niedziela, 30 czerwca 2013

Olsztyn, 30 czerwiec 2013, Mazovia

....   czyli daleka wyprawa do miasta w którym wystartowałem po raz pierwszy.

Właśnie rozpoczęły się wakacje. Bogusia i dzieci rozpoczęły 9 tygodniowy okres laby. Tylko ja będę ciężko pracował. Całe szczęście, że w pierwszy tydzień lipca wziąłem urlop i zorganizowałem wszystkim kilkodniowy wyjazd w Karkonosze. Będzie fajnie ale przed górami mamy wszyscy start w Mazovii w Olsztynie. Jest to dla mnie w jakimś sensie szczególna lokalizacja. Wyścigi Mazovii odbywają się tutaj corocznie. Ja pomimo, że brałem udział w prawie wszystkich imprezach do Olsztyna nigdy nie dotarłem. Czytałem tylko wspomnienia jak fajne wyścigi tutaj były. W tym roku wystartowaliśmy wszyscy.
Wyjechaliśmy na tyle wcześnie, że półtorej godziny przed rozpoczęciem imprezy byliśmy na miejscu. Pogoda była deszczowa chociaż prawie nie padało. Lekko dżyło przed startem. Zaparkowaliśmy całkiem blisko stadionu. Co prawda na skutek decyzji straży miejskiej musieliśmy lekko przeparkować ale lokalizacja samochodu była super. Związku z tym że stosunkowo wcześnie przyjechaliśmy mieliśmy trochę czasu więc wybraliśmy się na mały spacerek na linię startu-mety. Z parkingu prowadziła tam leśna asfaltowa alejka. Stadion był stary, powiedział bym nawet że za Hitlera wyglądał wspaniale. Teraz też robił znakomite wrażenie. Polanka położona w dużym obniżeniu. Super miejsce.
Był to mój ostatni start z 5 sektora. Wiedziałem, że pożegnam się z nim na dłuższy okres czasu.
Start był ostry. Z nogi, jak wielu innych zawodników pokonywałem pierwsze 200m, wyjazd z niecki stadionu. Ogólnie trasa była fajna tylko trochę długa. Chyba pierwszy raz mój licznik na mecie wskazywał dłuższy dystans niż organizator podał na bramie startowej.
Ja byłem zmęczony. Za dużo jeżdżę rowerem. Moje ciało jest zmęczone. Pierwsze 50km było stosunkowo łatwe. Jechało mi się ciężko. Mijany byłem przez wielu zawodników i zawodniczki. Nie byłem w stanie utrzymać im się na kole. Walczyłem sam ze sobą. Prawdziwą porażką była końcówka. Co prawda ZAMANA stwierdził, że prawdziwa jazda rozpocznie się kilka kilometrów przed metą. W czasie jazdy nawet jeden zawodników sam mnie zaczepił i powiedział, że jeszcze nigdy tak się nie zmęczył jak wczoraj na 7km jeździe indywidualnej na czas a właśnie ten odcinek był końcówką maratonu. Czyli mogłem spokojnie stresować się końcówką już daleko przed metą. Rozpoczęło się długim i stromym podjazdem. W gronie około 40 zawodników tylko jeden przy oklaskach kibuców pokonał to wzniesienie na rowerze. Reszta podchodziła. Potem było już tylko gorzej. Byłem okropnie zmęczony. Trasa momentami była bardzo trudna technicznie. Nawet ni próbowałem z tym walczyć. Przeprowadzałem rower przez wszystkie wątpliwe punkty.
Szczytem mojej porażki były ostatnie metry na których wyprzedził mnie młody człowiek o wyjątkowo tęgiej posturze. Brawo dla niego, ja powinienem się wstydzić.
Byłem daleko na liście zawodników. Zmęczony byłem jeszcze bardziej. Dzieciom znowu nie udało się dobić do podium chociaż Oskar i Martyna byli bardzo blisko. Filip też nie był zadowolony ze swojej postawy.
Spokojnie, bez przygód ale z MacDonaldem wróciliśmy do domu.

Poznań, 16 lipiec 2013

sobota, 29 czerwca 2013

Młochów XC, 29 czerwca 2013, Polan Bike

.....  czyli oficjalnie moje pierwsze XC w karierze.

