poniedziałek, 27 maja 2013

Legionowo, Poland Bike, 26 maj 2013

......   czyli drugi pod rząd długi maraton.

To był mój drugi start w ten weekend, po Wielunio Legionowo. Plusem Poland Bike jest to, że rozpoczyna się stosunkowo późno, 12:30 czyli można sobie spokojnie pospać. Ja co prawda wstałem wcześniej ale tylko dlatego, że jak zasnąłem o godzinie 20 to z krótką przerwą na końcówkę ligi mistrzów ( Bayern- Borusia 2:1) obudziłem się po godzinie 6. Bogusi w domu nie było więc do wyścigu musiałem przygotować się sam. Nie miałem z tym problemu. Na śniadanie zrobiłem sobie jajecznicę na boczku. Zjadłem ją z Oskarem, Filip się nie skusił. Rower po wczorajszych wyścigach zostawiłem w samochodzie więc nie musiałem go rano targać z powrotem. Do samochodu wsiadłem przed godziną 11. Ruszyłem, myślałem, że po 40 minutach dotrę na miejsce i spokojnie będę mógł się przygotowywać do startu. A tu niespodzianka. Przed wjazdem na wiadukt przy Kasprowicza zauważyłem, że Trasa Toruńska w kierunku, którym jechałem jest kompletnie zakorkowana. Po krótkim namyślę doszedłem do wniosku, że najrozsądniej będzie się zawrócić i pojechać Trasą Łazienkowską. Tak też uczyniłem. Na miejsce dotarłem kilka minut przed godziną dwunastą. Jak nigdy PB wyznaczyło fajny parking wzdłuż torów, zlokalizowany całkiem blisko startu. Spokojnie się przygotowałem i 15 minut przed startem byłem gotowy. Bardo lekko się rozgrzałem  i ustawiłem się w moim startowym sektorze nr 5. Na starcie zobaczyłem trzech moich "znajomych-rywali": Zienkiewicza, Rajczyka P i Grzegorczuka. Jak się potem zorientowałem wszyscy reprezentują barwy jednego teamu PATNET TEAM. Moim celem stało się przynajmniej wyprzedzenie dwóch z nich. Zienkiewicz i Grzegorczuk wystartowali z sektora 4, Rajczyk ruszył z sektora 6.
Start był punktualny. Najpierw kilkaset metrów krętymi asfaltowymi drogami a potem w zasadzie już tylko: leśne i polne drogi i dróżki. Starałem się trzymać czołówki sektora. W miarę mi się to udawało. Na 5 kilometrze spotkałem Waisa, który nawet krzyknął do mnie "Trzymaj koło". Zorientowałem się o tym trochę później. Powód jego krzyku był prosty. Ja zamiast jechać jak Filip w odległości 5cm od koła zawodnika mnie wyprzedzającego, trzymam kontakt wzrokowy. Po prostu lubię gdy widzę co mam przed kołami. Powoduje to, że fajnie mi się jedzie ale nie wykorzystuje korzyści wynikającej z jazdy na kole. Może powinienem nad tym popracować.
Od 5km rozpoczęła się jazda na wydmie. Może było by fajnie, może było by szybko ale tak być nie mogło. Tłum ludzi, jeden za drugim, jeden szybko podjeżdża ale wolno zjeżdża, drugi odwrotnie. W efekcie jechało się bardzo wolno jeden po drugim. Sekcja ta kosztowała mnie dużo wysiłku. Nie było tutaj szansy wykorzystać energii zjazdu do podjazdu. Na podjazdach też trzeba było się męczyć stosunkowo długo bo zawodnik przede mną znacząco ograniczał moją szybkość. Na końcu tej części wyprzedziłem pierwszego z moich "znajomych" Zienkiewicza. Przez chwilę nawet wdzięczyliśmy się do siebie, kto pierwszy ma ruszyć bo on zaplątał się na wąskich dróżkach a ja jechałem za nim. W końcu ja ruszyłem pierwszy.Tutaj też po raz pierwszy zobaczyłem plecy Grzegorczuka. Wyprzedziłem go zaraz po zakończeniu sekcji singli. Rajczyka nie widziałem do końca wyścigu. Na mecie okazało się, że wyprzedziłem go o kilka sekund.
Na trasie działo się niewiele. Przez pierwsze 34km jechałem z zawodniczką o rudych włosach o numerze startowym 1598. Pamiętałem ją z ubiegłego roku. Wiele razy się wyprzedzaliśmy. Byłem szybszy na odcinkach trudniejszych technicznie ona natomiast bez problemu wyprzedzała mnie na podjazdach i podobnych odcinakach trasy. Po prostu mocniej kręciła. Przyjechała jedną minutę przede mną. Na mecie nawet podziękowała mi za moją jedną krótką zmianę. Ale tak naprawdę to ja dużo dłużej jechałem na jej kole niż ona korzystała z mojej pomocy. Podziękowałem jej za to. Ja na trasie trochę się męczyłem. Jak nigdy koło 35-40km poczułem ból brzucha. Ból był na tyle upierdliwy, że doszedłem do wniosku, że obowiązkowym wyposażeniem rowerzysty powinien być kawałek srajtaśmy. Przetrwałem. Po drugim bufecie przyspieszyłem ale wyprzedzenie kogokolwiek nie było tak łatwe jak podczas BIKE MARATONu. Do mety wyprzedziłem koło 7 zawodników. Ostatnią dwójkę doszedłem około 2km przed metą. Nie mogłem ich wyprzedzić, bo obaj jechali stosunkowo szybko po wąskiej leśnej dróżce. Super rowerowa ścieżka. Jeden z fajniejszych odcinków całego wyścigu. Zaraz po wyjechaniu na asfalt wyprzedziłem najpierw jednego a potem drugiego zawodnika. Na metę wjechałem 2 sekundy przed rywalami.
Na mecie standard, makaron i pomarańcza. Muszę napisać, że na PB kroją je fajniej niż gdzie indziej. Zjadłem ich z kilogram i poszedłem do samochodu.
W domu byłem o godzinie 17. Udało mi się przeżyć ten ciężki kolarski weekend. Brawo Andrzej tak trzymaj.
Moje miejsce i czas nie był rewelacyjny ale sektor utrzymałem, znajomych pokonałem i spokojnie do mety dotarłem. Dobry prognostyk przed GM.

