumaczył mi, że przygotowuje jeden z etapów dla drużyn, nie sądzę bym kiedyś znalazł partnera do takich zawodów. Chociaż moiże z Oskarem. Punkt kontrolny znajdował się na dole, zejście wcale nie było łatwe. Czytnik wskazał mi organizator. Tak zaliczyłem PK6.
Jak wspomniałem wcześniej byłem bardzo zmęczony. Dotarłem do roweru. Sprowadziłem go na dół. Na dole pojechałem szlakiem czerwonym do miejscowości CHĘCINY. Powolutku zbliżałem się do ruin zamku sterczących ponad miejscowością. Cudowny widok. W Chęcinach troszeczkę pobłądziłem zanim dostałem się na właściwą drogę. Było cały czas pod górę, ale pod asfaltem dało radę jechać. Przy zamku skręciłem w prawo i zieloną ścieżką dydaktyczną dotarłem do PK4. Następne piękne miejsce, wysoki klif z jednej strony, piękny brzozowy młodnik z drugiej. I właśnie w tym młodniku na górce znajdował się PK4. Ucieszyłem się bo właśnie po zaliczeniu PK4 wystarczyło mi dojechać przed 18:20 do bazy by być sklasyfikowanym. Usiadłem na skarpie. Zaplanowałem dalszą część trasy. Przygotowałem oświetlenie bo już  wiedziałem, że dnia mi nie wystarczy na zaliczenie wszystkich punktów kontrolnych. Miałem tyle czasu, że nawet zadzwoniłem do Bogusi. Ucieszyłem się bardzo bo wyciągnięcie telefonu pozwoliło mi na zweryfikowanie czasu. Okazało się że mam jedną godzinę więcej niż do tej pory myślałem, sugerując się zegarkiem znajdującym się w liczniku rowerowym. Odżyłem, powróciły siły. Ruszyłem do PK3. Dojazd wydawał się prostu, asfaltem pod samą górkę potem prostą przycinką na grzbiet i grzbietem do punktu. Jak się mi wydawało tak i było. Bez problemu, bez historii i bardzo szybko dotarłem do PK3 umieszczonego na szczycie w gęstym lesie. Las był tak gęsty, że tutaj przy punkcie umieszczony był nawet czerwono-biały sześcian.
W drodze powrotnej minąłem całą grupę pieszych. Wszyscy podążali tą drogą, którą ja przed chwilą pokonałem. PK2 do którego zmierzałem był stosunkowo daleko oddalony od PK3. W trakcie dojazdu zaczęło robić się ciemno, skończyła się karta w aparacie, aparat mogłem schować. W mijanych miejscowościach nieprzyjemnie śmierdział dym spalanych syntetyków. Cały czas mijałem pieszych uczestników rajdu. Punkt postanowiłem zdobyć od strony północnej. Chyba nie najbardziej przemyślane rozwiązanie. Drugą czy trzecią drogą wjechałem w las. Prostą drogą miałem dojechać do podnóża Góry Jotkowej. Niestety prosta droga nie była prosta, powiem więcej wyprowadziła mnie na manowce. Wyprowadziła mnie na lewą stronę. Górę miałem po prawej a pomiędzy mną i górą była nieciekawa grobla, wjechałem w las i na azymut postanowiłem dotrzeć do punktu. Początek był nawet fajny. Wokół było słychać innych uczestników usilnie poszukujących Góry Jotkowej. Najpierw szerokimi drogami potem dróżkami wolną zbliżałem się do Góry Jotkowej. Krzyki mnie w tym upewniały. W pewnym momeńcie dotarłem do podnóża jakiejś góry. Ucieszyłem się. Nieważne, że nie było na nią żadnej nawet najwęższej dróżki. Wystarczyło wdrapać się na górę i idąc grzbietem dotrzeć do szczytu. Początkowo nic mi nie przeszkadzało. Szedłem z rowerem jak czołg. Czułem, że jestem blisko celu. Szybko wdrapałem się na grzbiet. Gęste krzaki przeszkadzały mi tylko trochę. Z czasem poczułem zmęczenie i trud przebijania się przez dżunglę. Porysowałem sobie ręce, porysowałem także kask i twarz a na grzbiecie nic. Najgorsze, że grzbiet się kończył. Dopiero wtedy pomyślałem, że może to nie to wzgórze. Spojrzałem na południe. Robiło się już ciemno ale dostrzegłem jeszcze większe wzniesienie. Krótko się zastanawiałem, tyle wysiłku już włożyłem, że muszę tą górę zdobyć. Niestety wzgórze to było znacznie większe. Początkowo szedłem jakąś dróżką ale wkrótce dróżka się skończyła, znowu musiałem przebijać się przez gęstwinę. Pilnowałem tylko azymutu i sprawdzałem czy cały czas się wznoszę. Nie wiem czy dotarł bym do grzbietu gdybym nagle nie zobaczył daleko świateł latarek. Przyspieszyłem kroku i lekko skorygowałem kierunek na dostrzeżone latarki. Dużo czasu upłynęło nim dołączyłem do trójki młodych piechurów, zapewne szli po grzbiecie szukając punktu. Miałem ogromne szczęście, dołączyłem do nich dokładnie w momencie kiedy znaleźli PK2. Super fart. Pozostało tylko wrócić do drogi i zaliczyć dwa ostatnie punkty kontrolne. W tym momencie miałem wystarczającą ilość czasu. Razem z trójką piechurów zszedłem z góry na południową stronę góry. Przy drodze pożegnałem się z towarzyszami, życząc sobie wzajemnie powodzenia. Leśnymi, całkowicie ciemnymi drogami kierując się na północ dotarłem do drogi. Przy drodze uzupełniłem oświetlenie, które niestety muszę zdecydowanie poprawić jeżeli chcę startować w nocnych rajdach i skierowałem się do PK1.      Początek był łatwy. Drogami asfaltowymi do miejscowości Bolechowice. W Bolechowicach zacząłem mieć pierwsze problemy. Najpierw zatrzymałem się przy latarni, pomimo światła latarki i latarni nie mogłem rozczytać nazwy miejscowości (Panek) o którą zamierzałem zapytać stojącego mieszkańca. Jakoś się z nim dogadałem ale do okulisty muszę chyba iść. W tym roku wzrok poleciał mi strasznie. Nie pierwszy raz miałem tego rodzaju problem. Niestety pytany nie za dużo mi pomógł albo źle opisał miejsce w które miałem skręcić albo po prostu zmęczony źle go zrozumiałem. Trudno, dojechałem do dwupasmówki, przynajmniej wiedziałem gdzie jestem, tą trochę dłuższą drogą też mogłem dotrzeć do miejsca docelowego. Mogłem ale znowu źle skręciłem i ponownie znalazłem się w miejscowości Bolechowice. Widocznie normalny dojazd był mi pisany. Tym razem skręciłem we właściwą drogę. Napiszę więcej, nawet następny skręt wykonałem we właściwym miejscu. No ale byłem zmęczony. Zaraz po skręcie usłyszałem za jednej z zagród głośny krzyk tubylca. Szarpnęły mną wątpliwości czy naprawdę dobrze skręciłem, przecież nie było fabryki kostki. Cofnąłem się i dalej pojechałem prosto szukając dalej drogi w lewo. Minąłem fabrykę kostki, zorientowałem się,że coś jest nie tak. Spojrzałem na mapę, teraz dopiero upewniłem się, że mój pierwszy skręt był właściwy. Jeszcze raz się musiałem cofnąć. Dojechałem do gospodarstwa, z którego dochodziły wcześniej głośne krzyki. Okazało się, że mieszkaniec informował głośno wszystkich uczestników rajdu jak najłatwiej dotrzeć na Górę Dobrzeszną gdzie znajdował się PK1. A droga była prosta " za ostatnim domem w lewo". Tak uczyniłem, ale byłem tak zmęczony, że końcówkę, którą powinienem pokonać na rowerze przeszedłem. Przy punkcie spotkałem piechurów, którzy dokładnie nakierowali mnie na punkt.
Super teraz do bazy, a może do PK9. Długo myślałem ale czym bliżej byłem bazy tym bardziej byłem przekonany, że PK9 powinienem odpuścić. Zmęczenie zwyciężyło, bez wyrzutów sumienia zamiast skręcić w lewo pojechałem prosto do bazy. Zameldowałem się 35 minut prze czasem.
Miałem wyrzuty sumienia, że jestem bez ambicji ale z drugiej strony wcale mie jestem pewny, że 30min starczyło by mi na odszukanie i powrót do bazy. Dobrze zrobiłem.
Rajd był ciężki. Zmęczyłem się dużo bardziej niż na HARPAGONIE. Teraz żałuję, że nie wystartowałem w pełnej wersji rajdu. Za rok na pewno tego błędu nie popełnię. W zasadzie potrzebuję oprócz większej kondycji trochę lepszego oświetlenia. Dobra latarka i bardzo dobra lampka na rowerze to wszystko co potrzebuję. Czołówka PETZLa może być tylko uzupełnieniem.

sobota, 10 listopada 2012

Wieliszew, 10 listopad 2012, Puchar Wieliszewa PB

...  czyli jak HARPAGAN nie był ostatnim startem w roku.

Nie spodziewałem się tego a tu niespodzianka. Dwa czy trzy tygodnie przed startem na stronie PB pojawiła się informacja o tym wyścigu. Bardzo się ucieszyłem, że będę mógł się rozerwać. Bieganie mnie satysfakcjonuje ale jest takie męczące.
Plan na sobotę był prosty: pobudka, śniadanie, zakupy w Lidlu, przygotowanie roweru, maraton w Wieliszewie i na koniec zakup OLEGO w Media Markt. Piękny dzień tym bardziej że wszystko udało się zrealizować. Ale od początku. Roweru nie ruszałem od HARPAGONA ale całe szczęście, że nie miałem przy nim za dużo roboty. W zasadzie zrobiłem tylko jedną rzecz, obniżyłem kierownicę nie tylko dlatego, że zasłaniała widok kamerze. Dodatkowo na stałe zamontowałem uchwyt kamery do kierownicy. Musiałem to wszystko zrobić w domu bo na klatce schodowej szaleli malarze. Oczywiście na wyścigi pojechałem sam. Na miejscu byłem godzinę przed startem. Zarejestrowałem się, przygotowałem rower i siebie do startu i o godzinie 14.oo byłem gotowy. Start był planowany na godzinę 14.30. Pogoda była dobra, temperatura około 10 stopni Celcjusza, lekko nieprzyjemny wiatr z podkreśleniem słowa lekko. Frekwencja dopisała. Ekipa PB  w pełnej obsadzie. Na rozgrzewkę miałem pół godziny. Wykorzystałem ją na kluczenie pomiędzy zawodnikami.
Start był naprawdę szybki, nawet za szybki, jeszcze 3 minuty przed startem spiker mówił " jeszcze 5, jeszcze 4 zawodników nie przyjechało z ostatniego dystansu" i nagle wszyscy na start i wystrzał. Nie wszyscy zdążyli się ustawić. Ja oczywiście wystartowałem jako ostatni, za mną wyjechali tylko spóźnieni i Niestety za wolno rozpocząłem, kiedy byłem gotowy do pierwszego wyprzedzania rozpoczęła się wąska, ciężka dróżka i musiałem wolno, gęsiego podążać za zawodnikami jadącymi przede mną. Odbiłem sobie to wszystko na asfalcie, no może nie wszystko ale dużo zawodników wyprzedziłem przed wjechaniem w las. W lesie na początku było trochę tłoczno i trochę pagórkowato. Ja powolutku wyprzedzałem kolejnych zawodników. Na pierwszym okrążeniu wyprzedziłem pana Jurka i kamerzystę. W ogóle na pierwszym okrążeniu wyprzedziłem największą liczbę zawodników. Czym bliżej do mety tym rzadziej przeprowadzałem manewr wyprzedzania. Mnie wyprzedził tylko jeden zawodnik, na stadionie zaraz po przekroczeniu po raz pierwszy linni mety. Nie byłem w stanie dotrzymać mu koła, ale cały czas był w polu mojego widzenia, na drugim okrążeniu nawet przez chwilę byłem przed nim, ale ponownie wyprzedził mnie tym razem na muldach. Dogoniłem go okrążenie później, tym razem na muldach już mnie nie wyprzedził, na mecie byłem przed nim. W ogóle na drugim i trzecim okrążeniu wyprzedziłem w sumie około 10 kolarzy. Trasa była fajna. Pętla około 7km. Asfalt tylko przy stadionie w lesie 3-4 wydmy w tym jedna duża, której nie udało mi się podjechać ani razu. Super dróżki pomiędzy drzewami. Nakręcony film jest super. Może trochę ciemny. W ogóle znalazłem super miejscówkę na kamerę. Po obniżeniu kierownicy obraz jest super. Szkoda, że kamera nie może być tam zainstalowana gdy startuje w rajdach na orientację, przeszkadza mapnik.
Takoż dojechałem do mety. Wielu zawodnikom się to nie udało, zrezygnowali po pierwszym kółku. Na mecie gorąca herbatka i pasta. Wszystko super, szkoda tylko, że tak szybko wszystko stygło. Po posiłku spakowałem się i pojechałem do domu by tam kontynłować mój harmonogram dnia. Sobota była piękna, harmonogram zrealizowałem w 100%.