Nie planowałem startu w tej imprezie ale jej bliskość i inne argumenty przekonały mnie do spakowania roweru i stanięcia na lini startu.
Rower miałem nie przygotowany. Całe szczęście, że start w mojej kategorii planowany był po godzinie 14. Koło jedenastej rozpocząłem czyszczenie i przegląd roweru. W czasie przeglądu zorientowałem się, że linka tylnej przerzutki jest prawie zerwane. Zadzwoniłem do serwisu AIRBIKA. Zgodzili się na ekspresową wymianę.Zdążyłem to zrobić przed wyjazdem na maraton.
Moim głównym celem było prze testowanie moich nowych butów SIDI DRAGON 3. Buty wyglądają wspaniale. Idealnie pasują do mojej stopy. Wierzyłem, że dzięki butom będę jechał szybciej.
Z naprawionym rowerem i w nowych butach stanąłem na lini startu. Miałem przeszło 40 minut do startu. Postanowiłem przejechać pętelkę. Nie wiedziałem, że w tych okolicach może być aż tak mokro, w końcu nie pamiętałem by ostatnio cokolwiek padało. Niestety kilkaset metrów po starcie była błotna alejka. Próbowałem ją przejechać. Niestety się nie udało, mój nowy bucik zanurzył się całkowicie w błotnej brei. Byłem wściekły na siebie. Nowe buty a juz całe zasyfione. Potem miałem jeszcze większego stresa. Jechałem i jechałem a końca trasy widać nie było. Uciekał też mi czas. Do startu było go coraz mniej. Po drodze wyprzedziło mnie kilku młodziaków, którzy jak się domyślałem startowali w wyścigu. Na start dotarłem minutę przed planowanym rozpoczęciem. Ale nic się nie stało, start został przesunięty o niemal godzinę.
W czesie oczekiwania, odpoczynku dostrzegłem wśród zawodników przygotowujących się do startu Wojciechowskiego. Kiedyś był moim "idolem". Spotkałem go pierwszy raz podczas PB w Sochaczewie. Bardzo chciałem jeździć tak samo szybko jak on. Dzisiaj jeżdżę nawet szybciej ale wynika to raczej z tego, że to on się znacząco opuścił a nie ja zrobiłem duży postęp.
Na starcie nie przepychałem się. Wśród niemal 100 zawodników ustawiłem się na szarym końcu. Spokojnie wszyscy przejechaliśmy przez cały park do furtki wyprowadzającej na zewnątrz. Ostry start był zaraz za tą furtką. Myślałem, że zaraz po starcie wyprzedzę wielu rywali. Troszeczkę się rozczarowałem. Wąskie dróżki i szybkie tempo spowodowały, że awansowałem zaledwie o kilka pozycji. Przemęczenie robiło swoje. Do mety wyprzedziłem zaledwie kilku rywali a wiekszość z nich zaliczyłem na pierwszej rundzie. Cały wyścig składał się z trzech rund, około 24km. W większości dystansu jechałem sam. Pętla posiadała kilka charakterystycznych elementów.
Po pierwsze odcinek błotny. Znajdował się on kilkaset metrów po starcie. Błoto było nie do objechania. Dla mnie powiem nawet więcej, było nawet nie do przejechania. Za pierwszym razem mi się nie udało bo było za ciasno. Na drugiej i trzeciej rundzie próbowałem walczyć ale moja walka z błotem za każdym razem kończyła się porażką. To na tym błocie moje nowiutkie buty SIDI przeszły pierwszy chrzest bojowy. Było mi ich bardzo szkoda.
Po drugie: krótki labirynt w młodym pagórkowatym lasku. Super odcinek. Trudny do pokonania bez zatrzymania na moim dużym rowerze. Były na nim przynajmniej dwa miejsca gdzie moja kierownica, ledwo co ledwo mieściła się pomiędzy drzewami. Za każdym razem pomagałem sobie nogami w jednym miejscu. Podjazd po trawersie małej górki. Tutaj też rozmiar kierownicy przeszkadzał mi w pokonaniu przeszkody. Za każdym razem zahaczałem kierownicą o malutkie drzewko. Ale całość była super.
Po trzecie: przejazd przez strumyk. Zlokalizowany był nie cały kilometr do mety. Właściwie już przy murach parku. Strumyuk był malutki ale znajdował się w dosyć głębokim dołku. Za pierwszym razem nawet nie próbowałem go przejechać, po prostu przeprowadziłem rower przez przeszkodę. Za drugim razem podjeżdżając do tej przeszkody stwierdziłem po sladach, ze niektórzy zawodnicy przejechali strumyk bez zatrzymywania. Spróbowałem i  ja. Nie udało się. Zatrzymałem się w połowie. Miałem po prostu za małą prędkość. Za trzecim razem postanowiłem, że przejadę przeszkodę. Cociaż cięzko było rozpędzić się przed strumykiem. Wjechałem na przeszkodę z maksymalnie dużą prędkością. Prędkość była duża ale na pewno za nała by pokonać strumyk. Wyłożyłem się jak długi w korycie strumyka. Cały mój lewy bok był w błocie. Wcześniej upieprzyłem sobie buty i rower. Gdyby oceniać wyścig na podstawie ilości błota to ten byłby niewątpliwie jednym z najcięższych w tym roku.
Po czwarte, linia startu i mety. Przez nią też przejeżdżaliśmy trzykrotnie. Miło było jak spiker wymieniał twoje nazwisko gdy mijałeś linię startu-mety za każdym razem a kibice klaskali.
Sukcesu nie odniosłem. Zająłem odległą pozycję, zmęczyłem się bardzo co nie było dobrym znakiem przed maratonem niedzielnym. Na pocieszenie mogę napisać, że mojego byłego "IDOLA" Wojciechowskiego wyprzedziłem o kilka minut.
Ogólnie fajna impreza przy fajnej pogodzie blisko domu. Może tylko tego błota było trochę za dużo, ale czy wtedy impreza była by taka fajna, mam wątpliwości.

Janki, 18 lipca 2013

sobota, 22 czerwca 2013

Łomianki, 12h maraton, 22 czerwca 2013

.............   czyli jak chciałem się przetestować.