sobota, 25 maja 2013

Wieluń, Bike Maraton, 25 maj 2013

...........  czyli czasami trzeba się poświęcić by przejechać fajny maraton.


W ten weekend w ramach przygotowania do Gwiazdy Mazurskiej  postanowiłem przejechać dwa maratony i to oba w wersji maxi. Problem polegał tylko na tym by to zrealizować to w sobotę musiałem przejechać 300km samochodem by znaleść się na imprezie rowerowej. Jest to trochę upierdliwe, 6 godzin w samochodzie ale na ogół te trzy godziny na rowerze są tego warte. Tak samo było tego dnia.
Z domu wyjechałem przed godziną siódmą. Rower spakowałem do środka samochodu. Pierwsze kilometry były super, po Radziejowicach trasa katowicka do Piotrkowa wygląda jak autostrada. Jecha ło się super. Potem polska utopia: wąska droga, duży ruch, co chwila ograniczenie prędkości, miejscowość na miejscowości. Jakość dotarłem do Wielunia. Pogubiłem się trochę na końcu więc musiałem zawrucić. Parking nie był przeładowany. Zaparkowałem blisko startu.
Pogoda to już oddzielna historia. W Warszawie deszcz padał gdy wyjeżdżałem. Padał tak ponad 24 godziny. Na miejscu w Wieluniu rewelacji nie było ale deszczu nie było, słonko wyglądało i za mocno nie wiało. W sumie pogoda na maratonie była super.
Bike Maraton szczyci się hasłem "największy maraton rowerowy w Polsce" i wszędzie to pokazuje. Ja mam pewne wątpliwości co do jego prawidłowości. W Wieluniu ludzi było niewątpliwie dużo ale byłem na maratonach na których było więcej.
Z zapisami nie było problemów. Poniżający był tylko odbiór pakietu startowego. Kolejka nie z tej ziemi. Odebrałem go dopiero po przyjechaniu na metę. Tak poza tym BM to żadna rewelacje przynajmniej w bazie. Oprócz fajnego znaku informacyjnego na środku żadna rewelacja.
W związku z moim pierwszym startem w cyklu BM, wystartowałem z ostatniego sektora, sektora 7. Start był punktualny. Sektory startowały chyba co 30 sekund takoż długo nie czekałem w swoim sektorze. W związku z tym, że jak za dawnych czasów wystartowałem z samego końca sektora na początku musiałem wyprzedzić dużą liczbę zawodników. Nie było to takie łatwe. Po 1km wydawało mi się nawet, że mnie więcej zawodników wyprzedza niż jest przeze mnie wyprzedzanych. Trasa nie była łatwa. Po przejechaniu okazało się, że całkowite przewyższenie wyszło dokładnie 731m. Jedno z większych jakie pokonałem w maratonie w tym roku. Wyraźnie czułem, że podjazdy to mój problem. Właśnie na podjazdach byłem najczęściej wyprzedzany. Znacznie lepiej szło mi na szybkich leśnych drogach a już najlepiej na łachach piachu. Na nich byłem bezkonkurencyjny. Do około 40km jechałem normalnie. Pomimo dużego wysiłku i prób utrzymania tempa mijali mnie kolejni zawodnicy. Koło 40km stało się coś niesamowitego. Na małej wyspie piachu wyprzedziłem zawodnika z którym jechałem od dłuższego czasu. Jechałem z nim znaczy, że raz on mnie wyprzedzał (podjazdy) raz ja go wyprzedzałem. Utrzymywaliśmy cały czas kontakt wzrokowy. Postanowiłem, że koniec z