+  to że w ogóle w listopadzie można było pojeździć na rowerze
+  trasa
+ start tak dużej liczby zawodników
+ gorąca herbata na mecie
+ super nagrany film, w końcu znalazłem dobre miejsce na kamerę na rowerze
- źle ułożony początek trasy, za szybko zwężenie
- źle zorganizowany start

sobota, 20 października 2012

Redzikowo, 20 październik 2012, HARPAGAN 44

...  czyli mój pierwszy start w rajdzie rowerowym na orientację i to nie byle jakim.


O uczestnictwie w tej imprezie zacząłem myśleć około 30 dni przed startem. Jak się nie mylę to dowiedziałem się o tym rajdzie z forum MAZOVII. Od razu rozpocząłem ostre przygotowania. Po pierwsze uzupełniłem swój ekwipunek o mapnik MIRY, plecak CAMELBAKa i kompas MOSCAUCOMPASS. Wszystko się sprawdziło może za wyjątkiem kompasu, którego w ogóle nie używałem ale jest super muszę tylko zmienić oprawkę. Dodatkowo kupiłem 5 map okolicy i żele, które nabyłem na ostatniej MAZOVII. Przed startem trochę czasu spędziłem na studiowaniu map okolicy rajdu i na pewno nie był to czas stracony. Roweru specjalnie nie przygotowywałem, nawet nie zdążyłem go wyczyścić po ostatnim maratonie. Zamontowałem tylko mapnik, oświetlenie z przodu i z tyłu i dodatkowy licznik do pomiaru krótkich dystansów, sprawdził się bardzo też.
Na piątek (dzień przed startem) wziąłem urlop. Planowałem wyjechać bardzo wcześnie ale się nie udało. Musiałem wcześniej się wyspać i przygotować rower. Wyjechałem o godzinie 12.30. Niestety do Redzikowa jest bardzo daleko, jechałem tam ponad 5 godzin. Na miejscu byłem po godzinie 18.oo. Było trochę ciemno ale strasznie ciepło. Bez problemów się zarejestrowałem, odebrałem chipa, oddałem rower do przechowalni i zjadłem obiad w pobliskim AQUAPARKU. Na obiad miałem biały barszcz (zupę, którą chyba lubił mój tata i mama często ją gotowała) oraz kopytka z sosem grzybowym. Fajnego gościa spotkałem w barze, naprawdę fajnego. Po posiłku poszedłem do bazy startowej czyli szkoły podstawowej, usiadłem na ławeczce i poobserwowałem sobie napaleńców, którzy wkrótce wystartują w maratonie. Fajni ludzie, większość to młodzi napaleńcy ale zdarzają się też osoby dużo starsze ode mnie. Super, mam przed sobą przynajmniej kilkanaście startów w HARPAGANIE. Potem poszedłem do samochodu, który rozsądnie zaparkowałem najbliżej jak tylko było można bazy (niezgodnie z instrukcją bo blokowałem miejsca dla aquaparku) i poczyniłem kolejne przygotowania do startu: przywiązałem kartę z chipem do plecaka, dopakowałem kilka rzeczy do camelbaka, przejrzałem ostatni raz mapy. Przed snem musiałem rozwiązać jeszcze dwa problemy: w sensownym miejscu zaparkować samochód i znaleść sobie miejsce do spania.  Równo o godzinie 21.oo wystartowali "juranty" (harpagany co chodzą). Dopisywał im dobry humor nie wiedzieli jeszcze, że tylko 43 z nich zdobędzie tytuł HARPAGANA (w 43 edycji ponad 170 osób zdobyło ten tytuł) a większość z nich  nawet nie dojdzie do mety. W etapie tym uczestniczył mój "znajomy" z maratonów- Tryc. Na początku sezonu jeździł tylko trochę wolnej ode mnie. W HARPAGANIE wytrzymał tylko jeden dzień.
Po wyjściu piechurów znacznie luźniej zrobiło się w sypialni (na sali gimnastycznej), wykorzystałem moment i rzuciłem swój materac i śpiwór gdzieś na środku w szparze pomiędzy karimatami. Gdy wyszedłem okazało się, że został otworzony parking bezpośrednio przy szkole. Przeparkowałem samochód, ustawiłem go bezpośrednio przy latarni, gdyż zdawałem sobie sprawę, że zarówno start jak i koniec będzie w całkowitych ciemnościach. Udałem się na salę gimnastyczną, zdjąłem buty, walnąłem się na materac. Próbowałem usnąć, początkowo było ciężko ale kolo północy zgasło światło i chyba trochę pospałem. Obudziłem się przed godziną 5.oo. Szybko założyłem to co zdjąłem, spakowałem swoje zabawki i poszedłem do samochodu. Z samochodu wyposażony w papier udałem się do łazienki a potem odebrałem z przechowalni rower. Na śniadanie zjadłem sałatkę, pasztecik w cieście francuskim, bułkę francuską z dżemem, dwa banany i popiłem to wszystko napojem mięta-jabłko. Obok mnie zaparkowało małożeństwo w wieku około 30 kilku lat, fajni ludzie, szczególnie kobieta, ciekawe czy spotkam ich na trasie. Założyłem swój strój kolarski, skończyłem montaż MIRY i przygotowany pojechałem na start.
START (6:27, 0, 0). Punktualnie 3 minuty przed startem organizatorzy rozpoczęli wydawać mapy. Było jeszcze zupełnie ciemno. Nie jestem przyzwyczajony do oglądania mapy w świetle latarki. Zastanawiałem się czy nie pójść do szkoły i tam w świetle zaplanować sobie całą trasy. Po krótkiej analizie zdecydowałem, że w tych ciemnościach najpierw pojadę do PK15 i tam wyznaczę sobie całą trasę. I tutaj przydała się analiza mapy przeprowadzona wcześniej w domu, w zasadzie bez zaglądania do mapy podjechałem samotnie pod PK15. Trochę się zdziwiłem jak na rozjeździe zobaczyłem grupę rowerzystów ostro dyskutujących, zapewne jak dalej pojechać by dotrzeć do PK15. Ja pojechałem prosto (błąd) i leśnymi duktami chciałem dotrzeć do punktu kontrolnego. Gdy dojechałem do drogi, w którą planowałem skręcić spotkała mnie niespodzianka, zamiast leśnego duktu była rozkopana (budowana) szeroka autostrada, oczywiście nie było jej na mapie. Długo próbowałem odszukać leśny dukt. Spotkałem kilku błądzących rowerzystów i jednego piechura. Byłem przekonany, że punkt jest po prawej stronie więc trochę się zdziwiłem gdy spotkałem rowerzystę, który już był na punkcie i kierował się w tym samym kierunku. Przy okazji podpowiedział mi, że łatwo do PK15 stąd to ja nie trafi. Podjąłem odważną decyzję " wrócę do skrzyżowania dróg i podjadę do punktu z drugiej strony. W czasie powrotu żeby było weselej dopadł mnie jeszcze młody ale zadziorny owczarek niemiecki, który pilnował pojazdów budowy drogi. Był w miarę spokojny gdy pchałem rower, szalał gdy tylko próbowałem jechać. Trochę czasu straciłem, a przez chwilę nawet żałowałem, że nie kupiłem gazu pieprzowego.. Podjazd od drugiej strony był dużo łatwiejszy, tylko końcówka po polu na brzegu lasu mogła budzić wątpliwości ale po 500m cięższej przeprawy (dało się jechać) wjeżdżało się prosto na punkt. Tak zdobyłem mój pierwszy w życiu punkt kontrolny w HARPAGANIE. PK15 (7:53, 4, 4). 
A na punkcie kontrolnym sielanka, tłumek ludzi, namiot, ognisko i fajna atmosfera. Niestety mnie nie przyszło się ją długo cieszyć. Przez chwilę myślałem co dalej. Na obrzeżu mapy miałem PK9 ale dojazd do niego dla mnie  nie był najprostszy. Postanowiłem jechać od razu do PK5, chyba jako jeden z nielicznych. Wybrałem wariant dłuższy- drogowy, zawsze to pewniej szczególnie dla początkującego orientalisty. Byłem tak przestraszony, że zabłądzę, że pomimo skomplikowanego dojazdu postanowiłem do głównej drogi dojechać swoim śladem. Całe szczęście, że moje postanowienie dotrwało tylko do pierwszego skrzyżowania. Na nim zamiast skręcić w lewo w wąską błotnistą ścieżkę pojechałem prosto piękną szeroką drogą. Było dużo szybciej i dużo fajniej. Po drodze minąłem dwie młode zawodniczki stojące z rowerami na skrzyżowaniu i zastanawiające się co dalej. Nie pomogłem im bo o pomoc nie poprosiły, przez chwilę miałem wyrzuty bo może powinienem to zrobić to samoistnie. Droga do PK5 wydawała się piekielnie prosta ale nie dla mnie. W Dębnicy Kaszubskiej na pierwszym skrzyżowaniu tak byłem zajęty konsumpcją banana, że zamiast skręcić w prawo pojechałem prosto. Wszystko przez to, że nie wiem dlaczego ale byłem przeświadczony, że powinienem trzymać się drogi do Bytowa i się jej trzymałem. Dopiero jak dojechałem do drogi-lotniska coś mi zaczęło dzwonić w głowie ale potrzebowałem jeszcze 0,5km by rozpocząć cofanie. Straciłem 5km i około 15min czasu. Wkurzony wróciłem, nawet jako początkujący "orientalista" nie powinienem robić takich błędów. Wydawało mi się, że dalej to będzie prosto, za rzeczką w prawo a potem na trzecim kilometrze w lesie jeszcze raz w szeroką drogę w prawo. Włączyłem licznik krótkich dystansów, w lesie zacząłem tracić pewność, co 400m była droga lub przycinka w prawo, którą wybrać. Myśląc tak dojechałem do rzeczki, luknełem na mapę, chyba za daleko, cofnąłem się, musiałem teraz skręcić w lewo, skręciłem w drugą przecinkę, przejechałem wolno 100m, zobaczyłem zawodników jadących w tym samym kierunku co ja, jeden z nich krzyknął chyba do mnie "Dalej". Super podpowiedź ale jak ją czytać, czy podpowiadający zaliczył już punkt czy dopiero do punktu jedzie. Jeżeli jedzie do punktu to dlaczego jest taki pewny, ze to on ma rację a nie ja. To pytanie długo mnie nurtowało. Pojechałem za podpowiadającym i to nie był błąd. Dotarłem do PK5 (9:02, 2, 6) i zdobyłem mój 6pkt w HARPAGANIE 44.
Krótko myślałem, najbliżej leżał PK19 i zdecydowanie leżał na mojej drodze. Byłem zdesperowany by dotrzeć do niego samodzielnie. Dokładnie przestudiowałem krótki dojazd, sprawdziłem na mapie wszystkie szczegóły, wiele nie znalazłem, ruszyłem. Przed miejscowością Żelkówko podpowiedziałem mijanemu zawodnikowi jak dojechać do pk5, mam nadzieję, że mu to pomogło. Jechałem sam. Po minięciu miejscowości zacząłem uważać, włączyłem licznik krótkich dystansów. Wydawało mi się, że we właściwym momencie skręciłem w lewo, ale tak mi się tylko wydawało, wjechałem na górkę, dalej byłem przekonany,  że jadę idealnie na punkt, wszystko pasowało, ale nagle skończyła się droga, tego na mapie już nie było  zaczęło się małe bagienko, spojrzałem na mapę, kompletna dupa, aż tu nagle w oddali za drzewami zobaczyłem mknących dwóch rowerzystów. Kompletnie nie wiedziałem gdzie jestem, rozsądek mówił jedź za innymi. Przedarłem się przez gęstwinę i dojechałem do drogi. Na początku wybrałem zły kierunek, wróciłem się, dogoniłem trzech zawodników, dwóch starszych i jednego młodego, nawiązałem z nimi kontakt, byli w podobnej sytuacji jak ja szukali PK20, ale oni w przeciwieństwie do mnie jeszcze nie zgubili orientacji. Dojechał do nas czwarty zawodnik zupełnie z innego kierunku, powiedział, że on tą górę ( po naszej lewej) objechał z drugiej strony, śladów punktu nie spotkał. Najstarszy z nich (zdecydowanie powyżej 50) wnioskował, że należy się cofnąć i pierwszą drogą wjechać na górę bo PK19 właśnie jest na  górze. Nie uwierzyłem im zostałem sam. Całe szczęście, że ktoś kto zdobył przed chwilą punkt potwierdził, że moi współtowarzysze mieli rację. Wjechałem na górę, dotarłem do PK19 (10:16, 5, 11).