Nie planowałem startu w tej imprezie. Planowałem raczej w ten weekend zaliczyć dwa maratony, kresowy w Drochiczynie i Mławę lub Góry Świetokrzyskie. Dopiero 6 dni przed UNIOR przeglądając stronę Mazovii zaczęłam zastanawiać się nad startem w tej ekstremalnej imprezie. Rzeczą, która przeważyła była SUPER KLASYFIKACJA, jedyna w której mam szanse na jakieś sensowne miejsce. Liczone są do niej wszystkie kilometry przejechane w imprezach organizowanych przez ZAMANę. Przed startem zajmowałem w niej 19 miejsce. Wygrać nie wygram ale mogę walczyć o pierwszą trzydziestkę, która jest dekorowana.
Nigdy nie startowałem w tego typu imprezie. Przypomniałem sobie mojego ulubionego dziennikarza z BBC, Bena Fogl, który w jednym z odcinków "Roku Przygód" startował w podobnej imprezie w stanach, tylko on startował w parze a ja w Łomiankach jechałem sam. Prze startem wyznaczyłem sobie cel minimum, 10 okrążeń oraz cel maximum, 12 okrążeń.
Impreza odbyła się w sobotę. Start o godzinie 12:00 zakończenie o północy. Pojechałem sam. Nikt nie był zainteresowany wspieraniem mnie podczas ekstremalnego wysiłku. Całe szczęście, że mogłem już jechać na własnym rowerze. Serwis AIRBIKE na Rondzie Sybikraków wymienił mi klocki z przodu i tyłu oraz tarcze hamulcową z tyły. Zapłaciłem 400PLN.
Wyjechałem z domu o godzinie 10:00. Na miejscu byłem lekko po wpół do 11. Bez problemu się zarejestrowałem. Dostałem numer 51. Zrobiłem kilka zdjęć. Fajne miejsce. Dużo koni, knajpa i całkiem fajne tereny. Pierwszy problem z którym się zmierzyłem to co zrobić z oświetleniem. Byłem sam. Nie miałem namiotu, który mógłbym rozstawić przy linii startu. Parking był oddalony około 500m od trasy wyścigu. W końcu postanowiłem zostawić wszystko w samochodzie. Trudno pokonam kilometr więcej.
Pogoda istotnie letnia. Temperatura około 30 stopni Celcjusza. Parno jak cholera. Całe szczęście, że Bogusia nasmarowała mnie kremem. Przed startem zorientowałem się jeszcze, że zapomniałem mojego zabrać moją doczepkę do roweru, pack pierwszej pomocy bo w Kozienicach jechałem Bogusi rowerem.
Start w tej imprezie jest nietypowy. Wszyscy uczestnicy zostawiają rowery przed metą, sami ustawiają się 100m dalej gdzie jest linia startu. Na sygnał startera o 12 wszyscy ruszyli biegiem do rowerów. Ja śladem Filipa ustawiłem się jak najbliżej lini startu i pomimo tego, że wielu zawodników mnie wyprzedziło na rower siadłem na całkiem dobre pozycji. Pierwsze okrążenie to poznanie trasy. Trasa była dosyć trudna jak na miejsce gdzie była zorganizowana. "Górki" tylko dwie, dwa podjazdy pod wał przeciw powodziowy. Pierwszy podjazd dłuższy i do sforsoawnia. Drugi na tyle ostry, że nie udało mi się go pokonać na rowerze ani razu. Za pierwszym razem próbowałem ale spadł mi łańcuch i wiecej nie walczyłem. Na moim liczniku GARMINa petla miała równe 12km. I to było najfajniejsze. Po kilku okrążeniach nauczyłem się: 1,2km koniec łatwej trasy; 4,0km skręcamy z głównej drogi; 5,0 pomiar czasu, pierwszy podjazd na wał, koniec cięzkiej trasy i nudnej części trasy; 6,0km - ostry zakręt nad starą Wisłą; 7,0km koniec długiej prostej przy wale; 8,3km - ciężka błotniste miejsce blisko mety; 10,0km- drugi pomiar czasu; 12,0km- start meta, możliwość przerwy.
Na początek w tym upale przejechałem cztery okrążenia. W zasadzie nic ciekawego się nie działo. Na drugim okrążeniu zaczął mi hałasować przedni hamulec. Dźwięk był tak przeraźliwy, że chyba trudno się koło mnie jechało. Z czasem zorientowałem się, że wciśniecie przedniego hamulca powoduje krótkotrwały zanik tego przeraźliwego dźwięku. Udoskonaliłem tą technikę w późniejszym etapie jazdy. Dźwięk się nie pojawiał jak trzymałem lekko wciśniętą rączkę przedniego hamulca. Problem w tym, że granica pomiędzy hamowaniem a kasowaniem hałasu była bardzo wąska a ręka od trzymania po pewnym czasie trochę bolała. Na początku zostałem wyprzedzony przez kilku zawodników a potem jechałem w miarę stabilnej grupie. Jedyną znaną mi osoba był Nagórski. Dużo czasu potrzebowałem by dojść do wniosku że on też jedzie solo. Wyznaczyłem sobie jeszcze jeden cel, pokonać Nagórskiego. W pewnym momencie byłem pewny, że go nie zrealizuję. Pierwsza jazda poszła mi wyjątkowo dobrze. Na pierwszej liście byłem aż na 31 pozycji. Średnio potrzebowałem około 37-38 minut na pokonanie jednego okrążenia. Około 14:30 ( po czterech okrążeniach) zrobiłem sobie przerwę. Planowałem ją na 30 minut. Trwała 45 minut ale nie było źle. Pełen energii ruszyłem na trasę. Co prawda na początku planowałem trzy rundy po 5 okrążeń ale w takich warunkach każdy wjazd na trasę to duży krok odwagi. Już na początku tej drugiej rundy zaczepił mnie narzeczony Krysi i poinformował mnie, że jemu podczas maratonu w podobnej sytuacji hamulec zblokował koło. Fajny gość ale tym razem nie miał racji. Te dwie kolejne rundy w tym strasznym upale prawie mnie wykończyły. Przejechałem je w miarę normalnym tempie ale potem odpoczywałem dłużej niż dwie godziny. Zastanawiałem się czy nie skończyć tej mojej męki. Na koniec podjąłem decyzję, że przejadę jeszcze dwa okrążenia i skończę swoją walkę z siłami natury. Ale po pierwsze robiło się coraz chłodniej a po drugie na 7 okrążeniu spotkałem gościa, chyba trochę starszego ode mnie. Od roku jeździ na rowerze. Ma strasznie duże ciśnienie podczas jazdy rowerem (średnie 170, pik ponad 200). Był strasznie zmęczony. Dogoniłem go na wale. Podciągnąłem go do mety. Tuż przed metą powiedział mi, że ma dwa cele: przekroczyć setkę i przejechać jedne okrążenie kiedy zapadnie noc. Cele te wyjątkowo pasowały do mnie. Po osmiu rundach miałem na koncie 96km. Do jazdy w nocy specjalnie kupiłem sobie lampkę MAGICSHINE 872. Pomyślałem, że przecież muszę ją przetestować. Jego cele stały się moimi celami. Postanowiłem trochę odpocząć i kiedy będzie już zmierzchało wyruszyć na dwie ostatnie rundy. Planowałem godzinną przerwę ale po 30 minutach doszedłem do siebie. Jeszcze było jasno. Wcześniej zobaczyłem Bolka i mojego znajomego ruszającego na kolejne okrążenie. Oni ostatecznie zmobilizowały mnie do zrobienia jeszcze jednego okrążenia prze zmrokiem. Udało się przejechałem. Po tym okrążeniu, pojechałem do samochodu, zmieniłem górna część ubrania i zamontowałem moją nową lampkę. Świeciła fantastycznie. Nastawiona na najmniejszy poziom, świeciła fantastycznie a po 90 minutach świecenia zużyła się w stopniu mniejszym niż 75%. Pierwsze okrążenie pokonywałem jeszcze w szarówce, drugie przy kompletnych ciemnościach. Chociaż przez pełnie księżyca tylko bardzo zadrzewione odcinki trasy były w kompletnych ciemnościach. O ile moje przedostatnie okrążenie było w miarę normalne to ostatnie mogę śmiało nazwać finiszem. W końcówce wyprzedziłem kilkunastu zawodników. Miałem szansę zaliczyć jeszcze jedną pętlę ale zrezygnowałem i z 11 okrążeniami skończyłem moje zmagania. Na przedostatnim okrążeniu zaliczyłem upadek. Na zakręcie na nierównym terenie pedałem zahaczyłem o ziemię i upadłem na prawą stronę. Najgorsze, że zaraz potem złapał mnie skurcz prawej łydki. Całe szczęście, że nikt za mną nie jechał. Podniosłem się szybko i w zasadzie bez przerwy ruszyłem dalej. To już chyba wszystkie swoje przygody opisałem. Może za wyjątkiem jednej. Jak tylko zrobiło się chłodno i miło pojawiły się komary. Gryzły strasznie. Wiele z nich przywiozłem w samochodzie na Zapustną.
Podsumowując. Fajna impreza. Szkoda, że było tak gorąco. Jest mi strasznie ciężko mobilizować się do dużego wysiłku. Za rok postaram się przejechać znacznie więcej.
Miejsce: 16 z 25 w kategorii. W klasyfikacji generalnej zająłem 54 miejsce na 78 startujących. Nie było żle ale na pewno mogło być lepiej. Powinienem zabrać rodzinę.


