sobota, 19 października 2013

Kwidzyń, Harpagan 46, 19 październik 2013

….. czyli kolejna szansa by się poprawić.

Był to mój trzeci Harpagan w życiu. Dokładnie rok wcześniej był mój debiut w rowerowych zawodach na orientacje, w HARPAGANIE 44. Zawsze jak tylko będę mógł będę startował w HARPAGANIE.
Tym razem nie musiałem robić specjalnych przygotowań. Piątek po pracy byłem w dupę zajęty. Zaraz po pracy skończyłem przygotowanie rowera, spakowałem swoje rzeczy i przede wszystkim zamontowałem bagażnik na nowym samochodzie. Tak na nowym samochodzie, dokładnie dzień wcześniej odebrałem w firmie nowego FORDA GALAXY. Rano przed robotą kupiłem specjalny bagażnik (500PLN) a po powrocie do domu zamontowałem go na samochodzie i przekręciłem jedno mocowanie na rower ze starego samochodu. Łatwo nie było ale wszystko udało się zrobić i po godzinie 20:00 mogłem wyruszyć na pierwszy etap extremalnej wyprawy, samochodem do Kwidzynia. Wybrałem trasę autostradową: A2, A1, Wocławek, A1, Grudziąc i w końcu Kwidzyń. Chciałem być przed północą by zdążyć się jeszcze zarejestrować. Niestety przez korek we Włocławku nie udało się. Tuż przed Kwidzyniem na malowniczej wąskiej drodze przejechałem kota albo rysia. Jechałem naprawdę stosunkowo wolna ale nic zrobić nie mogłem, wariat wbiegł prosto pod koła samochodu. Szkoda zwierzaka. Na miejsce przyjechałem lekko po północy. Parking znajdował się stosunkowo blisko szkoły na trawniku pomiędzy blokami a drogą. Jedyną wadą tej lokalizacji była ciemność. Trzy razy wybierałem się do bazy: pierwszy raz celem rozeznania sytuacji, za drugim razem zaprowadziłem uzbrojony rower do przechowalni a za trzecim razem z ekwipunkiem wybrałem się na salę gimnastyczną celem przespania. Baza (szkoła) była ogromna. Trudno było się zorientować w topografii. Kilka wejść, kilka wyjść i przynajmniej dwa poziomy. Całe szczęście, że sala gimnastyczna, miejsce noclegu, było po właściwej stronie, blisko parkingu. Pierwszy raz spałem na materacu samo pompującym. Było super, materac zdecydowanie się sprawdził. Spałem stosunkowo krótko ( 4 godziny ) ale się wyspałem. Wstałem o godzinie 5:oo. Zjadłem kilka kanapek, które zrobiła mi Bogusia, popiłem ciepłą herbatą. Potem poszedłem się zarejestrować. Problemów nie było. Skorzystanie z kibla też nie było problemem. Start zaplanowany był na godzinę 6:30. Wcale nie miałem za dużo czasu. W ostatnich minutach szukałem miejsca startu. Nie był przy szkole jak myślałem a na boisku znajdującym się po przeciwległej stronie ronda.
Przed rozdaniem map zdążyłem jeszcze tylko stwierdzić, że zapomniałem spakować latarki. Bardzo by mi się przydało do planowania trasy. Mapy zostały rozdanie punktualnie. Było jeszcze ciemno. Podszedłem do latarni, postanowiłem, że do świtu będę poruszał się głównymi drogami. Jako pierwszy wybrałem PK8 i w jego kierunku się skierowałem, prosto na północ.
PK9: Zdziwiłem się, wcale dużo osób nie wybrało mojego kierunku. Wokół mnie przejechało zaledwie 3 rowerzystów. Dwóch skręciło w prawo a jeden cały czas jechał przede mną. Ja kierowałem się znakami na miejscowość Brachlewo. Jak miałem wątpliwości to zatrzymywałem się pod latarniami. W pewnym momencie dojechałem do dużego ronada. Zdziwiłem się gdy zawodnik jadący przede mną skręcił w prawo. Zatrzymałem się i raz jeszcze przemyślałem trasę. Na drugiej stronie Wisły były 3PK i aż 11 punktów do zdobycia. Szkoda było je zostawić. Zmieniłem plany. Postanowiłem zweryfikować swoją trasę. Skierowałem się w kierunku PK14. Ruszyłem szeroką asfaltową drogą w kierunku Wisły. Zaczynało świtać. Niestety nie było za ciepło a dodatkowo była straszna mgła. Nawigacja była stosunkowo prosta wystarczyło kręcić. Przejechałem przez Wisłę. Na pierwszym skrzyżowaniu wymierzyłem sobie następne miejsce skrętu z drogi głównej. Minęło mnie dwóch kolejnych zawodników. Oni pojechali na północ ja skierowałem się na południe. Bez problemu znalazłem miejsce gdzie należało skręcić z drogi głównej. Dojazd był prosty. Niestety od skrętu droga cały czas prowadziła pod górę. Dałem radę, za skrzyżowaniem dostrzegłem mały namiocik. Niestety do zaliczenia pierwszego PK potrzebowałem więcej niż 60 minut. PK9, 7:32:19.