Na PK19 tłok. Spojrzałem na mapę. Postanowiłem pojechać do PK10, umieszczonego na skraju mapy. Nie wiedziałem dokładnie gdzie jestem. Wiedziałem tylko, że muszę jechać na południowy- zachód. Trochę sam, trochę z pomocą innych kolegów dojechałem do miejscowości Mielno. Gdy się zatrzymałem podeszło do mnie dwóch brodatych mieszkańców i powiedzieli mi, że dobrze jadę. Wiedziałem to ale fajnie było z nimi porozmawiać. W Suchorzy minąłem sklep pełen zawodników. Asfaltem na początku jechałem sam. W pewnej chwili wyprzedził mnie jakiś zawodnik. Siadłem mu na kole. Nieźle mnie podciągnął. Potem dał się wyprzedzić, jechał za mną i nagle zniknął. Ja jechałem dalej, ale brak pleców mnie denerwował. Zatrzymałem się, spojrzałem na mapę, stwierdziłem błędnie, że pojechałem za daleko, cofnąłem się, skręciłem w boczną drogę i wtedy zobaczyłem znajomą trójkę zawodników z PKT19 mknących prosto asfaltem. Nie miałem wątpliwości powinienem jechać za nimi. Jechałem wolno ale powoli ich doganiałem. Dogoniłem ich na leśnym skrzyżowaniu. Stali i zastanawiali się czy jechać w prawo czy w lewo. W międzyczasie dwójka zawodników bez zastanowienia pojechała w prawo. Moja trójka wybrała w lewo ja wbrew zdrowemu rozsądkowi pojechałem za nimi. Jechaliśmy tak i jechaliśmy, minęliśmy drwali. Jak się cofaliśmy to ich zagadaliśmy. Był wśród nich leśniczy. Spojrzał na mapę, pomyślał i powiedział " Nie wiem jak wy takimi mapami  możecie gdziekolwiek dojechać". I miał rację mapy były "troszeczkę" nieaktualne. Po wskazówkach ruszyliśmy z kopyta, dojechaliśmy do skrzyżowania skręciliśmy po bożemu w lewo, mineliśmy kilku zawodników wracających z punktu i dzięki im dotarliśmy bez kłopotu do PK10 (11:39, 3, 14).
Jako następny wybrałem PK18. Odległość pomiędzy punktami była duża ale droga niezbyt ciężka. Jechałem sam, na długiej prostej dostrzegłem zawodnika, jechałem za nim kilka kilometrów ale przed Trzebielnem go dogoniłem. Chwile jechaliśmy razem, potem został lekko z tyłu. Problemik był za rzeczką, okazało się, że najkrótsza droga oznakowana jest jako teren prywatny, złamaliśmy zakaz i w trójkę pojechaliśmy ścieżką przez las. Jechałem jako ostatni. W pewnym momencie dojechaliśmy do skrzyżowania pięciu dróg, nie wiem jak pierwsi wykoncypowali, w którą drogę do punktu, wydawało mi się, że posłużyli się kompasem, ja swojego nawet nie wyjąłem z plecaka. Tak a pro po, plecaka w ogóle nie zdejmowałem z pleców podczas całych 12 godzin jazdy. Dotarliśmy do pięknie położonego PK18 (12:39, 5, 19).
Chciałem zrobić sobie tutaj krótką przerwę ale zauważyłem zawodnika, wyglądającego jak prawdziwy orientalista, który właśnie wyjeżdżał a jako cel wybrał sobie dokładnie ten sam punkt. Postanowiłem jadąc za nim dotrzeć do PK8. Droga do punktu była prosta, krótki powrót po śladach, potem prosto i lekki skręt w lewo. I tak było w rzeczywistości. Jak zawsze miałem problem kiedy skręcić. Dopiero zawodnik jadący z punktu utwierdził mnie w przekonaniu, że zawodnik za którym jechałem skręcił we właściwym miejscu. Sam miałem poważne wątpliwości. Ale dotarłem do PK8 (13:10, 2, 21).
Tutaj postanowiłem odpocząć i ułożyć sobie plan dalszej wyprawy. Odpoczywałem chyba z 15min. Wymyśliłem jakąś głupotę, stwierdziłem, że pokonanie rzeki Kamiennicy najlepsze będzie mostem położonym daleko na północy (droga asfaltowa). Ruszyłem. Jechałem jakiś załamany. Chyba miałem kryzys. Całe szczęście, że prosto na wschód prowadziła piękna droga z płyt betonowych, aż szkoda było z niej zjeżdżać. O słuszności jechania tą drogą przekonywali mnie kolejni zawodnicy, którzy mnie mijali. Spojrzałem jeszcze raz na mapę, ujrzałem mostek na kierunku, którym jechałem. Powrócił mi humor. Zacząłem mijać tych, którzy mnie wyprzedzili. Jeden z zawodników zrobił mi nawet zdjęcie bo byliśmy na podobnych rowerach (do dzisiaj w necie nie znalazłem tego zdjęcia, ani żadnego innego ze mną). Miałem wrażenie, że nawet mijam znajomych z parkingu. Trochę się zdziwiłem gdy jadąc za trójka zawodników zobaczyłem nagle, ze oni skręcili w prawo, ja pojechałem prosto (płn-wsch.) w kierunku PK4, był po drodze do PK14 i PK20. Jechałem szybko ale spokojnie. Nagle dogoniło mnie dwoje uczestników rajdu. Chłopak ciągnął dziewczynę, o ile z chłopakiem to nie miałem startu to za dziewczyną spokojnie mogłem nadążyć, szkoda, że podążyłem za tą dwójką, ostatni las widziałem ich jak wjeżdżali w las do PK14. Wcześniej tuż za tą dwójką zameldowałem się na PK4 (14:33, 1, 22).
Na punkcie nawet ich wyprzedziłem bo nie odpoczywałem. Oni wyprzedzili mnie ponownie krótko za PK4. Długo jechałem za nimi, wolno tracąc coraz większy dystans. Chciałem tylko by zaciągneli mnie do PK14 "pomnik przyrody".  I to był mój błąd. Straciłem ich z oczu jak wjechali w las. Wjechałem w tym samym miejscu, najgorsze, że był to zły wjazd. Zacząłem błądzić w lesie. Przejechałem tam chyba z 10km. Po każdym błądzeniu w lesie wyjeżdżałem na asfaltową drogę, przeglądałem mapę, wjeżdżałem w innym miejscu nic nie znajdowałem i ponownie powracałem do drogi asfaltowej. Kilka takich manewrów nie przyniosło żadnych pozytywnych efektów. Za kolejnym razem na drodze spotkałem profesionalistę, który doprowadził mnie do PK8. On podobnie błądził jak ja, nie wiem nawet czy  nie dłużej. Zacząłem błądzić z nim. Po pewnym, czasie dołączył do nas jeszcze jeden zawodnik. Rowerem wjeżdżaliśmy w las a potem w gęstwinie szukaliśmy punkty. To też nie przynosiło  żadnych pozytywnych rezultatów. Czując, że żeruję na ich aktywności odłączyłem się i zacząłem ponownie krążyć w lesie. Po pewnym czasie bezsensownego krążenia podjąłem decyzję odwrotu bo czasu było coraz mniej a ja byłem chyba w punkcie najbardziej oddalonym od bazy. I tu niespodzianka, przed asfaltową drogą spotkałem PK14 (.
W punkcie była samotna biedna dziewczynka w małym namiocie. Punkt był na drodze biegnącej prosto z asfaltu, wystarczyło tylko we właściwą drogę wjechać do lasu. We właściwą znaczy w tą na zakręcie a nie pierwszą jak uczyniłem. Straciłem kupę czasu, zacząłem mieć wątpliwości czy zdążę do PK20, stwierdziłem, że decyzję podejmę gdy dojadę do rozjazdu (basa, PK20). Wybierałem drogi asfaltowe, raz nawet się cofnąłem gdy za miejscowością asfalt przechodził w piasek. Wiedziałem, że czasu mam niewiele. Zdawałem sobie także sprawę, że mam zaledwie 26pkt, PK20 pozwoliłoby mi zrealizować plan minimum. Myśląc tak dojechałem do rozwidlenia dróg. W podjęciu decyzji pomogło mi dwóch zawodników których spotkałem zmierzających do PK20. Skoro oni zdążą to czemu ja nie mogę. Dołaczyłem do nich, trochę pogadaliśmy. PK20 to Sowia Góra. W trafieniu pomógł nam jakiś zawodnik, który zjeżdżał z góry (ten sam co dołączył do mnie i profesjonalisty gdy szukaliśmy PK14). Dojazd do PK20 był fajny, końcówkę musiałem podejść. Na punkcie było kilku zawodników. Spytałem czy daleko do bazy. Usłyszałem, że lekko powyżej 30km. Spojrzałem na zegarek miałem więcej niż 2,5 godziny. Powiedziałbym, że luz gdyby nie to że na mapie wyglądało to nieco gorzej. Nie czekałem jako pierwszy ruszyłem z punktu. Jak zjeżdżałem z góry spotkałem błądzącego profesjonalistę, wskazałem mu dojazd. Całe szczęście, że prawie cały dojazd prowadził po drogach asfaltowych. Po kilku kilometrach zorientowałem się, że do bazy to nie trzydzieści a więcej niż 40km. Starałem się jechać szybciej niż 20km/h. Nie było łatwo, asfaltowa droga prowadziła raz z górki, raz pod górkę, robiło się ciemno. Nie zatrzymywałem sie nawet by się opróznić. Woda w bukłaku mi się skończyła. Skonsumowałem ostatniego TWIXA, smakował tak samo fantastycznie jak pierwszy. Minąłem kilku zawodników, którzy już wiedzieli że nie zdążą na czas. Ja pedałowałem coraz szybciej. Bałem się tylko, że skręcę w niewłaściwym punkcie. Całe szczęście, że tą samą drogą wyjeżdżałem rano na trasę. Dobrze zjechałem z asfaltu, po drodze minąłem kolejnych rowerzystów, którzy z mapą i latarką zastanawiali się czy dobrze jadą. Dodrze jechali. W całkowitych ciemnościach minąłem punkt kontrolny dla piechurów. Całe ich grupy zmierzały do mety. Wyprzedziłem wszystkich. Na metę wjechałem 7min przed limitem czasu.
Przejechałem 186km, zająłem 100 miejsce na ponad 200 startujących. Jak na debiut to nie najgorzej. Dziwne ale pomimo przejechania tak długiego dystansu nie za bardzo byłem zmęczony. Przebrałem się, spakowałem rower, spożyłem posiłek i ruszyłem samochodem w drogę powrotną. Jechałem bez przerwy. W domu byłem po północy.
Było super, nie wiem czy przypadkiem jazda rowerem na orientacje to nie jest moje przeznaczenie.
Ciekawostki z 12 godzin na rowerze:
- plecak, który założyłem na starcie zdjąłem dopiero po przekroczeniu mety, sprawdził się bardzo
- 3 litry napoju w plecaku starczyło na 12 godzin, skończył się tuż przed metą
- nie wiem jak to zrobiłem ale prze cały rajd nie zaspokajałem swoich potrzeb fizjologicznych
- nie korzystałem z kompasu, może dlatego, że nie miałem czasu zdjąć plecaka i kompas miałem na złym mocowaniu, muszę kupić sobie właściwe na następne zawody (zakładane na rękę jak zegarek)
- nigdy w życiu nie smakował mi tak TWIX jak i żaden inny słodycz jak ten, który skonsumowałem po 130km na rowerze w tym HARPAGANIE