Warszawa, 23 czerwiec 2013

niedziela, 16 czerwca 2013

Kozienice, Mazovia, 16 czerwca 2013

......   czyli pierwsze i najprawdopodobniej ostatnie zawody w takim składzie.


Bogusia niestety nie mogła pojechać do Kozienic. Akurat w niedzielę miała chemiczne występy na festynie w Nadarzynie. Nie mógł też pojechać Filip ale z brakiem jednego lub drugiego syna już dawno się pogodziliśmy. Gorsza była strata Bogusi. Byłem już zdecydowany, że dzieci pojadą na zawody bez bazy aż tu nagle w pewną niedzielę czerwcową wpadł do nas wujek Wiecho i ni z gruchy ni z pietruchy strzelił że szuka chrzestnego dla Stefana. Dziwne ale ja dwa dni wcześniej rozmawiałem z Bogusią o chrzestnych Stefana i wniosek był jeden. Już za późno bym został jego chrzestnym. A tu niespodzianka, nawet dwie. Ja zostanę chrzestnym a Wiechu pojechał z nami na wyścigi.
Ale to był dopiero początek niespodzianek tego dnia. W sobotę byłem na zawodach rowerowych na orientację w Barczewie koło Olsztyna. Tam stwierdziłem, że mam rower bez tylnego hamulca. Rozwalił mi się na wodnych wyścigach w Otwocku i Wąchocku. Z Barczewa zadzwoniłem do Bogusi by w sobotę kupiła do mojego roweru klocki hamulcowe. Udało się jej to. Miałem nadzieję, że serwis mi te klocki zamontuje w Kozienicach. Nie udało się. Może dlatego, że za późno przyjechaliśmy a może dlatego, że było to za dużo roboty. Zbyli mnie mówiąc, że nie ma płynu hamulcowego i nie mają specjalistycznych urządzeń do naprawy.
Czyli godzinę przed startem byłem w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Miałem dwa wyjścia: pojechać rowerem bez tylnych hamulców lub przystosować KONĘ Bogusi i wystartować na niej. Wybrałem te gorsze. Postanowiłem pojechać na KONIE. Kiedyś ten rowerek był fajny. Dzisiaj trudno porównać go do EPICA. Szybko przekręciłem pedały, przepiąłem sakwę z narzędziami, dopompowałem koła, przekręciłem kierownicę i ruszyłem na start. Dzieci razem z Wiechem stały już w sektorach. Dałem każdemu trochę izotoniku bo w Kozienicach na Mazovii to chyba zawsze jest upał i ustawiłem się w piątym sektorze. Po głowie chodziły mi wspomnienia z Kozienic w roku 2012. Pamiętam doskonale  dwa momenty: niekończącą się drogę z białych kuleczek oraz moje zmęczenie na ostatnich kilometrach. To był chyba ten wyścig w roku 2012, który przejechałem bez zatrzymania pomimo ogromnego zmęczenia. To własnie tam w Kozienicach gość spacerujący z wielkim psem na mój widok zażartował, że spuści psa by mi się szybciej jechało.
W tym roku miało być lepiej ale niestety nie było. Nie wiem czy dlatego, że w sobotę przejechałem ponad 130km na Mazurach czy może nowy rower to spowodował. Od początku jechało mi się wolno. Pozycja mi nie pasowała, sztywne siedzenie obijało mój tyłek a tryby nie pasowały do tego co wykręcały pedały. Już po kilometrze widziałem ogon mojego sektora, tylko kolega w żółtej bluzce (SCANDIA) mi towarzyszył. Zapytał mnie nawet czy jadę MEGA a potem chciał bym jechał na jego kole. Ale ja miałem za mało siły. Wydawało mi się, że daje z siebie wszystko a pomimo to byłem wyprzedzany przez wszystkich. Aż dziwne, że w takich okolicznościach przyrody zdecydowałem się na MEGA. Myślałem, że się odrodzę ale nie nastąpiło to do mety. Pierwszego zawodnika wyprzedziłem gdzieś na 30km. Gość w pomarnczowym stroju widać, że przeżywał ciężkie chwile. Niestety kilkanaście kilometrów przed metą gość doszedł do siebie i wyprzedził mnie bezproblemowo. Tym razem zamiast słynnych białych kuleczek były piękne szutrowe drogi niewiele różniące się od dróg asfaltowych. Jechałem dzielnie, przez większość trasy samotnie. Za wyjątkiem wywrotki w błoto na oczach K. nic ciekawego się nie działo. Na stadion wjeżdżałem razem z Barankiem zwycięzcą dystansu GIGA. Pomimo średniej prędkości powyżej 20km/h zająłem jedne z ostatnich miejsc. Wypadłem gorzej niż rok wcześniej.
Moje dzieci pojechały bardzo dobrze. Oskar uplasował się na trzeciej pozycji. Jak widać GWIAZDA i codzienna jazda rowerem do szkoły przynosi rezultaty. Martynka pomimo ciężkiej i długiej trasy zajęła 6 miejsce. W klasyfikacji rodzin zdobyliśmy więcej punktów niż w Otwocku.
Najgorsze jest chyba to, że nie udało nam się przekonać Wiecha do wyścigów. Nie łudzę się, że jeszcze kiedykolwiek Wiechu pojedzie z nami na wyścigi a już na pewno nie w roli kolarza.