PK17: Zjechałem na dół tą samą drogą. Zjazd był super szybki ale o tym już wiedziałem gdy podjeżdżając mijałem zawodników wracających z PK. Bałem się tylko, choć bezpodstawnie, że w czasie zjazdu rozwali mi się rower. Po dojechaniu do drogi głównej skierowałem się na południe asfaltem. Przez chwilę jechałem z grupką innych uczestników rajdu ale mnie wyprzedzili i zostałem sam. Na drugim rozwidleniu dróg zacząłem myśleć. Błędnie zjechałem z głównej drogi. Boczna droga miała doprowadzić mnie prosto na punkt. Może by i doprowadziła gdyby ona tam w ogóle była. Najpierw droga z płyt zamieniła się drogę polną, potem droga polana zmieniła się w dróżkę a dróżka po prostu znikła. Wylądowałem w lesie na skarpie Wiślanej. Przeszedłem koło tajemniczego małego domku. Potem skierowałem się w kierunku odgłosu innych zawodników. Dogoniłem ich. Też byli zdziwieni zanikiem drogi. Słusznie postanowiliśmy dojść do drogi głównej. Był tylko jeden problem- skarpa wiślana. Nigdy pod tak stromą górę nie wpychałem swojego roweru. Całe szczęście, że nie byłem sam. Potrzebowałem kilku przerw do dotrzeć do krawędzi. Całe szczęście, że na końcu ktoś mi pomógł i wciągnął mój rower. Do drogi było jeszcze lasem kilkaset metrów. Dotarłem tam stosunkowo szybko. Tutaj rozstałem się z grupą. W przeciwieństwie do nich uważałem, że PK17 znajduje się jeszcze bardziej na północy. Mijani zawodnicy potwierdzili słuszność moich idei. Problemem było tylko zgadnięcie w którym miejscu należy zjechać z asfaltu. Nie skorzystałem z pierwszej możliwości. Wyjeżdżający zawodnik powiedział, że tą drogą nie będzie łatwo i będzie konieczne prowadzenie roweru. Skręciłem w następną leśną drogę. Od mijanego zawodnika dowiedziałem się, że do punktu trzeba jechać „cały czas w lewo”.  Tak też tam dojechałem. Nie myślałem tylko, że punkt będzie aż tak daleko od drogi asfaltowej. PK17, 8:36:13.
PK6. Postanowiłem pominąć PK10. Zapewne łatwy do znalezienia ale trzeba było przejechać dużo ponad 10km by go zdobyć. Wróciłem znaną drogą do mostu na Wiśle. Trochę gryzła mnie myśl, że można było łatwiej i szybciej zaliczyć pierwsze dwa punkty korzystając z innego mostu na Wiśle. Nie było to prawdą ale przekonałem się o tym dopiero po rajdzie. Prawie przez cały czas jechałem sam, dopiero tuż przyed PK6 wyprzedziło mnie dwóch uczestników rajdu. Załapałem się na koło i razem z nimi dotarłem do PK6, który zlokalizowany był na krawędzi nie istniejącego już mostu. O tym, że nie ma tego mostu usłyszałem od kogoś na starcie. PK6, 9:36:49.
Pk18. Dalej realizowałem swoją trasę. Nawigacja nie była ciężka, trzeba było po prostu kręcić. Dodatkowo wiatr był w plecy a droga asfaltowa prowadziła wzdłuż wału Wiślanego. PK18 znajdował się w bardzo ciekawym miejscu. Zlokalizowane są tutaj zabytkowe, zapewne poniemieckie budowle inżynierskie. Problemem były tylko ostatnie metry, do punktu trzeba było zjechać po schodach albo ze stromej skarpy.  Powinienem tu kiedyś jeszcze przyjechać najlepiej z rodziną i odrobiną wolnego czasu. PK18, 10:13:25.