+ pogoda, była lepsza niż najlepsza możliwa
+ organizacja, może trochę oschła ale profesjonalna
+ ludzie, których spotkałem, starzy czy młodzi wszyscy super
+ rower, nie miałem z nim żadnych kłopotów

- moje rozkojarzenie, które czasami wyprowadzało mnie na manowce
- odległość od domu ale niewiele można z tym zrobić

 

niedziela, 14 października 2012

Wawer, 13 październik 2012, Poland Bike

...   czyli ostatni maraton w sezonie.

Sobota. Pogoda zdecydowanie rowerowa, pochmurno ale nie pada i raczej ciepło. Ostatni Poland Bike w roku. Trasa rowerowa ułożona w tym samym miejscu, w którym dokładnie rok temu pokonałem po raz pierwszy dystans maxa (megi), czyli będę mógł porównać swoje wyniki, czyli czy robię progres czy nie i dalej jestem w lesie. Przez cały tydzień raczej mało myślałem o ostatnim maratonie w roku 2012, myślami byłem przy HARPAGONIE, który odbędzie się za tydzień. 
Do Wawra pojechałem sam. Po krótkim błądzeniu miejsce parkingowe znalazłem całkiem blisko startu. W trakcie przebierania się z balkonu naprzeciwko drogi wyszedł w piżamie zaspany "Romeo" i zakomunikował wszystkim parkującym, że jest to teren prywatny, zapytany przez jednego z startujących czy związku z tym coś nam grozi niechętnie odpowiedział, że nie.
Widać było, że to finał. Więcej straganów, dwóch prowadzących i jakby zawodników nieco więcej. Na początku przeżyłem wielkie rozczarowanie. Pieczołowicie naładowana i starannie zamontowana kamera okazała się być nieużyteczna bo zapomniałem w domu włożyć do niej karty pamięci. Trudno, gorsze, że nie za bardzo dokręciłem przedni widelec po zamontowaniu kamery i w czasie jazdy czułem wyraźne luz ale jechać się dało. Przed startem zdążyłem jeszcze podlać dwa drzewka w lesie.
Jak zawsze wystartowałem z końca sektora, tym razem sektora czwartego. Po wykonaniu małej pętelki wjechaliśmy w las z którego wyjechaliśmy dopiero na mecie. Na początku minąłem kilku zawodników aż dotarłem do zawodnika na seledynowym 29 calowym rowerze. Poznałem go to Pan Walcendorf, 60-cio latek, gość z którym ścigałem się przez cały rok (na ogół byłem lekko lepszy od niego). Pamiętam go także z przed roku z Legionowa (PB). Był to mój drugi długi maraton, jechałem prawie na końcu ale w końcówce na bardzo długich prostych dostrzegłem jakiegoś samotnego zawodnika. Goniłem go z 10km a dogoniłem go w momeńcie gdy wywalił się na prostej drodze, to właśnie był pan Walendorf. Pełen szacun dla niego. Właśnie z Panem Walcedorfem wyprzedzaliśmy się nawzajem kilkakrotnie by w połowie dystansu wyprzedzić go definitywnie. Ale najpierw były dwa cudowne single trucki prowadzące wzdłuż rzeki Mienia. Czasami było tak wąsko, ze ledwo co między drzewami mieściła mi się kierownica, raz nawet musiałem się zatrzymać bo kierownica się nie mieściła. Na tych ścieżkach jechałem jeszcze za panem Walcendorfem. Na wydmach miałem problemy z rowerem, nie byłem pewny czy będę w stanie wrzucić z przodu niższy bieg. Pod pierwszą wydmę musiałem podchodzić, potem było już lepiej, przerzutka zaczęła działać i podjeżdżałem pod ostatnie wielkie górki. Pamiętam jeszcze, że raz nie zmieściłem się pomiędzy drzewami i z całej siły barkiem walnęłem w drzewo i poczułem, że żyję. Końcówkę jak zawsze miałem dobrą. Długo goniłem jednego zawodnika i dorwałem go na ostatniej długiej prostej przed metą. I w końcu meta, ukończyłem mój 40 maraton w sezonie. Super nie spodziewałem, że mi się to uda. Obym dokonał to także w następnym roku.
Na mecie jak nigdy były winogrona, były lepsze niż pomarańcze. Zjadłem ich dużo. Gdy spożywałem kluski, były niezłe, podszedł do mnie jakiś chłopak i zaczął wypytywać o mój rower. Wywiązała się miedzy nami rozmowa. Opowiadał mi o jakiś harpagonach, którzy w różny sposób łamali ramy rowerów. Nie wiem jak to jest możliwe, wydaje mi się, że ja nigdy nie połamę ramy swojego roweru. Obym się nie mylił.
Po kluskach spakowałem rower i spokojnie wróciłem do domu. Tak zakończył się mój ostatni maraton w roku pański 2012.
+ super trasa
+ winogrona na mecie

- ostatni maraton w roku
- brak filmu przez niedbałe przygotowanie kamery


Andrzej, 24/10/2012

poniedziałek, 8 października 2012

Nowy Dwór Mazowiecki, 7 październik 2012, Mazovia

...   czyli w życiu trzeba mieć trochę szczęścia.

Ostatnia Mazovia w tym roku. Właściwie wszystko jest rozstrzygnięte: Filip będzie 6, Martyna będzie 7 Oskar jedynie będzie walczył o pozycję szóstą a może być nawet dziewiąty. Jako rodzina zajmiemy ostatnie honorowane miejsce czyli 10 z minimalną szansą na miejsce dziewiąte. Martyna dostanie okulary za 12 startów a Oskar koszulkę za 13. Ja, Oskar i Martyna będziemy losować rowery. Będzie super ale od początku.
Chciałem bardzo wstać wcześnie i rano zameldować się w bazie wyścigu. Nie za bardzo wyszło. Zamiast o godzinie 6.30 wstałem po siódmej. Ogólnie atmosfera była bardzo pokojowa. Wszyscy marzyli o losowaniu.
Do Nowego Dwora przyjechaliśmy lekko po godzinie 9.oo. Ja od razu poleciałem z rowerem do serwisu bo jak zapewne pamiętacie na ostatnim wyścigu miałem problemy z przednią przerzutką. W serwsie ustawienie roweru zajęło kilka dobrych minut. Poprosili bym jeszcze sprawdził rower pod obciążeniem i tutaj skusiłem bo pomimo, że tym razem nie za bardzo rower chciał zejść na mniejsze koło do serwisu nie wróciłem i to był mój błąd, na wyścigu jechałem tylko na jednym biegu, całe szczęście, że trasa była płaska i nie za bardzo mi to przeszkadzało. Nie mogłem jednak wrócić do serwisu bo w Nurteli odżywki były z 30% rabatem a ja za dwa tygodnie będę miał HARPAGANA i 12 godzin na rowerze będę musiał przeżyć. Kupiłem odżywki za ponad 50pln a zapłaciłem jedynie 38. Triumf lepszy niż na wyścigu, nieważne, że potem gdzieś na forum czytałem, że wcześniej ceny wzrosły by dać potem 30% upust. Pod względem odżywek jestem zaopatrzony na HARPAGANA.
Na tym wyścigu testowałem także nową lokalizację kamery GOPRO. Na środku  kierownicy, a dokładnie na przedłużeniu amora. Super lokalizacja tylko kierownica odrobinę zasłania widok. Podnieś nie mogę bo jedyny element, który mi to umożliwiał uległ zniszczeniu.
Nie pisałem nic o pogodzie. Nie była najgorsza, ale mogło być odrobinę cieplej.
Na starcie stanęło lekko powyżej 1000 zawodników. Ja wystartowałem z sektora 5. Bałem się, że od razu zostanę z tyłu ale o dziwo wcale tak nie było. Powolutku przebijałem się do przodu. Ludzi było tak dużo, że prawie w ogóle nie jechałem sam, zawsze za kimś, zawsze przed kimś. Trasa była stosunkowo łatwa. Za wyjątkiem kilku wydm, drogi polne i wały przeciwpowodziowe. Stosunkowo dużo było single tracków i wszystkie były bardzo fajne. Mi po wczorajszym marszobiegu jechało się całkiem fajnie. Miałem drobny kryzys koło 50km ale w końcówce się odrodziłem. Dołączałem do coraz szybszych pociągów by na koniec wyprzedzić wszystkich zawodników z ostatniego pociągu.
Zająłem 265 na 420 startujących a co najważniejsze awansowałem do sektora 4. Tego jeszcze nie było, 4 sektor w Mazovii.
Ale najlepsze rzeczy zaczęły się po wyścigu. Dzieci zostały obdarowane nagrodami i to właściwie by nam starczyło a tu niespodzianka, losowanie rowerów dla dzieci za 12 startów i więcej. Wśród najmłodszych dzieci wygrała Martynka. Byłem tego pewny jak pani zaczęła czytać numer a było to tam " rower wylosowała osoba z numerem 11....." i tu nastała długa chwila ciszy, dopiero po krótkiej chwili padło " 20 Martynka Smejda". Martyna była niesamowicie szczęśliwa. Stanęła z rowerem na pierwszym miejscu podium i przez pół godziny pozowała do zdjęć. Rowerek super, MERIDA DAKAR CHAMPION w sklepie kosztuje kolo 1500PLN. Naprawdę zamierzałem taki rowerek kupić Martynie. Tylko Oskar miał problem " Tato ale jak my ten rowerek zabierzemy do domu?" martwił się biedny.
To był szczyt naszej radości. Potem już było tylko zimniej. Czekaliśmy do godziny 19 na dekorację klasyfikacji rodzin. Ja robiłem zdjęcia, Martynka zbierała korki do szampana a Bogusia marzła. Mimo wszystko było fajnie patrzyć na ludzi, którzy chociaż przez chwilę czuli się docenieni i cale nie pisze o tych co dostali carbonowe rowery. No i na prawie na koniec dekoracja rodzin, zostaliśmy wyczytani jako pierwsi, dostaliśmy wspaniały puchar z Cezary uścisnął nam wszystkim rękę. Dla tej chwili naprawdę warto było marznąć kilka godzin. Nie wiem czy kidy kolwiek uda nam się powtórzyć taki sukces ale to chyba nie jest najważniejsze.
Chciałbym w tym miejscu podziękować ZAMANOM i wszystkim innym organizatorom takich imprez bo na pewno zmieniły one moje życie i umożliwiły mi robić to co lubię. Dzięki bardzo.





wtorek, 2 października 2012

Maraton Jastrzębi Łaskich, 30 września 2012, Łask

...  czyli fajny maraton jest fajny nawet gdy coś fajne nie jest.