Warszawa, 23 czerwiec 2013


niedziela, 9 czerwca 2013

Wąchock, Poland Bike, 9 czerwiec 2013

...........   czyli najbardziej ekstremalne szaleństwo w mojej krótkiej historii.

Wąchock był moim drugim maratonem w ten weekend, po mokrym Otwocku miał być górzysty Wąchock. Bardzo chciałem zmierzyć się jak to niektórzy mówią z "prawdziwym mtb". Jak nigdy na stronie organizatora pojawił się profil trasy. Straszny profil. Na pierwszych kilometrach podjazd. Ogromny podjazd, ponad 100m różnicy wzniesień, potem już trochę łatwiej ale sam wypunktowałem sobie dalsze 7 trudnych podjazdów.
Z takimi zamiarami spakowałem się rano i o godzinie 9:30 ruszyłem w trasę. Pogoda była fajna, słonecznie, temperatura kolo 20 stopni. Chmurzyć zaczęło się dopiero koło Wąchocka. Przed deszczem zdążyłem jeszcze zdjąć rower. I lunęło. Padało równo, godzino przed startem i przynajmniej przez dwie pierwsze godziny wyścigu. Ale wracając do początku. Baza wyścigu zorganizowana była w polu. Parking to niewielka błotnista łąka. Miałem problemy z zaparkowaniem. W końcu stwierdziłem, że najlepiej zaparkować blisko wyjazdu bo przypomniałem sobie bitwę pod Grunwaldem chyba w roku 2010 kiedy turystów z parkingów chłopi wyciągali ciągnikami. Jak już wcześniej wspomniałem moje przygotowania przerwał deszcz. W zasadzie rower był gotowy. Pozostało mi tylko się przyodziać i wszystko było gotowe. Ale zaczęło padać, właściwie lać. Jak to się zaczęło usiadłem sobie pod otwartymi drzwiami bagażnika i się przyglądałem. Myślałem, że przestanie padać. Ale tak się nie stało. Czekałem na komunikat z linii startu. Nie z takich powodów przesuwano start. Ale teraz nic takiego się nie stało. Wprowadzono tylko większą różnicę czasową pomiędzy startującymi sektorami, zamiast jednej dwie minuty. Takoż prawie równo ze startem zamknąłem samochód i ubrany w swoją żółtą "nieprzemakalną" kurtkę ruszyłem na start. Już przed startem pierwszego sektora byłem kompletnie mokry.
Wystartowałem jako jeden z ostatnich. Najpierw krótki ale stromy podjazd po asfalcie. Na nim wyprzedziła mnie chyba resztka mojego sektora. Nie lubię podjazdów szczególnie tych asfaltowych. Po krótkiej męce wjechalismy w las. Nie wiem dlaczego prawie wszyscy zeszli z rowerów. Było ciężko ale spokojnie można było jechać. Ja musiałem się zatrzymać bo wąska ścieżka była po prostu zapchana. Deszcz cały czas padał. Las skończył się bardzo szybko. Podjazd zrobił się bardziej płaski. Ruszyłem dalej do boju. Wody wszędzie było pełno ale szło jechać. Tuż przed wjazdem do drugiego lasu wywaliłem się w kałuże dosyć głęboką. Całe szczęście, że moje SUNTO jest wodoodporne. Dalej także jechało się ciężko, ale szło jechać. Myślałem cały czas czy naprawdę chcę jechać MAXA. Znajdywałem coraz więcej argumentów za tym by jednak pojechać mini. Trasa choć przejezdna była bardzo śliska. Przede mną jest jeszcze tyle pięknych maratonów. Za mną MAXA już prawie nikt nie przejedzie, będę sam. Na rozjeździe (6km) mój bezpośredni rywal ruszył na MINI, ja pojechałem za nim. Od rozjazdu właśnie skończył się ten pierwszy piekielny podjazd, rozpoczął się zjazd. Zjazd był ciężki. Kocie łby bez możliwości ominięcia. Dalej lało jak z cebra. Niestety już wcześniej musiałem zdjąć okulary z powodu braku widoczności. Oprócz nieustanych wstrząsów najgorsza była woda spryskująca moją twarz z przedniego koła. Musiałem hamować. Czasami jechałem na ślepo. Zjazd był okropnie długi. Przede mną jechała jakaś dziewczyna w czarnej bluzce. Kilkakrotnie się mijaliśmy. Ona gdy był stromy i długi podjazd ja gdy było płasko lub gdy mogłem się rozpędzić przed podjazdem. Do drogi krajowej dojechałem pierwszy. Mały kawałek jechaliśmy drogę. Gdy droga stromo zjeżdżała w kierunku rzeczki strażak kierował wszystkich na pobocze. Byłem lekko zdziwiony bo na skutek opadów deszczów akurat w tym samym miejscu co zjeżdżaliśmy utworzył się bardzo żwawy strumyk. Musiałem go przejechać. Wcześniej z niedowierzaniem spytałem się strażaka czy na pewno mam tam jechać. Przytaknął. Moje 29" kolo prawie w całości skryło się w żwawym strumyku. Całe szczęście, ze można było prowadzić rower po prawej stronie nowo powstałej rzeczki. Zejście było stosunkowo strome. Na dole była rzeczka tak właściwie kiedy ja tam dotarłem to był już rzeka. Z trzech stron w szalonym tempie napływała do niej woda. W drodze był przepust. Całe szczęście, że zawodnicy przede mną przechodzili przez tą nowo powstałą rzekę i wspinali się na wzniesienie po przeciwległej stronie strumienia. Wydawało się, że jakby specjalnie na potrzeby PB w wysokiej trawie była wykoszona droga. Trochę dziwnie wyglądali zawodnicy, którzy zjeżdżali droga krajową z powrotem w dół. Byłem przekonany, że zgubili drogę. Tak naprawdę to trasa była wyznaczona w przepuście. Jak się dowiedziałem na mecie to kilkanaście minut wcześniej właśnie w tym przepuście porwało zawodnika Litwinienkę wraz z rowerem. Litwinienko został zawieziony do szpitala a rower się już nie znalazł. Najdziwniejsze było to, że po pół godzinie ci cholerni strażacy dalej wpychali zawodników do rzeki pod ten wiadukt i wydawało mi się, że sprawiało im to radość.  