PK14. Dojazd do PK14 był ciężki bo trzeba było jechać rowerem przez cały czas pod mroźny wiatr. W pierwszej fazie wyprzedziłem dwóch młodych rowerzystów. W drugiej fazie zostałem dogoniony przez „znajomego” zawodnika z Braniewa. To on mnie poznał. Ja też go trochę kojarzyłem. Był strasznie zmrożony ale kręcił ode mnie mocniej. W przeciwieństwie do mnie zaliczył już też PK10. Jechaliśmy razem. Trochę gadaliśmy. Chyba miał kryzys, myślał o zjechaniu z trasy i gorącej kąpieli a przede wszystkim o łyku gorącej herbaty. Nie mogłem mu pomóc. Niestety trudno mi się z kimś nawiguje. Ja byłem przekonany, że w lewo powinniśmy skręcić wcześniej, on twardo powtarzał „dalej, dalej”. Gdy dojechaliśmy do rzeczki musieliśmy się cofnąć, jednak trzeba było skręcić wcześniej. Po tej korekcie już bez trudu znaleźliśmy PK. PK14, 10:52:24.
PK8. Do tego punktu ruszyłem pierwszy. Chciałem jechać sam. Za mną pojechał jakiś młodzian. Nawigacja nie była ciężka. Drogami asfaltowymi dojechaliśmy do lasu. Tutaj on skręcił w lewo wcześniej. Ja chciałem pojechać trochę inaczej. Niestety po 400m musiałem się wrócić. Straciłem kilka minut ale przynajmniej po raz pierwszy się opróżniłem. Punkt zlokalizowany był w lesie nad pięknymi jeziorkami. PK8, 11:34:09.
PK16. Na kolejny PK ruszyłem z moim znajomym. Zrobiliśmy jeden błąd, najpierw ruszyliśmy a potem zaczęliśmy myśleć. On zdecydował się wrócić ja trwałem w swym obłędzie. Zamiast na południe wybrana przeze mnie droga wyprowadziła mnie na północ. Byłem zdeterminowany by się nie wracać. Straciłem dobre 30 minut i na pewno 10km przejechałem niepotrzebnie. Szkoda ale kto nie ma w głowie to musi mieć w nogach. Dalsza nawigacja nie była trudna. Drogami asfaltowymi a potem po kocich łbach dotarłem do PK. Zrobiłem sobie tutaj krótką przerwę. Razem ze mną krótką przerwę zrobił sobie następny dzielny młodzian. Pochwalił się, że on wykonał już swój plan, zaliczył 10 punktów. Kiedy ja mu powiedziałem mu, ze ja mam już ich ponad 20 lekko się zdziwił. Dopiero wtedy dowiedział się, że każdy punkt w HARPAGANIE ma swoją wartość. Dziwne ale tak naprawdę po głębszym przemyśleniu to on miał rację, tak naprawdę to liczy się fan. PK16, 12:32:36.
PK12. Nawigacje do PK12 miałem bezbłędną. Punkt nie był łatwy, szczególnie jeżeli podejście do tego punktu ktoś robił od strony północnej. W moim przypadku punkt zdobywałem od południa. Zlokalizowany był na krzyżówce dróg w środku lasu. PK12, 13:07:29.
PK20. W drodze do tego punktu najtrudniejszy był początek czyli dojechanie do właściwej drogi. Nie wykonałem tego idealnie. Myślałem, że doprowadzi mnie do tego celu droga bezpośrednio z PK12, przynajmniej tak wskazywała mapa. Niestety droga z wolna zanikała tak by w końcu zostawić mnie w gęstym lesie. Idąc na azymut dotarłem do drogi prowadzącej do miejscowości Orkusz. Tutaj spotkałem kilku zbłądzonych zawodników. Co poniektórym podpowiedziałem jak dotrzeć do PK12, nie jestem pewny czy moje podpowiedzi im pomogli. Ja skierowałem się najpierw drogami gruntowymi, potem drogą asfaltową do PK20. Nie było trudno, w nawigacji pomagali mi zawodnicy jadący przede mną.  PK20, 13:51:44.