Po Jasienicy to już wyjścia nie miałem. Musiałem zamazać jak najszybciej mój kiepski występ szczególnie w oczach swoich.
Do Łaska pojechałem autostradą A2. Szkoda tylko, że 50km jest po jednym pasie a potem trzeba było przebijać się przez Łódź. Na miejscu byłem przed godziną 10.oo. Spokojnie zapisałem się, przygotowałem siebie i rower. Miałem też wystarczająco dużo czasu na rozgrzewkę. Do wyboru były dwa dystanse, mini 40km i max 70km  (dwie pętle). Wybrałem krótszy dystans. Na starcie stanęło około 150 zawodników i zawodniczek, około 20 pojechało pojechało MAXA, reszta ruszyła na MINI gdybym zdecydował się na MAXA, byłbym na podium w swojej kategorii. Pogoda super nawet wiatr  lekko zelżał, słońce i 10 stopni Celcjusza.
Pojechałem oczywiście z kamerą, niestety testowałem nowe mocowanie, które nie za bardzo się sprawdziło. Za długie ramie powodowało za duże wstrząsy, obraz nie najlepszy.
Jak zawsze wystartowałem z ostatniego rzędu. Już na stadionie wyprzedziłem kilkunastu "turystów". Dalej też wyprzedzałem. Pierwsza część trasy to dużo piasku. Dzisiaj rower po piasku mi nie jechał. Gdy wielu rowerzystów przejeżdżało przez łachy piachu ja często musiałem pchać rower ale za każdym razem  szybko udawało mi siędoganiać tych co mnie wyprzedzili. Trochę się zdezorientowałem na 10km kiedy nie wiadomo dlaczego razem z grupką kolaży musiałem nagle przejechać pod taśmą by ponownie znaleść  się na trasie. Zwolniłem i przez kilka kilometrów miałem wyrzuty z tego powodu. Z tego letargu obudziła mnie dopiero zawodniczka, która mnie wyprzedziła. Przez chwilę jechałem za nią by następnie ją wyprzedzić i ruszyć do przodu. Przyspieszyłem znacznie, minąłem kilkunastu zawodników ciągnąc za sobą tą zawodniczkę i kilku wcześniej  miniętych zawodników. Mój rajd skończył się gdy w lesie między drzewami za późno skręciłem, wjechałem w krzaki a jeden z nich zablokował mi koło. Odblokowanie zajęło mi kilkanaście sekund i wtedy minęło mnie 7 zawodników, wiem to dzięki mojej kamerze. Jechałem dalej szybko, ale kolejna łacha piachu zmusiła mnie do zatrzymania i ręcznej zmiany przedniej przerzutki. Straciłem następne kilkadziesiąt sekund. Znowu musiałem gonić ale szło mi to super chociaż wymienionej wyżej dziewczyny nie dogoniłem już do samej mety. Wyprzedzałem natomiast wielu innych zawodników. Trasa stawała się coraz ciekawsza. Nie jechałem chyba w tym roku na żadnym wyścigu aż tak ciekawych singli. Potem jeszcze wydma, którą przejeżdżaliśmy ją wzdłuż i w poprzek. Raz nawet udało mi się podjechać pod wyjątkowo stromą górę, byłem z siebie dumny. Niestety na koniec ponownie musiałem się zatrzymać i ręcznie zmienić przerzutkę. Najdziwniejsze w okolicach wydmy to były całe grupy zawodników wyjeżdżających z różnych stron. Teraz ja byłem pewny, że jechałem po trasie oni na pewno nie ale taki jest już urok takich wyścigów. Końcówka może trochę nudna ale ja miałem co robić. Wyprzedziłem wszystkich zawodników, których zdołałem zobaczyć. Na stadion wjechałem samotnie. Gdy przekraczałem linię mety byłem zadowolony. Zająłem 46 miejsce na 114 sklasyfikowanych. Byłem 4 w swojej kategorii wiekowej. W domu przeglądając wyniki zmartwił mnie tylko fakt że do Szymona Bregiera, rówieśnika mojego syna Oskara  straciłem aż 19min, jeszcze rok temu na takich wyścigach udawało mi się z nim wygrywać.
Po wyścigu super żarcie, ciepła zupa z mięsem, kiełbaska z rożna i na deser cały wędzony i świeży pstrąg. Na losowanie nie zostałem. W domu byłem przed godziną 17. Zdecydowanie nie żałują niedzieli.


-  oznakowanie trasy, masowe pomyłki zawodników
+  posiłek na mecie
+  trasa
+  moja postawa

sobota, 29 września 2012

Jasienica, 29 września 2012, poland Bike

...  czyli to chyba już koniec sezonu.




Jasienica, mała miejscowość pod Ostrowią Mazowiecką
 PolandBike więc na zawody jadę sam. Wstałem o godzinie 7. Oprócz standardowych rzeczy musiałem ponownie wymieniłem siodełko w rowerze. Padłem ofiarą reklamy FIZYKSa i obniżce cen w jednym ze sklepów rowerowych. Kupiłem siodełko, które miało idealnie pasować do mnie i mojej pozycji na rowerze. Założyłem je na wyścig w Rawie Mazowieckiej. Całkowita porażka, od tego wyścigu zacząłem doceniać jakość siodełka mojego Speca. Dupa mnie boli do dzisiaj. Założyłem 2 pary majtek rowerowych by było lżej na zawodach.
Wydawało mi się, że miałem wystarczającą ilość czasu by wszystko zapakować a okazało się, że zapomniałem o pulsomierza. Mała strata ale w Jasienicy przykro było.

Zakończyłem pierwszy etap, przygotowałem rower do startu

Na miejsce dojechałem półtorej godziny przed startem i to jest właściwa ilość czasu na przygotowanie do startu gdy jestem sam i nie muszę się rejestrować. Przez pierwsze 30 minut przygotowywałem rower do startu. Pogoda była piękna tylko wiał mocny wiatr, który dał mi trochę w skórę podczas wyścigu. Start punktualnie o godzinie 12. Byłem już dobrze rozgrzany gdy ruszyłem. Od razu na starcie kraksa, którą spowodował źle ustawiony start a dokładnie lejek przed elektronicznym pomiarem czasu. Ktoś klął, ktoś schodził na bok, mnie udało się szczęśliwie przekroczyć linie startu bez strat. Na początek kilka kilometrów asfaltu. Nie lubię tego, ledwo co utrzymałem się ogona peletonu mojego sektora, zaledwie kilka osób było za mną. Jechało mi się ciężko, może nie tak ciężko jak w Płocku ale trochę podobnie tylko tym razem mijało mnie znacznie mniej osób. Prawie za każdym razem udawało mi się doczepiać do mijających mnie pociągów (3 lub 4) i przejechać z nim kilka kilometrów. Niestety słabłem. Długo też jechałem sam chociaż nie była to samotność zupełna bo zawsze sylwetka jakiegoś zawodnik migała mi z przodu. W końcówce wyprzedziłem 3 słabnących zawodników, z normalnymi dzisiaj niestety nie mogłem powalczyć. Trasa taka sobie nic szczególnego. Pojechałem kiepsko, 37 minut straty do zwycięzcy, 122 miejsce na 144 zawodników. Stać mnie na więcej jutro pokaże to w Łasku.

Na trasie

Po dojechaniu do mety dowiedziałem się od Filipa, że Bogusia jedzie do szpitala (miała wizytę u neurologa ), przeszedł mnie dreszcz, spakowałem się szybko i natychmiast wróciłem do Warszawy. Po drodze okazało się, że z Bogusią wszystko jest OK i to jest najważniejsze.

+ pogoda
- lejek na starcie
- moje samopoczucie
- trasa po prostu mi się nie podobała

niedziela, 23 września 2012

Rawa Mazowiecka, 23 września 2012, Mazovia

... czyli fajnie chociaż nie rewelacyjnie.


Tak naprawdę to jestem już po wyścigu, zaraz wracamy
W zasadzie nie poczyniłem żadnych przygotowań do tego maratonu za wyjątkiem: kupienia nowego kasku (GIRO ATHLON, 240PLN), zamontowania nowego siodełka i przetestowania nowych rękawiczek. Sam się nie spodziewałem, że zmian będzie aż tak dużo, ale zacznijmy od początku.
Rawa Mazowiecka leży stosunkowo blisko od Warszawy, 60 minut w samochodzie i pomimo przebudowy katowickiej nie uległo to zmianie. Pobudka to ciężka chwila dla wszystkich. Dzisiaj wstaliśmy po godzinie 7. Wbrew pozorom nie było za dużo problemów. Zjadłem jajecznicę na boczku, którą zrobiła żona, spakowałem resztę swoich i nie tylko swoich zabawek, wyciągnąłem 4 rowery z komórki, zamontowałem je na samochód i 0 8:30 ruszyliśmy wszyscy w trasę. Bogusia dodatkowo zabrała książkę do nauki chemii. Pytacie po co? Bogusia dzielnie uczyła Filipa chemii kiedy jechaliśmy do i jak wracaliśmy z Rawy. Ciekawe czy zrealizuje swój plan i wbrew Filipowi nauczy go chemii, przedmiotu, który jest tak mało logiczny a nie jest to tylko moja opinia. Pożyjemy zobaczymy. Czyli w samochodzie jechało chemią, nawet ja  przypomniałem sobie tablice Mendeljewa, poznałem właściwości fizyczne i chemiczne materiałów, może ta chemia nie jest taka nudna. W RM byliśmy o godzinie 9:30. Wydaje się, że dużo czasu ale nie dla nas. Bogusię bolała głowa a żeby było weselej to Filip z Martyną zaczęli zachowywać się fatalnie i dopiero moje kary rozładowały atmosferę. W sumie przygotowania do startu przebiegały delikatnie pisząc w nerwowej atmosferze. 30 minut przed godziną 11 rozpocząłem rozgrzewkę. Po ostatniej Mazovii dzisiaj nie miałem żadnych planów dopiero gdy wszedłem do sektora stwierdziłem, że trzeba go zmienić i to było moim jedynym celem.
W końcu na mecie
3 minuty przed startem włączyłem kamerę HERO 2 i bardzo się zdziwiłem, że źle załadowałem baterie bo były tylko 2 z trzech kresek na akranie, czułem, że znowu filmu do końca trasy nie starczy ale nie jestem filmowcem tylko kolażem.
Zawsze jestem strasznie zmęczony gdy dojadę
Nie byłem w najlepszej dyspozycji, nawet startując z sektora 7 po 15 minutach poczułem zmęczenie. Stosunkowo ciężko dzisiaj mijało mi się kolejnych zawodników na pocieszenie muszę powiedzieć, że mnie też nie za wielu kolaży wyprzedziło. Trasa w sumie była całkiem fajna, górek to było nawet więcej niż się spodziewałem. Sam nie za bardzo wykazywałem się inicjatywą, raczej czepiałem się kolejnych zawodników czasami samotnie goniłem kolejne grupy. Dobrze pamiętam tylko jeden moment. Przez dłuższy czas jechałem za dwójką zawodników. Na asfalcie dołączyliśmy do większej grupy. Nikt nie kwapił się do jej prowadzenia więc grupa powoli się powiększyła. Ja jechałem na końcu grupy ale tuż przed skrętem na drogę polną przesunąłem się do czuba. Ta droga polana okazała się chyba największym podjazdem na trasie. Wykorzystałem to, wyszedłem na prowadzenie i zostawiłem pozostałych zawodników z tyłu, nie wiem dlaczego nikt za mną nie pojechał. Od tego momentu jechałem sam, powoli przesuwałem się do przodu mijałem kolejne grupy i pojedynczych kolaży. Mnie wyprzedziło tylko dwóch zawodników. Ja z kolei awansowałem o kilkanaście pozycji. Zostawiłem sobie nawet  trochę siły na samotny finisz. W sumie 257 miejsce na 380 startujących, nie jest to rewelacja ale niewątpliwie progress. Swój plan minimum wykonałem  z nawiązką, awansowałem do 5 sektora.
Filip pojechał rewelacyjnie, był co prawda 4 ale stracił tylko 8 sekund do zwycięzcy, zdobył prawie 500pkt do klasyfikacji rodzinnej. Najprawdopodobniej utrzymamy się w pierwszej dziesiątce, walczymy o 9 miejsce w klasyfikacji rodzinnej.
Martyna na nowym rowerze (Franka) zawiodła. Może nie była najlepiej prowadzona przez Bogusię bo w czasie tak krótkiego wyścigu moje kobiety zdążyły pokłócić się dwa razy a Martyna nawet zastanawiała się czy dalej jechać.
Moi zwycięzcy, od lewej Oskar, Martyna i Filip
Oskar zajął 11 miejsce i w klasyfikacji generalnej spadł na pozycję 7.
Było zimno ale słonecznie.