Ja natomiast wpadłem  w inna pułapkę. Gdy podchodziłem na przeciwległą stronę wzniesienia widziałem na drodze duże grupę zawodników zastanawiającą się w która stronę prowadzi trasa. Jedni jechali w prawo do drogi krajowej a potem w dół a inni zasugerowani jakimś znalezioną strzałką w przeciwległym kierunku. Mnie trochę bez sensu wydawał się powrót tam gdzie już byłem a informacja o znalezionej strzałce przekonała mnie ostatecznie, że należy pojechać w kierunku przeciwnym do drogi krajowej. Trochę się zdziwiłem gdy przez kolejne 300m nie znaleźliśmy żadnego oznakowania i przed kolejna rzeką, która trzeba było pokonać razem z dwójka kolegów się zatrzymaliśmy. Najdziwniejsze było że grupka kilku osób przekroczyła rzekę i bez żadnego znaku ruszyła w łąki. Gdy straciliśmy ich z oczy stwierdziliśmy, że zapewne znaleźli strzałki i pojechali do mety. Razem z jednym z kolegów udałem się więc w tym samym kierunku w poszukiwaniu trasy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po pokonaniu około 500m nie znaleźliśmy ani kawałka trasy ani znaku po grupie naszych kolegów. Obaj wróciliśmy do punktu wyjścia. Drogą krajową dojechaliśmy do strażaków kierujących ruchem. Wskazali nam kierunek gdzie pojechali wszyscy zawodnicy. Ja zdążyłem jeszcze zatrzymać dwójkę kolarzy schodzących w kierunku przepustu.
Jadąc we wskazanym kierunku dotarliśmy do rzeczki, która przepływała przez przepust. Musieliśmy ponownie pokonać ja w poprzek. Całe szczęście, że robiliśmy to na mostku, który oczywiście był kompletnie zalany, ale tylko dzięki temu szło pokonać ten strumień. Dalej droga trasa była wyjątkowo mokra. Prawda szło po tym jechać rowerem ale co to za jazda. Jechałem sam bo zagubiony kolega bardzo spieszył się na metę. Na śliskich mokrych zjazdach i podjazdach minąłem dwójkę zawodników. Moją powolną lecz systematyczną jazdę przerwała kolejna rzeka do przebycia wpław. Całe szczęście, ze po drugiej stronie byli inni zawodnicy. Ostrzegli mnie bym uważał. Powiedzieli bym rower uniósł ponad poziom wody a w fazie końcowej pomogli mi przejść przez wodę. A rzeczka była wartka i całkiem głęboka. W najgłębszym miejscu woda sięgała mi do pasa. Nie wiem dlaczego nie było tam strażaków. Dopiero po moim przejściu zobaczyłem dwóch młodziaków biegających w jedna i druga stronę. Ale nadal to KIELAR i inni zawodnicy pomagali w przeprawie a nie strażacy. Początkowo próbowałem pomagać ale wydałem się być zbędny więc wsiadłem na rower i pojechałem dalej. Trasa był naprawdę ciężka. Zaraz za przeprawą znajdował się znak informujący, że do mety zostało 3km. Było to chyba jedna z najdłuższych 3km w historii mojego ścigania. Zdecydowanie organizator w złym miejscu postawił ten znak. Całe szczęście, że deszcz przestał padać i zaświeciło słońce. Ja większość trasy przejechałem na rowerze. Minąłem kilku zawodników. Nad zalewem podjechałem pod straszną górkę, która moim zdaniem była już nie potrzebna. Kompletnie mokry spożyłem kolarska pastę i pojechałem do samochodu. Nie miałem problemu z wyjazdem. W domu byłem przed godziną 18.oo. I własnie tutaj przeczytałem informację na pierwszej stronie internetowego wydania gazety wyborczej, że poszukiwanych jest sześciu uczestników maratonu rowerowego w Górach Świętokrzyskich. To był własnie ten maraton w którym startowałem. Całe szczęście nikomu nic poważnego się nie stało. Oprócz straty kilku rowerów, Litwinienki w szpitalu wszystkie błędy organizatora rozeszły się po kościach. Na forum większość uczestników nie wini organizatora z czym ja się nie zgodzę ale rozumiem, że dla wspólnego dobra zapewne jest to lepsze rozwiązanie.
Co moim zdaniem powinien zrobić organizator?
Zamknąć trasę MAXA (bo tam działy się jeszcze większe hece) i zabezpieczyć wszystkie niebezpieczne miejsca na MINI a najlepiej to w ogóle przerwać zawody po pierwszych sygnałach o niebezpieczeństwie.
Mam nadzieję, że przynajmniej wnioski zostaną wyciągnięte z tej imprezy.