PK15. Zdecydowanie była to największa odległość pomiędzy punktami kontrolnymi. Do przejechania miałem ponad 20km. Trasa była ciężka, pierwsze kilometry co prawda prowadziły po drodze asfaltowej o małym natężeniu ruchu ale ten pieprzony zimny  wiatr cały czas wiał prosto w twarz.  Jechałem za jakimś zawodnikiem. Kręcił ode mnie mocniej ale co jakiś czas się zatrzymywał się i wtedy ja go doganiałem. Tuż przed Prabudami wpadł w zupełną panikę. Gdy zobaczył tabliczkę z nazwą miejscowości, której nie było na mapie stwierdził, że źle jedzie i chciał się wracać. Zasiał wątpliwości także u mnie ale szybko wytłumaczyłem sobie i jemu, że wszystko jest OK. By dotrzeć do PK15 trzeba było przejechać przez miasteczko o dosyć istotnej dla mnie nazwie, PRABUTY. Tak naprawdę to nie miejscowość ale jedna z mieszkanek tej miejscowości odegrała znaczącą rolę w moim życiu. Był rok 1984. Zdałem maturę i egzamin na Wydział Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej. Właśnie jechałem na obowiązkowe praktyki studenckie w Bieszczadach. Na dworcu Zachodnim czekałem na pociąg do Sanoka. Peron był długi, otwarty. Na peronie było kilka osób. Wśród nich ona, Agata Pytlarczyk. Wysoka dziewczyna o długich kasztanowych włosach. Marzyłem by ją poznać, snułem swoje fantazje bo na pociąg musiałem czekać stosunkowo długo. Marzenia spełniły się szybciej niż mogłem sobie jakkolwiek wytłumaczyć. Jeszcze w podróży okazało się, że ona także jedzie na te same praktyki. Potem nasze drogi się rozeszły. Już na pierwszym roku zbliżyła się  z Barankiem, studentem drugiego roku, wyszła za mąż. Dzisiaj nie wiem nawet czy skończyła studia, pewnie nie. W każdym razie Prabuty jako miejscowość zawsze będą kojarzyć mi się z dziewczyną z długiego peronu. Nigdy wcześniej tutaj nie byłem. Fajnie, żę rowerem na rajdzie zaliczyłem po raz pierwszy tą miejscowość. Rozczarowałem się. Kilka kilometrów za Prabutami musiałem skręcić w prawo. Drogami gruntowymi początkowo wśród pól, potem w lesie dotarłem do PK15. Na punkt wjechałem razem z kolegą, który pojawiał się i znikał podczas całego tego odcinka. PK15, 15:17:49.
PK11. Na PK15 zrobiłem sobie krótką przerwę, zjadłem dwie kanapki, które zrobiła mi Bogusia. Porozmawiałem z kilkoma zawodnikami. Rozmowy te podbudowały mnie psychicznie. Od dwójki młodych zawodników (20-30 lat) dowiedziałem się, że muszą jechać do bazy bo jednemu kolana drugiemu nogi nie pozwalają kontynuować zawodów. A ja prawie 50 letni gość po przejechaniu ponad 130km czułem się świetnie i byłem gotowy jechać dalej, zdobywać kolejne PK. Po konsumpcji skierowałem się w kierunku południowym, jako jedyny z kilku zawodników, którzy przemknęli podczas mojej przerwy. Początkowo droga było fatalna. Wąsko, nierówno i błotniście. Musiałem prowadzić rower. Potem było już OK. Nie wybierałem najkrótszej drogi, jechałem pewnymi, szerokimi traktami, od czasu do czasu kontrolując miejsce gdzie jestem. Podczas jednej z takich kontroli wydarzył się nieprzyjemny wypadek. Po skręcie w lewo na równej asfaltowej drodze zatrzymałem się tuż przy jej krawędzi by sprawdzić czy dobrze jadę i kiedy powinienem wykonać następny skręt. Od pewnego czasu jechała ze mną grupa kilku zawodników. Prawie wszyscy mnie wyprzedzili gdy ja wertowałem mapę. Nagle po mojej lewej stronie usłyszałem dźwięk padającego zawodnika, na asfalcie po mojej lewej stronie wyłożył się ostatni zawodnik z tej grupy. Przeleciał przez kierownicę. Nie miał kasku. Poobijał się strasznie, twarz i kolano miał zakrwawione. Powiedział, że przeglądał mapę, gdy nagle mnie zobaczył. Zdążył skręcić ale niestety się wywalił. Miałem wyrzuty sumienia. Całe szczęście, że mógł kontynuować zawody. Całe szczęście, że nie jechał sam. Koledzy na pewno mu pomogli jeżeli takiej pomocy potrzebował później. Z grupą tą rozstałem się na PK11. PK11, 16:16:02.
PK7. Niestety to był mój ostatni PK, chociaż wcale taki nie miało być.  Już od dłuższego czasu zastanawiałem się co po PK11. Początkowo myślałem o zaliczeniu tylko PK13 ale patrząc na zegarek i swoje samopoczucie wydawało mi się realne zaliczenie PK7 i PK13. Chciwość zwyciężyła. Możliwe, że przesądziło o tym to co usłyszałem od grupy zawodników, która towarzyszyła mi do PK11. Wyglądali niewzględnie i też planowali jechać do PK7. Czy ja jestem gorszy, nie, postanowiłem zaryzykować. Czułem się super. Kryzysik, który miałem minął na PK15. Szybko ruszyłem w kierunku PK7. Postanowiłem na kręcenie. Pomimo, że krótszy był dojazd od południa wybrałem dłuższą trasę z zaliczeniem PK7 od północy. Jechałem szybko, dopiero w końcówce miałem mały problem. Musiałem się trochę cofnąć, za wcześnie skręciłem w lesie. Po drobnej korekcie trasy odszukałem PK7 na krzyżówce dróg w lesie. PK, 17:06:14.