+ awans do sektora 5 (ja)
+ 1336pkt w klasyfikacji rodzinnej, najwięcej w historii
+ test nowego kasku

- pomieszane pomarańcze, w większości nie za smaczne
- atmosfera tuż przed startem

niedziela, 16 września 2012

Dąbrowa Górnicza, 16 września 2012, Scandia

...  czyli warto było.


Ostateczną decyzje o wyjeździe do Dąbrowy Górniczej (DG) podjąłem tydzień wcześniej. Zmusił mnie do tego brak maratonów w bliższej i dalszej okolicy Warszawy. Dzisiaj muszę przyznać. że był to trochę samobójczy pomysł ale niestety wtedy do końca sezonu pozostało zaledwie 6 maratonów (7 z DG) i słusznie uznałem , że kazdy termin powinienem uszanować.
Zaplecze SCANDII w cieniu katedry
Jak planowałem do DG pojechałem sam.   Wstałem lekko po godzinie 5. Spakowany byłem już wcześniej. Przed godziną 6 byłem już w samochodzie i pomimo przebudowy trasy Katowickiej w DG byłem już o godzinie 9.  Start i meta maratonu w centrum miasta. DG przywitała mnie wielką, tajemniczą katedrą z czerwonej cegły. Widok fantastyczny. Był to mój pierwszy start w SCANDII i muszę powiedzieć, że rozczarowałem się bardzo pozytywnie. Rejestracja przebiegła bardzo sprawnie i widać w niej było pełen profesjonalizm. Pierwszy raz zobaczyłem imprezę rowerową gdzie rząd kibelków czekał na klienta a nie jak zwykle kolejka zawodników czeka na wolny kibel. Na posiłek dostałem profesjonalny plastykowy żeton.
Trener i siatkarka DG podczas prezentacji
Przed startem maratonu odbyła się prezentacja siatkarek z Dąbrowy Górniczej, oczywiście na rowerach. Niewątpliwie z taką obsadą w tym roku będą walczyć o medal mistrzostw polski.
Przed startem miałem przyjemność porozmawiać z prawdziwym Ślązakiem, sąsiadem na parkingu. Jest on dokładnie w przeciwnej sytuacji niż ja. Jego syn pasjonuje się wyścigami, on w ogóle nie jeździ. Ciekawe czy udało mi sie namówić go w kolejnych wyścigach.
Wystartowałem o godzinie 11:30. Byłem w 6 sektorze, mój dystans wystartował także z sektora 5. Na początek była asfaltowa rozbiegówka prawie 10km. Potm 15 km w terenie ale po płaskim. Jechało mi się dobrze, wolno przebijałem się do przodu. Od 12km rozpczeli wymijać mnie szarpagany z MINI. Całe MINI wystartowało 1 minutę za mną. Do rozjazdu było strasznie gęsto. Prawdziwe ściganie rozpoczęło  się właśnie od rozjazdu. Na początku załapałem się na przyczepkę do zawodnika nr 531. Fajnie się z nim jechało, wyprzedziliśmy kilkunastu zawodników aż w końcu na kolejnym podjeździe puściłem koło. A góry były ciekawe zapowiadane było 350m przewyższeń a było dwa razy więcej. Na ogół podjazdy były długie i męczące.  Dwa z nich pokonywałem z nogi. Pozostałe podjeżdżałem. Nie szło mi to najgorzej, powiedziałbym nawet, że podjazdy pokonywałem wyjątkowo sprawnie. Zjazdy były szalone, jeden wyjątkowo niebezpieczny a reszta fantastyczne. Nie mogłem tylko zrozumieć dlaczego 350m podjazdów trwa tak długo. Od pewnego momentu myślałem, że każdy kolejny podjazd to już ostatni. Niestety potem był następny, a po następnym następny i następny. Skończyły się na 57km. Na jednym z ostatnich podjazdów zacząłem mieć problemy z kamerą, źle zamocowana zaczęła się osuwać i blokować koło. Zatrzymała mnie to 2-3 razy. Żeby było weselej to pomimo pełnego naładowania przed metą dostrzegłem, że kamera jednak nie nagrywa. Całe szczęście, żę nie nagrała się jedynie sama końcówka, która nie była najciekawsza. Szkoda tylko, że przez kiepskie zamocowanie obraz z kamery jest stosunkowo kiepski. Muszę nad tym jeszcze popracować. Wracając do wyścigu. Osłabłem na 60km. Dziwne, wydawało mi się że nogami mogę kręcić ale jakoś nie miałem siły wszędzie indziej. Nawet zastanawiałem się dlaczego tak jest i doszedłem do wniosku, że powodem było ogólne zmęczenie. Bolał mnie kark i plecy, ogólnie czułem się wyczerpany. Na ostatnim 17km płaskim głównie asfaltowym odcinku wyprzedziło mnie kilkunastu zawodników. Nie miałem chęci za nimi podążać. Ale ogólnie było nie najgorzej. Zająłem 140 miejsce na 215 startujących z czasem niemal 3 godziny 35 minut. Nigdy tak długo nie siedziałem na rowerze odliczając feralną Bydgoszcz. Chyba tego rekordu już nie pobiję  w tym sezonie.
Ja, pełen optymizmu jeszcze przed startem
Dzisiejszy maraton był bardzo męczący. W trakcie tego maratonu moja lewa noga kilkakrotnie była łapana przez skurcze. Dziwne pierwszy skurcz łydki złapałem na zjeździe, gdy wysunąłem lewą nogę by nie zjechać z drogi. Do tej pory skurcz kojarzył mi się z nadmiernym wysiłkiem. Dzisiejszy dzień to zweryfikował. Drugi skurcz ale już łydy złapał mnie gdy przenosiłem rower przez tory. Myślałem, że bez przerwania jazdy tego bólu nie pokonam ale udało się. Ostatni raz spotkałem się ze skurczem na mecie, był taki wredny, że ledwo co zlazłem z roweru.
Na mecie byłem bardzo zmęczony. Za plastykowy żeton wybrałem pyszną karkówkę, do wyboru było jeszcze kilka innych dań. Naprawdę pełna profeska. Ale ja i tak ze zmęczenia byłem pół przytomny, przeszło mi to dopiero po godzinie jazdy i wypiciu kawy z termosu.
W sumie impreza bardzo udana. Bilans wyjazdu: w samochodzie 6,5 godziny na trasie 3,5 godziny, przygotowywanie się do startu 2 godziny, odpoczynek i pakowanie 1,5 godziny, czyli następna wspaniała niedziela.

+ SCANDIA organizacja
+ kibicujące stojący i klaskający na trasie
+ trasa chociaż duzo bardziej górzysta niż wynikało z informacji przed startem
+ pogoda
- przejścia z kamerą na trasie maratonu i kiepska jakość nagrania

niedziela, 9 września 2012

Ciechanów, 9 wrzesień 2012, Mazovia 13

... czyli a miało być tak wspaniale.

Po ostatnim maratonowym blamażu w Płocku postanowiłem znacznie bardziej przyłożyć się do kolejnego startu tym bardziej, że byłem przekonany, że profil trasy powinna mi odpowiadać. No i nawet pasowała, ale od początku.
Dzień wcześniej miałem lekki trening (Legia mega 33km). Trening wyszedł mi nawet nie najgorzej. Postanowiłem także wcześniej niż zwykle przyjechać na miejsce startu ale to trochę nie za bardzo mi wyszło. Miałem wstać o godzinie 6 a obudziłem się o 6:40. Mieliśmy wyjechać z domu o godzinie 7:00 a wyruszyliśmy o 7:50. Całe szczęście, że do Ciechanowa nie jest daleko. Na miejsce startu czyli do Ciechanowa przyjechaliśmy lekko po godzinie  9. Piszę "przyjechaliśmy" bo jak zawsze na MAZOVII była ze mną cała rodzina. Wszystkie moje dzieci walczą cały czas o 6 pozycję w klasyfikacji generalnej.
Przed startem Martynka nawet powiedziała, że tak samo jak w Węgrowie będzie dzisiaj walczyć o pierwsze miejsce i tym razem nie da się już wyprzedzić tuż przed linią mety. Trudno jej było wytłumaczyć, że dzisiaj walka o pierwsze miejsce może być bardzo ciężka bo to jest MAZOVIA a liczba startujących dzieci będzie dużo większa niż w Wegrowie. Na starcie Martynka ustawiła się w pierwszym rzędzie i jak obiecała ruszyła bardzo ostro. Niestety dzisiaj miała dużego pecha bo dystans hobby miał w Ciechanowie aż 13km. W połowie dystansu Martynka osłabła ale dzielnie dojechała do mety. Na mecie Martynka była 14 ale to i tak piękny rezultat, startuje z dziećmi o 2 lata od niej starszymi i chyba na najmniejszym rowerze.  W generalce Marta utrzymała 6 pozycję.
Ale powróćmy do mnie. Dzisiaj miałem czas by się spokojnie przygotować, przeprowadzić lekką rozgrzewkę i spokojnie stanąć na końcu mojego 7 sektora. Pogoda rowerowa wspaniała, temperatura koło 20stopni i fajne słoneczko. Dało się zauważyć, że frekwencja też dopisała. Moim celem było w końcu przekroczenie 300pkt i awans do 6 sektora.
Start przy zamku. Na początku kilka kilometrów asfaltu, które niestety nie rozciągneły zbytnio peletonu więc jak tylko zaczął się pierwsze trudniejsze kilometry (piach i górki) trasa zaczeła się korkować. Ale ja lubię tłok i wydaje mi się, że potrafię się w takich warunkach zachować. Chyba nigdy w życiu nie wyprzedziłem tylu zawodników. Mijałem z lewej, mijałem z prawej i mijałem po środku. Do 35km było super . Przed 35km dogoniłem znaną mi zawodniczkę z 5 sektora, niebieski strój rude włosy, pamiętam ją z PB z Tłuszcza. Wiedziałem, że Ona jak warunki nie są ciężkie to jeździ w bardzo fajnym tempie. Jechałem za nią kilka kilometrów. Odpocząłem. Kiedy ją wyprzedziłem poczułem, ze coś nie tak jest z moim tulnym kołem. Na 37 km zorientowałem się, że prawie nie mam w nim powietrza. Na początek mimo braku powietrza próbowałem jechać, nie dało się, byłem wyprzedzany przez coraz większą liczbę zawodników. Na 38km zatrzymałem się i dopompowałem powietrza ale to pomogło tylko na kolejne 2km. Na 42km zmuszony byłem się zatrzymać i wymienić dętkę. Zdopingowałem mnie do tego zawodnik, który mijając mnie rzucił "szkoda koła". Niestety nie robię tego za szybko poza tym byłem bardzo zmęczony. Napompowałem powietrze i ruszyłem. Sądzę, że całe problemy z brakiem powietrza kosztowała mnie około 20 minut. Szkoda ale trudno tak się czasami zdarza. Plus jest taki, że w Rawie znowu wystartuję z sektora 7 więc początek powinien być tak samo fajny.
Na mecie czekało mnie jeszcze jedno rozczarowanie. Jak pisałem wcześniej od 2 startów zacząłem nagrywać swoje wyścigi na kamerze GOPRO. Specjalnie dokupiłem dodatkową baterię by móc nagrywać pełen wyścig. Już na mecie się zdziwiłem, kamera była wyłączona. Zacząłem się domyślać, że coś nie jest tak z bateriami. Miałem nadzieję, że prądu zabrakło tylko na końcówkę a prawie cały wyścig będę mógł sobie zobaczyć w telewizji. Wielkie rozczarowanie przeżyłem w domu. Nagrało mi się jedynie 45 minut. 45 wspaniałych minut. Wielka szkoda, że tylko tyle. Wszystko chyba przez to, że źle naładowałem baterie przed startem. Nad tym wszystkim będę musiał popracować przed następnymi zawodami.
Chłopcy pojechali nieźle. Obaj zajeli 6 miejsca w swoich kategoriach. Ja dodatkowo za 12 start dostałem okulary a Filip za 8 bandamę. Za kupony kupiliśmy chłopakom fajne majtki z szelkami.
W sumie fajna niedziela. Niewątpliwie była by dużo fajniejsza gdyby nie dziura w kole i brak nagrania większości wyścigu.