Warszawa, 23 czerwiec 2013

sobota, 8 czerwca 2013

Otwock, 8 czerwiec 2013, Mazovia

.....   czyli o tym jak fajnie mozna się bawic w nie fajnych warunkach.

Był to mój drug start w Otwocku w tym roku. Miesiąc wcześniej odbyły się tutaj, czyli na stadionie w Otwocku zawody Polan Bike. Pamiętam z tego dwie rzeczy: maraton był wyjątkowo ciężki, na ostatnich kilometrach jechałem razem z dwoma zawodnikami z zespołu "CRAZY ....   "  bardzo szybkim tępem (finisz wygrałem).
Tym razem na zawody wybrałem się prawie z całą rodziną. Zabrakło niestety Oskara, który akurat w tym samym czasie miał mecz piłkarski. Pogoda była niepewna. Jak zawsze w Otwocku zaparkowaliśmy przy drodze w bezpośrednim sąsiedztwie stadionu. Bez większych problemów wszyscy  przygotowalismy sie do startu.
Ja razem z Filipem wystartowałem  z 5 sektora. Tym razem nawet nie próbowałem utrzymać tępa mojego syna. Od początku jechałem z tyłu sektora. Po 10 minutach od startu złapało nas normalne urwanie chmury. Ilość wody, która nagle pojawiła się na trasie była ogromna. Całe szczęście, że okolice Otwocka słynną z gruntów, które są w stanie wchłonąć ogromne ilości wody. Nie zmieniło to faktu, że ilość wody, która nagle pojawiła się w wodzie była przerażająco duża. Rowery jak statki brnęły w morzu wody przez większość maratonu.
W początkowej fazie wyścigu moja jazda była fatalna. Pomimo mojego wysiłku wyprzedali mnie zawodnicy, którzy startowali po mnie. Zatrzymywałem się przed kałużami, które powinienem pokonać. Jechałem jak dupa. Aż nagle zauważyłem wyprzedzającego mnie pana Borkowskiego. Gościa, którego pamiętam z wielu wyścigów. Startuje w kategorii M6. Oprócz pasjonata roweru jest także zapalonym płetwonurkiem. Jeszcze rok temu nie miałbym  z nim żadnych szans. Dzisiaj wystartował nawet z większego sektora niż ja. Spróbowałem pojechać za nim. Początkowo szło mi to bardzo ciężko, ale się udało. On w przeciwieństwie do mnie nie stresował się wodą, jechał przez środek. Jechałem za nim, w różnej odległości ponad 5km. Pozbyłem się wszelkich bóli i zmeczenia. Jazda naprawdę zaczęła sprawiać mi wielką przyjemność. Dziękuje panie Borowski. Na około 20km mój mistrz trochę źle wybrał tor jazdy i musiał się zatrzymać. Wyprzedziłem go i pognałem juz bez niego do mety. Zadowolenie z jazdy pozostało. Nie zatrzymywałem się. Pomimo bardzo ciężkich warunków jechało mi się super. Zdecydowanie byłem zawodnikiem, który wyprzedzał a nie był wyprzedzany. Jechałem długo. Czas miałem kiepski ale pozycję nie najgorszą.
Było super. Chyba prawdziwe jest powiedzenie " im ciężej tym fajniej".
Na macie jak zawsze czekała na mnie rodzina. Martynka z izotonikiem i pomarańczami. Ździwiłem się bardzo gdy dowiedziałem się , że na całej trasie HOBBY deszczu właściwie nie było a trasa była w zasadzie sucha. Filip przeszedł taką samą gehennę jak ja ale w sumie uzyskał dobry czas i zajął dobrą pozycję. Jego jazda wyraźnie progresje, chociaż ciężko jest mu rywalizować z zawodnikami z większych i mniejszych klubów kolarskich. On w przeciwieństwie do nich rowerem jeździ tylko na wyścigach.
Mój mały skrzat pojechał super, w gronie 14 zawodniczek zajęła 4 miejsce..
W sumie bardzo fajna sobota. W niedziele jadę do Wąchocka. Zobaczymy co tam mnie czeka.

Janki, 18 lipca 2013

niedziela, 2 czerwca 2013

Gwiazda Mazurska, Mazury, 30 maj 2013- 2 czerwiec 2013

.....   czyli cztery dni na rowerze.