META. Niestety było już późno. Wiedziałem, że nie dotrę do PK13 ale ostateczną decyzję postanowiłem przesunąć do miejsca kiedy będę przejeżdżał koło drogi prowadzącej do PK13. Od PK7 musiałem dojechać do drogi asfaltowej. Nie było to łatwe, azymut północny. Ostatni kilometr pokonywałem po polu, całe szczęście, że nie było ono za grząskie i szło jechać chociaż było ciężko. Po dojechaniu do asfaltu prze chwilę miałem wątpliwości czy jestem w stanie zdążyć do METY przed 18:30. Najgorszy był początek. Musiałem dojechać do drogi głównej, a jej ciągle nie było. Dopiero gdy zobaczyłem znak „KWIDZYŃ 14” uwierzyłem, że zdążę. Niestety moja błędna decyzja na PK7 spowodowała, że zdobyłem 2 punkty mniej. Trudno, zdarza się. Końcówka była łatwa, trochę ruchliwa droga asfaltowa. Zrobiło się ciemno. Byłem przekonany, ze nie mam latarki, więc jechałem bez przedniego oświetlenia. Jeden cholerny kierowca nawet mi zamrugał. Tuż przed linią mety mrygnął flasz. Ciekawe czy uda mi się w necie znaleźć to zdjęcie. Bardzo bym chciał. META, 18:04:36.
Potem było już szybko. Zapakowałem rower na samochód. Oddałem chipa. Pożarłem pastę i kilka minut po godzinie 19 wyjechałem w drogę powrotną do domu.
PODSUMOWANIE. W sumie byłem zadowolony. Zrobiłem kilka błędów ale ustanowiłem swój rekord: 70 pozycja i 42 zdobyte punkty. Czy mogło być lepiej. Oczywiście że tak. Znajomy z Braniewa zaliczył PK13 i uplasował się na pozycji 40, wcześniej zdobył także PK19 do którego ja nie pojechałem. Mam nadzieję, że za pół roku będzie lepiej.

Biała Podlaska, 2 listopad 2013



niedziela, 6 października 2013

Płock, Mazovia finał, 5 październik 201

.........   czyli maraton w którym trochę się poddałem.

W tym roku finał MAZOVII zaplanowany był w Płocku. Kilka tygodni wczesniej zaliczyłem Płock startując w Poland Bike. Wiedziałem, że trasa MEGA wcale nie będzie łatwa a jak na Mazowsze można napisać nawet stosunkowo trudna tym bardzziej, że za wyjątkiem startu i metu poprowadzona została bardzo podobnymi ścieżkami i drogami w dolinie rzeki Skawy.
Niestety przez mecz Filipa na finał mieliśmy lekko zdekompletowaną rodzinę. Cały czas walczyliśmy o 8 pozycję w klasyfikacji rodzin. Teoretycznie mogliśmy nawet spaść o dwie pozycje. By spać spokojnie powinniśmy uzyskać jak najlepszy rezultat w Płocku. Jeszcze bardziej wątpliwe było 4 miejsce Oskara w klasyfikacji generalnej. Co prawda bronił tej pozycji ale zawodnik bedący na piątej pozycji miał dużą szansę na jego wyprzedzenie szczególnie jeżeli Oskar nie pojedzie najlepiej.
Do Płocka wyjechaliśmy stosunkowo wcześnie. Bardzo chciałem przed startem z dzieciakami przejechać trasę HOBBY. Udało się, w Płocku byliśmy lekko po godzinie 9. Szybko ropakowaliśmy rowery, przybraliśmy rowerowe szaty i ruszyliśmy na linię STARU-METY. Znajdowała się ona tuż przy nowej hali widowiskowo sportowej, w której dzień wcześniej Wisła Płock grała mecz w lidze mistrzów. Domyślałem się, że finał Mazovii będzie w środku tej nie najbrzydszej areny.
Po skorzystaniu z kibelków ruszyliśmy na trasę całą czwórką. Zgodnie z opisem dystans HOBBY miał być stosunkowo krótki, około 6km. Pierwsze 4km to jazda szerokimi asfaltowymi drogami. Trochę stosunkowo ciężkiego MTB było w końcówce. Zjazd wąską nierówną ściweżką z dwoma powalonymi drzewami mógł stanowić dla Martynki lekki problem. Zapewne jeszcze większym problemem podczas wyścigu bedzie podjazd 500m przed linią mety. Niestety Martynka nie radzi sobie jeszcze z przerzutkami. Dodatkowy problem to przednaia przerzutka, wrzucenie na największy tryb łańcucha to na jej rowerze nie lada problem. Martynka sobie po prostu nie radzi.  W serwisie, gdzie pomylili Martynkę z chłopcem, powiedzieli, że jedynym rozwiązaniem jest wymiana linki. Bedę musiał to zrobić w przerwie zimowej. W każdym razie przejechaliśmy cały dystans HOBBY na pewno z korzyścią dla Oskara i Martyny ale o tym jak dzieci pojechali napiszę na końcu.