+ super pogoda
+ super samopoczucie- moje do 35km
+ super mijanie przez pierwsze 35km
- pech z kołem
- moje niedbalstwo przed startem a potem kłopoty z kamerą (brak nagrania)
- tempo wymiany opony

sobota, 8 września 2012

Kozienice, 8 wrzesień 2012, Legia MTB

... czyli fajność trasy bardziej zależy od twojego samopoczucia niż jej wyglądu.

Wcześniej już zaplanowałem, że w ten weekend przejadę dwa maratony: Legię w sobotę i Mazovię w Niedzielę. Postanowiłem, że Legię potraktuję jako rozgrzewkę przed niedzielnym Ciechanowem. Oczywiście na Legię pojechałem sam, jutro natomiast wszyscy wybieramy się na Mazovię. Rano jak zawsze było ciężko ale o 8:36 byłem już w samochodzie. Trasa do Kozienic jest szeroka i przyjemna więc o godzinie 10 byłem na miejscu. Rejestracja i przygotowanie do maratonu zajęło mi 40 minut więc na rozgrzewkę pozostało niespełna kwadrans. Pogoda fantastyczna, słonecznie i temperatura chyba lekko poniżej 20 stopni. Czułem się świetnie. Zgłoszony byłem na MEGA, pasowało mi to nawet bo dzisiaj MEGA miała tylko 33km. W sam raz na rozgrzewkę przed jutrzejszą MAZOVIĄ. Jak zawsze na LEGII, liczba uczestników była łatwo policzalna, na dystansie MEGA wystartowało to około 25 kolaży.
Ja jak zawsze startowałem z ostatniego szeregu. Początek był zdecydowanie mój. Na pierwszych trzech kilometrach wyprzedziłem około 10 zawodników. Niestety jednocześnie straciłem kontakt z resztą. Na 4km miałem jeszcze szansę podgonić czołówkę ale niestety nie byłem w stanie utrzymać się na kole starszego zawodnika z Płońska, chociaż mnie zapraszał, wcześniej jechał trochę na moim kole. Potem dwójkami wyprzedzali "mnie" maluchy, które wystartowały 3min za mną. Za drugą dwójką nawet lekko się podciągnełem ale w końcu straciłem i ich z pola widzenia. Całe szczęście, że na horyzoncie pojawiła się 2 innych zawodników. Szybko ich doszedłem, jednego wyprzedziłem a za drugim jechałem około 3km. Niestety po trzech kilometrach chłopak nie wytrzymał i musiałem go wyprzedzić. I tak skończyło się pierwsze okrążenie. Drugie okrążenie zaczęło się też nie najgorzej. Na pierwszym piasku dogoniłem zawodnika z Płońska. Nie tylko dogoniłem ale nawet wyprzedziłem. Zapewne bym nawet  o nim szybko zapomniał ale gdy w pewnym momencie zgubiłem trasę zawodnik z Płońska mnie dogonił i przez kilka kilometrów jechaliśmy razem. Najpierw ja ciągnełem jego potem trochę on mnie. Niestety jak zaczął się lekki podjazd w trawie zgubiłem go ostatecznie. Dalej do mety jechałem sam, no niezupełnie na 25km dopadł mnie okropny skurcz lewej łydki i towarzyszył mi kilkaset metrów, całe szczęście wytrzymałem i nie musiałem się zatrzymywać. Potem minąłem jeszcze tylko kilku zawodników dystansu mini. Trasa była fajna pewnie dlatego, ze jechało mi się lekko a na mecie prawie nie byłem zmęczony. Na metę dojechałem po godzinie i 18 minutach. Niezła średnia. Zająłem 15-16 miejsce w generalce i 4 miejsce w swojej kategorii. Super, że nie byłem w trójce bo mogłem od razu pojechać na mecz Oskara.
Cały mój przejazd nagrałem, niestety kamera była trochę nierówno ustawiona i efekt nagrania nie jest tak fantastyczny jak być powinien.

+ pogoda i samopoczucie
-  mięso od makaronu, wyglądało jak rzadkie gówno w cieście i trochę tak smakowało

wtorek, 4 września 2012

Płock, 2 wrzesień 2012, Poland Bike 9

... czyli zawsze może być dużo gorzej niż się spodziewasz.

Wszystko zaczęło się całkiem dobrze. Pobudka przed 8, jajecznica, końcówka pakowania i do samochodu. Ruszyłem w trasę o godzinie 9:23 czyli 23 minuty później niż planowałem.
Pogoda piękna, dwadzieścia kilka stopni i piękne słońce. Dzisiaj cykl Poland Bike więc na maraton pojechałem sam. Oskar ma mecz, Filip z własnej woli raczej nie pojedzie a Bogusia musi odwieź Oskara na mecz.
W Płocku byłem przed godziną 11, niestety zanim znalazłem miejsce do zaparkowania minęło jeszcze kilka minut.
Na swoje nieszczęście przed wyścigiem postanowiłem wymienić tylną oponę w moim kochanym rowerze, I od tego momentu zaczęły się moje problemy. Nowa opona GEOXa nie za bardzo chciała się założyć na tylne koło, nie było Bogusi żeby pomóc. Przez pierwsze 15min męczyłem się ale całkiem spokojnie ale po 15 minutach zacząłem się mocno denerwować. Po głowie chodziły mi już myśli, że dzisiejszy dzień ograniczy się jedynie do samochodowego przejazdu na trasie Warszawa-Płocjk-Warszawa. Żeby było ciekawiej w trakcie zakładania uszkodziłem dwie dętki. Całą operację skończyłem 20 minut przed startem czyli na resztę przygotowań pozostało niewiele czasu. Oprócz standartowych przygotowań musiałem zamontować mój najnowszy nabytek czyli kamerkę GOPRO  HERO 2. Przed startem nie zdążyłem zrobić żadnego zdjęcia, pierwszy raz w historii moich startów w maratonach rowerowych, nie skorzystałem także z kibelka oraz nie zdążyłem przeprowadzić jakiejkolwiek rozgrzewki. W sektorze byłem 5 minut przed startem. Niestety był to znowu sektor 3.
Na początku próbowałem dotrzymać koła zawodnikom z końca sektora i nawet udawało mi sie do pierwszej ogromnej góry. Góra ta  wykończyła mnie kompletnie. Właśnie od tego momentu zaczęły się moje problemy. Mijali mnie kolejni zawodnicy. Nie byłem w stanie dotrzymać koła żadnemu zawodnikowi, który mnie wyprzedzał a było ich naprawdę wielu. Jeszcze nigdy w historii moich startów nie wyprzedziło mnie tak duża liczba zawodników. Może stało się to dlatego, że po raz pierwszy nagrałem na kamerę cały mój przejazd i myslałem, że fajnie bedzie pokazać mój przejazd znajonym. Obudziłem się dopiero kilka kilometrów przed metą. Wyprzedziłem kilku zawodników. Przez kilka kilometrów goniłem małą zawodniczkę, wyprzedziłem ją na ostatnim podejściu, dosłownie na podejściu, 500m przed metą wpychaliśmy rowery po schodach. Jak na koniec to tragedia, brakowało tylko kibiców, którzy by nie doceniali wysiłku zawodników. Ogólnie za wyjątkiem końcówki trasa super ale dla mnie chyba jeszcze trochę za ciężka. Widoki fantastyczne ale ja na pewno nie uznam tego maratonu za udany.


+ super pogoda
+ piękne widoki
- moja forma
- czas przed startem  

niedziela, 26 sierpnia 2012

Skarżysko-Kamienna, Mazovia, 26 sierpnia 2012

....  czyli błoto i góry w jednym kawałku.

Był to mój siódmy przejechany maraton w miesiącu sierpniu. Całe szczęście, że tym razem miałem pełne sześć dni na odpoczynek. Przed startem byłem ciekawy czy zaaplikowana przerwa wyjdzie mi na zdrowie.
Była to Mazovia, więc na zawody wybraliśmy się wszyscy razem, wszyscy ale bez Oskara bo dopiero dzisiaj po południu Oskar miał wrócić z obozu piłkarskiego.
Wstałem kwadrans po godzinie 6:oo. Krople deszczu na oknie nie zapowiadały najlepszej pogody. Zajrzałem do internetowej POGODYNKI a tam jeszcze gorzej "od godziny 11 miały rozpocząć się intensywne opady w Skarżysku".
No trudno, obudziłem wszystkie dzieci, spakowałem się, wyciągnąłem rowery ze schowka i 20 minut przed godziną 8 wszyscy byliśmy już w samochodzie. Aż wstyd się przyznać, ale jak wkładałem rowery na samochód i zaczeło lekko padać szargnęła mną mała wątpliwość "czy aby naprawdę jest sens w tym wszystkim co robię". Wstyd mi się zrobiło jak dojechałem do celu i na parkingu zobaczyłem dziesiątki samochodów i ludzi z rowerami przygotowującymi się do startu w maratonie.
Jak wysiedliśmy z samochodu jeszcze nie padało ale z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej. Zaczęło padać punktualnie o godzinie 11,  wystarczajaco późno by już nic nie można było zmienić, np. założyć kurtkę lub inny element ochronny. Ja przed startem zdążyłem jeszcze wymienić jedną oponę na bardziej błotną niż RR.
Startowałem z sektora 7, jak nigdy wystartowałem w środku grupy a nie na końcu sektora jak zwykłem to czynić. Na początku jak zawsze próbowałem za kimś jechać, dziwne ale w Skarżysku do niemal 20 km  jechałam na końcu dużej grupy zawodników. Na mecie miałem podejrzenia, że był to mój błąd, powinienem zacząć szybciej, trudno stało się. Do rozjazdu dystansów MEGA/MINI (18km) podstawową trudnością na trasie było błoto i deszcz, czasami błoto było tak duże, że trudno się było utrzymać na rowerze, ale gdyby nie zawodnicy z przodu i z tyłu to chyba byłbym w stanie przez to wszystko przejechać. Okulary zdjąłem już na 5km i nie założyłem do końca wyścigu, niestety przez to co chwilę moje własne przednie koło rzucało mi błoto prosto w oczy. Zaraz po rozjeździe rozpoczęła się trudniejsza część trasy, doszły ciężkie podjazdy, długie single i trudne techniczne zjazdy. Dwie górki musiałem pokonywać z nogi, chociaż były do podjechania, może za rok je pokonam. Najgorsze jednak były zjazdy po rozjeżdżonych leśnych drogach. Dwa doły po bokach, ślisko jak diabeł a ja z trzęsącą się kierownicą w ręku zsuwałem się środkiem. Nie szło mi to najlepiej. Traciłem dystans do zawodników przede mną. Nie wiem czy dobrze czy źle ale upadku na trasie nie miałem. Do 40km jechałem z zawodniczką z teamu OPTIMA, z nią znaczy w większości za nią, w błocie na 40km ją wyprzedziłem, chyba osłabła bo przyjechała 30min po mnie. Kiedy skończyły się diabelskie zjazdy i śliske błoto odżyłem. Najpierw dogoniłem zawodników jadących bezpośrednio przede mną. Do 52km wiozłem się na ich kole od czasu do czasu wyprzedzaliśmy kolejnych wolniejszych kolarzy. 8km przed metą poczułem się mocniej (może dlatego, że wolno zacząłem) i rozpocząłem swój finisz. Było super. Wyskoczyłem z grupy czteroosobowej, jedna z osób próbowała dotrzymać mi koła, jej oddech jeszcze bardziej mnie mobilizował. Jak ekspres minąłem przynajmniej 3 osoby. Na stadion wjechałem jak Szurkowski na wyścigu pokoju (było łatwo bo stadion jest w niecce i przed wjazdem jest duży zjazd). Z pełną prędkością wykonałem całą rundkę, niestety na koniec jakiś szarpagon mnie wyprzedził ale było super.
Na mecie byłem chyba bardziej ubłocony niż w Narewce, zmęczony chyba też byłem bardziej. Całe szczęście, ze jest rodzina. Bogusia zaraz zrobiła zdjęcie, Filip przyniósł mi isostar a Martynka obsypała pytaniami. Makaron mi nie smakował, zjadł Filip. Pomarańcze były różne, więc się też nimi nie nasyciłem. Brudny rower umyłem w rzece.
Sensacyjnie pojechał Filip, po 10 dniowym bardzo męczącym treningu piłkarskim zajął 3 miejsce. Brawo synu. Martynce też poszłovdobrze, dojechała do mety, a trasa była hobby naprawdę ciężka, 5 w skali 6 punktowej, raz upadła ale nie płakała. Brawo córeczko. Na koniec chciałbym podziękować żonie bo bez niej te maratony na pewno nie byłyby takie fajne. Dzięki Bogusiu.