Po raz drugi wystartowaliśmy całą rodziną w Gwiezdzie Mazurskiej. Impreza ta corocznie jest organizowana przez Cezarego Zamanę w weekend Bożego Ciała na Mazurach.
W tym roku identycznie jak rok wcześniej impreza składała się z czterech etapów:
1. prolog, jazda indywidualna na czas wokół jeziora na dystansie około 5km w Szczytnie
2. I etap, Jedwabno, 56km
3 II etap, Purda, 53km
4. III etap, Nidzica, 49km.
Oczywiście na wyścigi pojechalismy całą rodziną. Noclegli z posiłkami zarezerwowalismy sobie w ośrodku wypoczynkowym w Mierkach za ponad 2000pln. Trochę droga ale standard był rzeczywiscie wyzszy niż przed rokiem w domkach w Pasymiu. Razem z nami rezerwację w tym osrodku zrobiła moja siostra z rodziną.
Jak zazwyczaj planowaliśmuy wyjechać z naszeo mieszkanie wcześnie rano. Niestety jak przwie zawsze, wyszło jak wyszło. Wyjechalismy na tye późno, że musieliśmy od razu jechać na start czasówki do Szczytna. Przed wyjazdem zadzwonił do nas mój brat Wiecho z informacją, że na naszej drodze wydarzył się straszny wypadek, w którym zgineło kilka osób. Ślady tego wypadku widzioeliśmy zmierzając do Szczytna. Dziwne, że w takim miejscu mógł zdarzyć się, aż tak tragiczny wypadek.
DZIEŃ PIERWSZY
Jak ju z wcześniej napisałem z domu skierowalismy się bezpośrednio na start czasówki w Szczytnie. Byliśmy na miejscu około półtorej godziny przed jej początkiem. Niestety do zapisów była długa kolejka. Spedziliśmy w niej ponad 30 pinut. Pogoda była piekna, ostre słonko i około 25 stopni Celcjusza. Po otrzymaniu numerów i ustaleniu godziny startu udaliśmy się do pizzerni by zjeść co nie co. Wszyscy lubimy pizzę a ja dodatkowo lubie piwo więc nieomieszkałem wypić kufelek. Gdy kończyliśmy konsumpcję przyjechała cała rodzina Gadomskich. Oni w przeciwieństwie do nas zdążyli się już zameldować w ośrodku. W każdym razie w lekkim pośliechu i pod presją rodziny musieliśmy przygotować się do startu. Jak się potem okazało miało to pewne znaczenie dla całego cyklu.
Pierwsze startowały nasze skrzaty czyli Oskar i Martyna. Z Bogusią ustaliliśmy, że tym razem ja pojadę z naszą kochana córeczką. Martynka ruszyła ostro. Nie powiem bym za nią nie nadążał ale na początku było bardzo dobrze. Z czasem tempo Martynki malało. Silny wiatr w drugiej połowie trasy stanowil dla niej dodatkowe trudnienie. Ja cały czas jechałem za nią. Czasami krzyczałem do niej by zmieniła przerzutkę a ona dzielnie się mnie słuchała. W końcówce rower prawie jej stawał. Martynka była cała czerwona i bardzo zmęczona, na trasie dała z siebie wszystko i za to jej duże brawa. Niestety ja w pośpiechu przed startem źle w jej rowerku zamontowałem przednie koło w efekcie czego hamulec hamował jego obrót. Straszne niedbalstwo. Efektem tego było ostatnie miejsce Martynki w jeździe indywidualnej na czas oraz 3 zamiast 2 miejsca w końcowej klasyfikacji rodzin GWIAZDY MAZURSKIEJ 2013.
Oskar uplasował się na 2 pozycji w swojej kategorii. Filip startował za mną i jechał na tyle szybko, ze wyprzedził mnie na finiszu i uplasował się w połowie stawki. Ja natomiast pojechałem kiepsko. Niewątpliwie ta kiepska jazda miała wpływ na mój wynik w całym cyklu. Organizator postanowił, że na pozostałych etapach będą trzy sektory w zależności od wyników uzyskanych w czasówce. Ja wylądowałem w trzecim ostatnim sektorze, Filip załapał się do drugiego.
Muszę wspomnieć jeszcze o jednym ciekawym aspekcie tej czasówki. Najfajniejszy cykl zdjęć jaki udało mi sie wyszukać w internecie z całego cyklu zostały wykonany właśnie w Szczytnie. Załapały się na nie obie dziewczyny Gadomskich. Super wyszły obydwie.
DZIEŃ DRUGI
Nasze poranki w ośrodku były monotonie nudne. Koło gzodziny 8 pobudka. Po pobudce śniadanie a po sniadaniu przygotowanie do wyścigu, samochód i jazda na maraton. Pierwszy etap miał swój początek i koniec w Jedwabnym. Tutaj też mieściła się baza GM. Linia ztartu zlokalizowana była na fajnym wiejskim stadionie. Nie było problemu z zaparkowaniem samochodu. Jak juz wcześniej wspomiałem startowałem z ostatniego trzeciego sektora. W zasadzie nie miało to wiekszego znaczenia ale zapewne lepsze rezultaty miałbym gdybym startowal z lepszymi zawodnikami. Najgorsze, że jedyny zawodnik, którego znałem Patryk startował z sektora 2 i bezpośrednia rywalizacja z nim była stosunkowo trudna. Chciałem bardzo pomimo przegranej czasówki wygrać z nim bezpośrednią rywalizację z cyklu. Nasza walka rozpoczeła się już na pierwszym etapie. W miarę szybko odrobiłem do niego minutę straty. Wyprzedziłem go gdzieś na 20km. Długo jechał w pewnej odległości ode mnie. Były chwile kiedy w ogóle tracił kontakt ze mną. Niestety gdzieś 5km przed metą pojawił się bezpośrednio za mną. Nawet mnie wyprzedził. Zaatakowałem po raz ostatni. Niwestety mój atak się nie udał. Zostałem przez niego wyprzedzony a na ostatnich pięciu kilometrach nadrobił nade mną ponad dwie minuty. Znaczyło to, że po pierwszym etapie strata moje do Patryka zamiast zmniejszyć się jeszcze wzrosła. Ale powiedziałem sobie jasno i wyraźnie to jeszcze nie koniec naszej rywalizacji.
Na mecie rodzina była zadowolona. Martyna i Oskar wygrali swoje kategorie, Filip też pojechał nie najgorzej. Pomimo niejasnego nieba w czasie wyścigu nie padało.
TRZECI DZIEŃ
Chyba najbardziej pagórkowata okolica tegorocznej GM. Dodatkowo dochodzą do tego tony piachu rozsypane po drogach, czyli warunki stosunkowo łatwe na wytyczenie ciekawej trasy.
Takoż i była ta trasa. Był to chyba mój najlepszy etap w tegorocznej GM. Cel mój się nie zmienił, dopaść P.. Nawet stosunkowo szybko zacząłem realizować ten cel. P zobaczyłem gdzieś koło 10km. Stosunkowo długo jechałem za nim by gdzieś koło 25 km po prostu go przegonić. Po lekcji z dnia wczorajszego postanowilem wyciągnąć wnioski. Zaraz po wyprzedzeniu właczyłem 5 bieg. Przez kolejne 5km jechałem jak wariant. Zgubiłem P ale jednocześnie bardzo się zmęczyłem. Nie byłem w stanie wytrzymać tego szalonego tempa do końca.

Zapomniałem kiedyś skończyć a dzisiaj już nie jestem w stanie więcej napisać, kończę i publikuję.
Obywatelska, 10 marzec 2019