Ja już przed startem nie byłem pewny jaki dystans przejadę. Z jednej strony zdrowy rozsądek mówił "przejedź MEGA", z drugiej strony ogólne zmęczenie i chęć obriony 8 miejsca w klasyfikacji rodzinnej podpowiadał "wybierz FITa".
Startowałem z sektora piątego. W ramach uatrakcyjnienia imprezy na start zaproszona została GUNN-RITA, norweska zawodniczka MTB, która osiągneła w MTB znacznie więcej niż Wołoszcowska. Nioestety startowała z pierwszego sektora i nie miałem okazji pojechać nan jej kole nawet przez chwilę. Pierwsze kilometry prowadziły po szerokich asfaltowych drogach ale na około 3 kilometrze wiechaliśmy na kilkuset metrowy odcinek bruku. Co poniektórzy uciekli na wąski chodznik, ja jechałem środkiem, zdecydowanie było szybciej ale co się napodskakiwałem to moje. Duża prędkość i bruk zrobiły swoje, wydawało mi się, ze nawet full nie za bardzo mi pomógł. Po zjechaniu z bruku ręce miałem jak galareta.
Jechałem szybko, powiniene nawet napisać za szybko. Zdecydowanie pomogło mi to w podjęciu decyzji, FIT czy MEGA. Na 20km gdzie był rozjazd byłem już nieźle zmęczony. Za wybraniem FITA przemawiało, klasyfikacja rodzinna, nie wymieniony łańcuch ale przede wsztstjkim zmęczwenie ogólne i zmeczenie tym etapem. Drugi raz w rym roku zaniast MEGA wybrałem FITa. Niestety na moje nieszczescie FIT był dłuzszy niż podawał organizator a MEGO zrobiło sie krótsze. Chociaż końcówka była łatwa mnie jechało się ciężko, wyprzedziło mnie kilku zawodników w tym Pan ....... . Meczyłem sie do samej mety. Całe szczęście, że nie zostałem dogoniony przez dystans MEGA. Finiszowałem samotnie. Nie byłem z siebie zadowolony. Klasyfikacja rodzinna to jedynie wymówka. Tak naprawdę to stchurzyłem. Przegrałem z samym z sobą. Zająłem 165 miejsce na 281 zawodników, którzy dojechali do mety.
Z jednej strony szkoda,  że coś sie zakończyło z drugiej strony byłem juz trochę przemęczony, będę mógł poświęcic więcej czasu mojej drugiej pasji, rowerowych rajdach na orientacje.
Teraz czas na dzieci. Oboje szczęśliwie dojechali do mety i to jest najważniejsze. O Martynie w zasadzie to wszystko. Niestety brak techniki, mały rowerek pozbawił i wiek pozbawiły ją w tym roku walki o jakiekolwiek trofea w Mazovii. Niestety śmiem twierdzić, że za rok też nie będzie walczyć o podium ale może się mylę. Zdecydowanie muszę nauczyć ją posługiwac się przerzutkami. Prawdopodobnie to samo napisałbym rok wcześniej o Oskarze a tu niespodzianka, chłopak przeszedł samego siebie, kilka razy byłm na podium, w Ełku nawet wygrał, w generalce uplasował się na czwartej pozycji. Trudno będzie komukolwiek powtórzyć tegoroczne wyniki Oskara. Zapomniałem dodać, w Płocku był drugi i obronił 4 lokatę w generalce o 0,5pkt. Brawo synu.
Niestety w Płocku przyjechanie mnie na metę nie kończylo imprezy. Zostaliśmy na dekoracje. Ja zajełem się robieniem zdjęć, cyknełem ich ponad 1000 a Bogusia z dziećmi po prostu czekali. Niestety w tym roku nie udało nam się wylosować roweru ale przywieźliśmy kilka pucharów:
- Martynak za 8 miejsce w klasyfikacji generalnej,
- Oskar za 4 miejsce w klasyfikacji generalnej,
- Rodzina za 8 miejsce w klasyfikacji generalnej,
- Ja za 8 miejsce w super klasyfikacji.