+ pogoda, bo lubię deszcz
+ trasa, jak by się uprzeć to można było wszystko przejechać
+ 3 pozycja Filipa
+  przejechanie całej trasy przez Martynę
-  pomarańcze o różnych smakach
-  strasznie upierdzielony rower


niedziela, 19 sierpnia 2012

Mława, Złoty Pierścień Mławy, 19 sierpnia 2012

... czyli a jednak pojechałem by się "katować".

Prawdę mówiąc po Radzyminie a w szczególności po samopoczuciu po wyścigu byłem przekonany, że raczej zrezygnuję z Mławy. Jednak dzisiaj rano wszystko a w szczególności zdrowie powróciło do normy więc wstałem przed godziną 7.oo i o 8.oo byłem już w samochodzie zmierzającym do Mławy. Kobiet nie zabrałem chociaż jak przyjechałem na miejsce maratonu to trochę żałowałem. Miejsce startu super, nad zalewem Ruda w pewnej odległości od miasta. Szkoda, że Martyna nie mogła wykąpać się w zalewie. Pogoda super ale nie na rower, 31C prawie bezwietrznie, całe szczęście, że większość trasy poprowadzona była w lesie.
Start, jak zawsze ustawiłem się w ostatnim rzędzie, przede mną stało 75 zawodników. Kilka osób pamiętałem z innych wyścigów: Szymon Bregier prawie rówieśnik Oskara, na starcie stał razem ze mną i tyle go widziałem ale wcale nie dlatego, że zaraz od startu zostawiłem go za sobą. Drugą osobą była charakterystyczna osoba z filmów Elinio, normalnie jeździ krótsze dystanse, on akurat został z drugiej strony.
Ja na początku się zdenerwowałem gdyż dwóch "dryblasów", którzy powinni walczyć o zwycięstwo zablokowali drogę rozmawiając sobie o "dupie Maryny". Nic dziwnego, że już na początku zostałem z zawodnikami, którzy nie za bardzo mogli mnie podciągnąć. Na początku jeszcze myślałem, że Discovery jest zawodnikiem, który pozwoli mi szybciej dojechać do mety. Niestety już na pierwszym wzniesieniu dał mi do zrozumienia, że lepiej jak sam będę narzucał sobie tempo. Od 5km jechałem już sam ale koło 8km spostrzegłem problem. Zamyślony zorientowałem się, że od 2km nie było żadnych znaków, zwolniłem, szukałem strzałek ale dalej nic, byłem pewny, że zbłądziłem, zawróciłem ale całe szczęście spostrzegłem zawodników, którzy mnie dogonili. Stwierdziłem, że wyniku już nie zrobię, postanowiłem jechać z tą grupą. Grupa całkiem fajna, dwóch facetów, dwie kobiety. Oczywiście grupę ciągnęły dziewczyny. Grupa wydała mi się całkiem mocna szczególnie wtedy gdy na premii górskiej ja jako jedyny pokonywałem górkę z nogi. Stwierdziłem super, będę miał towarzystwo do końca. Niestety najpierw grupa się rozpadła, załapałem się na jej pierwszą część. Ostatni raz widziałem towarzyszy podróży gdy wyszedłem by zmienić prowadzącą dziewczynę (17km). Po kilometrze zorientowałem się, że jadę sam i tak jechałem do samej mety. Super były oklaski na półmetku i owacje gdy dotarłem do mety. Jeszcze bardziej superowe były zjazdy, wąska dróżka w lesie a ty jedziesz ponad 40km na godzinę kurczowo trzymając kierownicę, a takich zjazdów było tam kilka. Ale żeby pokonać zjazdy to musiały być też podjazdy i było ich dużo. Tylko albo aż 3 z nich pokonywałem z nogi: premię górską bo mam za duże tryby w swoim rowerze (napęd 2x10) i brakuje najmniejszego kółka z przodu albo siły w nogach; ścianę płaczu to gdybym za pierwszym razem wiedział , że trzeba się rozpędzić to może i bym nawet ją pokonał, za drugim razem to już nie miałem siły; najbardziej szkoda mi trzeciej górki bo tutaj za mostkami (fajnymi-nowymi) nawet nie powalczyłem ani za pierwszym ani za drugim razem- wstyd. Na drugim okrążeniu wyprzedziłem 3 zawodników, 2 innych miało defekty więc też padły ofiarą mojego finiszu, wyprzedzony zostałem tylko przez jednego. Na mecie załapałem się jeszcze na dobre pomarańcze, wyżarłem je do końca, spożyłem michę kluchów złe nie były ale na Boga czemu tak dużo. Nie czekałem już na tombolę chociaż do wygrania był telewizor. Zająłem 56 miejsce na 76 zawodników z czasem 2:49.
Wyjechałem koło 15.oo i jeszcze przed 17.oo byłem w domu. W drodze powrotnej miałem krótką przerwę bo jakiś idiota w super Toyocie wyleciał z dwupasmówki i zabił siebie albo pasażera. Straszne.
Najważniejsze, że moje samopoczucie w domu było znacznie lepsze niż w sobotę po Radzyminie.
Szkoda, że następny maraton dopiero za 7dni.

+ zjazdy i w ogóle cała trasa
+ kibice i ich kibicowanie na macie, aż chciało się dojechać
+ udało się zrealizować plan, przejechać 5 nienajlżejszych maratonów, ponad 300km w 9 dni
- napój w bukłaku, do sfermentowanego izotoniku dodałem nowy z wodą i musiałem pić przez cały maraton
- za mało pomarańczy, zanim się najadłem pomarańcze się skończyły


sobota, 18 sierpnia 2012

Radzymin, POLAND BIKE, 18 sierpnia 2012

... czyli najpierw piaskownica a potem całkiem fajnie.

Maraton całkiem blisko domu więc po raz pierwszy od dłuższego czasu mogłem sobie pospać w dzień wolny od pracy prawie do godziny 9.oo. Pozostałej części rodziny dałem możliwość wyboru więc na zawody pojechałem zupełnie sam.
Pogoda piękna, lekkie słoneczko i temperatura około 25C, może trochę duszno.
Start maratonu w centrum miasta więc zaparkowałem na pierwszym parkingu. Kupiłem halfa na cztery starty, przygotowałem się do maratonu i ruszyłem rowerem na start. Jak często w PB lekkie spóźnienie startu. Siedziałem sobie na rynku i robiłem zdjęcia. Aparat kiepski to i zdjęcia nie wyszły najlepiej. Fajnie jest tak obserwować ludzi.
Startuje z trzeciego sektora (debiut po Węgrowie). Jak zawsze ustawiłem się na końcu sektora.Start. Zawodników z mojego sektora widziałem tylko na pierwszej prostej. Chyba jeszcze muszę dorosnąć do 3 sektora w PB. Dużo bardziej odpowiada mi towarzystwo kolarzy z sektora 4. Na początku próbowałem za kimś jechać. Było ciężko ale do 10km jakoś mi się to udawało. Najpierw chłopak z żółtym paskiem potem kobieta w niebieskim stroju o rudych włosach. Za kobietami jeździ mi się najlepiej, niestety po kilometrze kobieta się zakopała w piasku i zacząłem jechać sam. Jechało mi się ciężko, czułem w nogach 3 ostatnie maratony. Przed sobą widziałem kilku zawodników ale pomimo mojego wysiłku przewaga się powiększała. Nagle wyprzedziło mnie trzech kolarzy w jednolitych strojach typu zorro z szóstego sektora, ostatnim wysiłkiem załapałem się na koło. Nawet trochę za nimi wytrzymałem, dopiero  w niespodziewanych piaskach powiedziałem im "do widzenia" ale dzięki im dogoniłem innych zawodników. Z tych kilku kolarzy wybrałem sobie jednego, którego tempo mi pasowało. Jechał jak maszyna, czy piasek, czy górka, czy płasko kręcił cały czas w takim samym tempie. Dosyć długo za nim jechałem. Dopiero na wydmie go wyprzedziłem (bo się zaplątał) z nadzieją, że za chwilę znowu mnie wyprzedzi jechałem kilka kilometrów. Dopiero na zakręcie zauważyłem, że z tyłu nie ma nikogo, to samo było z przodu. Zupełnie sam na trasie jak często mi się to zdarza. Całe szczęście, że siły jakoś powróciły a piaski w końcu się skończyły. Koło 40km zacząłem przeżywać mały kryzys  ale wtedy wyprzedził mnie kolejny jeździec w czerni, niestety nie byłem w stanie dotrzymać mu koła ale prawie do mety miałem z nim kontakt wzrokowy. To dzięki niemu udało mi się pokonać kryzysek. Wyprzedziłem kilku zawodników i z dwoma butlami AA jechałem do mety. Kiedy wydawało mi się, że nic się już wydarzyć nie może koło 50km wyprzedził mnie 2 wagonowy kobiecy pociąg. Lokomotywą była kobieta o rudych włosach z początku dystansu. Ostatkiem sił załapałem się na trzeciego i muszę koleżankom podziękować za wspólną jazdę bo bardzo podkręciły moje tempo. Zawodniczka w niebieskim zdążyła się jeszcze zakopać tuż przed metą więc do mety dojechałem  zmęczony jako drugi w dwu wagonowym pociągu.
W sumie nie najgorzej, 92 miejsce na 129 startujących, czas 2:44, koło 73%.
Na mecie po krótkim odpoczynku miska dobrych kluchów i wielkie rozczarowanie, skończyły się pomarańcze a co najgorsze były bardzo dobre. Bez pomarańczy szybko spakowałem rower i przed 17.oo byłem w domu. Jakoś nie najlepiej się czułem po wyścigu. Cały czas chodzą mi myśli po głowie by do Mławy jednak nie pojechać, ale może się przełamię.

+ miejsce i czas na mecie, plus ale malutki
+ siły na zebranie się w kobiecym pociągu
-  za mało pomarańczy na mecie
-  spóźniony start
-  pierwsza , piaskowa część trasy