Było to moje drugie trofeum indywidualne wywalczone w wyścigach rowerowych. Kilka lat wcześniej udało mi się stanąć na trzecim stopniu podium w wyścigach LEGII ale wtedy startowało tylko 5 zawodników. Tutaj byłem 8 wśród tysiąca najlepszych kolarzy MTB na Mazowszu. Nieważne, że honorowali w tej klasyfikacji zawodników, którzy przejechali najwięcej kilometrów we wszystkich cyklach Zamany w roku 2013. Ja zrobiłem ich 1455.
Do domu wyjechaliśmy po godzinie 17:00.

Janki, 4 listopad 2013

wtorek, 1 października 2013

Nowy Dwór Mazowiecki (NDM), 22 września 2013, Mazovia-16

...   czyli największa niespodzianka in minus w tegorocznym cyklu.

Do 22 września 2013 NDM kojarzył mi się z prostą szybką trasą i z takim nastawieniem jechałem z całą rodziną na ten niedzielny wyścig. Pogoda była typowo jesienna. Wrednie zimno, pochmurno i całe szczęście prawie, że nie padało. Tak naprawdę pogoda czysto rowerowa. Trasa była na tyle zmoczona, że w sumie była twarda i sucha. Wydawałoby się, że bedzie idealnie. Pierwsze moje zanipokojenie zaczeła wzbudzać długość trasy, czym bliżej startu tym trasa stawała się coraz dłuższ tak by ostatecznie zakończyć się na 69km. Trochę dużo ale nie powinno to stanowić problemu dla mnie, niestety stanowiło.
Startowałem z 5 sektora, niestety tym razem nie z Filipem bo on po Rawie został w sektorze 6.
Na początku próbowałem trzymać się sektora ale wychodziło mi to średnio. Powolutku wyprzedzali mnie kolejni zawodnicy. O tym, że dobrze nie będzie przekonałem się na 10km kiedy wyprzedził mnie Filip poczepiony do jekiegoś starszego zawodnika. Nie miałem szansy dotrzymać im koło. Przez kilka kilometrów nawet widziałem ich przed sobą ale było to wszystko na co było mnie stać.
Pomimo to jechałem dzielnie. Około 10km wjechałem na znaną mi z maratonu 24 godzinnego petlę położoną koło Wieliszewa. Tym razem pokonywałem ją w odwrotnym kierunku. Fajnie było przypominać sobie kolejne zakręty, trudne odcinki i miejsca na odpoczynek. W sumie pomimo wolnego tempa do rozjazdu jechało mi się całkiem fajnie. Rozjazd był zaraz za bufetem na 22km. Moja prawdziwa droga przez nękę zaczeła się właśnie tutaj. Następne 30km stanowiły leśne dróżki, czasami przebrzydłe łąki, wiele razy trzeba się było wspinać na te niskie mazowieckie wydmy. Dzisiaj juz niewiele z tego pamietam, pozostały tylko obrazy.
Obraz pierwszy: Nagórski, zawodnik z mojej grupy wiekowej, dosyć chrakterystyczny, rok temu jeździł FIT duzo wolniej ode mnie. Dzisiaj jeździ MEGA znacząco szybciej niż ja. Gdzieś na początku tego 30km odcinka wyprzedziłem go bo zmuszony był do naprawy pękniętego łańcucha. Niestety łańcuch zreperował i wyprzedził mnie na jednym z zespołów wydm. Jeździ bardzio odważnie, ja newet gdybym nie miał kryzysu nie pokonałbym tego dołka tak szybko. Nagórski wyprzedzał mnie raz jeszcze gdzieś w połowie tego odcinka.
Obraz drugi:Kibice. Byłem trochę zdziwiony, ze tak życzliwie przyjmują nas ludzie tak blisko Warszawy. Fajnien jest jechać gdy ktoś ci kibicuje, szczególnie wtedy gdy nie masz siły.
Obraz trzeci: wątpliwości. Mam je do dzisiaj czy całą trasę przejechałem poprawnie. Gdzieś koło 33km przydarzył mi się odcinek jakby trochę gorzej oznakowany. Nie jechałem sam, przede mną była dwójka zawodników za mną tęż kilku podążało. Mam nadzieję, ze się nie pomyliliśmy,dziwne tylko, że Nagórski wyprzedzał mnie dwukrotnie. Chyba pierwszy raz w historii startów w Mazovii przydarzyła mi się taka sytuacja.
Obraz czwarty: Kilar. Sczytem mojej słabopści było gdy na końcu tego 30km odcinka wyprzedził mnie ten zwodnik. Gość jest super ale na tak ciężkiej trasie nie powinienem być przez niego wyprzedzony.
Obraz piąty: radość wewnętrzna. Wybuchła wtedy gdy w końcu dotarłem do znajomego odcinka drogi. Drogi, którą już pokonywałem. Drogi którą pokonałem 13 razy podczas 24 godzinnego maratonu. Wiedziałem, że jedzie ją FIT. Byłem przekonany, że już tak ciężko nie będzie jak było. Myliłem się.
Dzisiaj już nie pamietam czy ja dogoniłem czy zostałem dogoniony w każdym razie przed rozjazdem (52km) dołaczyłem do grupki kilku zawodników. Początkowo jechałem za nimi, wyprzedziłem ich na pamiętnych piaskach maratonu 24 godzinnego. Myslałem nawet, że ich zgubiłem. Myliłem się na łąkach mnie doszli. Długo za nimi nie jechałem. Właśnie tutaj był odcinek nie do przejechania na rowerze, trzeba było z niego zejść i przeprowadzić rower bokiem. Zejście z roweru było dla mnie trochę straszne. Zaraz po zejściu złapał mnie skurcz uda, dzisiaj juz nie pamiętam którego lewego czy prawego. Właśnie wtedy dałem się wyprzedzić dzielnemu młodzianowi. DCałe szczęście dałem radę podążać za nim. Chwilę potem miałem śmieszną sytuację. Prowadziliśmy rowery ścieżką w wysokich szuwarach. Staneliśmy na przeciwko kauży, którą należało przejechać na rowerze. Nie było to trudne technicznie, łatwo mozna było przejechać na najniższym biegu ale mój młodzian poprosił mnie bym się cofnął bo on jak to powiedział musi wziąść rozbieg. Obaj przejechaliśmy ta kaużę bez problemu. Razem przejechalismy kolejne kilometry. Razem znaczy on jechał pierwszy a ja próbowałem dotrzymać mu koła i jechałem za nim. Dla mnie były to najgordsze kilometry w roku 2013. Długo będę pamiętał twardą polną drogę usłaną większymi lub mniejszymi dołkami, których czasami po prostu nie szło wyminąć. To tutaj moja chęć zatrzymania się i odpoczęcia była największa. Dziwne ale to przetrwałem.
Razem z poprawą jakości drogi, znikneły doły, poprawie uległo moje samopoczucie. Wyprzedziłem młodziana i w szybszym tempie ruszyłem do mety. Wtedy właśnie poczułem, że dzisiaj jestem w stanie zaliczyć etap. Miałem nawet nadzieję, ze może kogoś dogonię. Niestety tak się nie stało do samego końca jechałem sam.
Jechałem sam ale udało mi się nawiązać kontakt z jednym z kibiców. Było to nad Narwią. Jechałem malowniczą drużka, prubując dogonić jadącą przede mną zawodniczke CRAZY RAICING TEAM. Za bardzo skupiłem się na pedałowaniu i w pewnym momencie z dużą energią rąbnąłem kaskiem w położone nad drużką drzewo. Ostro było. Zatrzymałem się. I wtedy usłyszałem głos kibica informujacego mnie, że szkoda, że mnie nie ostrzegł. Pomyslałem rzeczywiście szkoda ale teraz to nie wiem po co mi to mówisz. Jak dochodziłem do siebie gość powiedział jeszcze jedno zdanie "Głowa za nisko". Pomyslałem zwariował, odkrzyknełem " za wysoko" i wtedy usłyszałem " za nisko bo trzeba było patrzyć na drogę". Ruszyłem dalej analizując całą śmieszną sytuację.
Dziewczyna z CRAZY RAICING TEAM zostawiła mnie daleko tyle. Ja miałem jeszcze chwile radości gdy zobaczyłem strzałki HOBBY. Słyszałem za sobą jakieś odgłosy, widziałem przed sobą plecy zawodnika, którego nie dogoniłem.
Na mecie czekała na mnie Bogusia. Zrobiła kilka zdjęć. Ja byłem okropnie zmęczony. Cztery godziny w siodle. Nie wiem czy kiedykolwiek tak długo jechałem non-stop. Na pewno dawno już nie byłem tak zmęczony. Długo odpoczywałem, jeszcze podczas jazdy podjąłem decyzję, że mój start za tydzień w PB w Ostrowii Mazowieckiej jest raczej wykluczony, muszę odpocząć i przygotować się na Płock czyli finał Mazovii.
Dzieci też nie odnioeśli znaczących sukcesów. Oskar jak zawsze pojechał najlepiej ale nie starczyło mu siły na finisz. Filip zancząco się poprawił chociaż rewelacji nie było a Martynka dalej nie panuje nad przerzutkami. Rodzinnie utrzymaliśmy 8 pozycję ale pierwsza 10 jeszcze nie jest pewna, musimy dobrze pojechać Płock i mamy sznsę uplasować się jako rodzina na 9 pozycji. Do walki.

Janki, 1/10/12013