wyprzedzaniem, w końcu gość był ode mnie starszy. Ale najfajniejsze w tym wszystkim było to, że moje przyspieszenie zakończyło się 20km dalej czyli na macie. Do mety wyprzedziłem około 50 zawodników. Każdy wyprzedzony dodawał mi dodatkowej energii. Minąłem wszystkich tych, którzy mnie wcześniej wyprzedzili. Dzisiaj pamiętam tylko gościa w koszulce Mazovii i w koszulce z żółtym suwakiem. Jechałem naprawdę szybko. Szybkość moja jeszcze mnie nakręcała. Dojechałem na metę strasznie zmęczony, dałem z siebie naprawdę wszystko. Po chwili podszedł do mnie nawet jeden z wyprzedzonych zawodników. Podziękował za koło, skorzystał co prawda tylko przez chwilę ale był bardzo wdzięczny. Na koniec powiedział, że jechałem niesamowicie szybko.
Posiłek był nietypowy, ryż z sosem bolonese. Zapchałem się, mi posiłek nie smakował, wolałbym typowy kolarski makaron. Po posiłku skierowałem się do samochodu i po krótkim przygotowaniu ruszyłem samochodem w drogę powrotną. Jechało się ciężko, szczególnie pierwsze kilometry. Po dotarciu do katowickiej było lżej.
W domu nie było Bogusi i Martyny bo obie pojechały do Białej. Chłopaki siedzieli przy komputerach. Ja myślałem już o niedzielnym starcie w Poland Bike w Legionowie.
Podsumowując BIKE MARATON to fajna impreza. Drażniące jest dodatek do maratonu "największy maraton rowerowy w Polsce". Zadziwiająca była zgodność zaplanowanej trasy rowerowej z rzecywistością. W maratonach warszawskich nieosiągalne. Dodatkowy plus to oznakowanie trasy. Tylko SKANDIA może rywalizować z BIKE MARATONem. Ilość strzałem nieporównywalnie większa niż na MAZOVII. Nie sposób pomylić trasę.



niedziela, 19 maja 2013

Mazovia, Piaseczno .......................

...   czyli po płaskim też się można zmęczyć.

To był mój luzacki weekend. Tylko jeden start,  żadnych treningów.
Mazovia jest naszą rodzinną imprezą, więc w niedzielę do Piaseczna pojechaliśmy wszyscy. Szczęśliwie się ułożyło, że obaj chłopcy mieli swoje mecze ligowe w sobotę.
Przygotowania przebiegały bez przygód. O godzinie 8 wyjechaliśmy do Piaseczne. Chcieliśmy być wcześniej by przed startem przejechać z Martynką HOBBY. Udało się, po przyjechaniu przygotowaliśmy rowery i lekko po 9 ruszyliśmy wszyscy razem na trasę. Pogoda była super, może trochę za gorąco. W szczytowym momencie temperatura dochodziła do 30 stopni Celcjusza. Niestety trasa była długa i miejscami trudna technicznie. Martynka miała problemy by ja przejechać bez zatrzymania. Raz mało co nie upadła gdy najechała na wystający pieniek. Ale w sumie była dzielna.
Po objeździe wszyscy razem poszliśmy na małe co nieco. Zamówiliśmy 2 grochówki i kiełbasy grilowane. Zjedliśmy wszystko. Najwięcej zjadł Filip. Na starcie w sektorach byliśmy lekko przed godziną 11. Ja ustawiłem się w sektorze 5 a Filip w sektorze 6. Ze względu na duże zainteresowanie, start został przesunięty o 15 minut.
Do przejechania miałem 57km. Wydawało mi się, że będzie to 57 lekkich kilometrów. Niestety nie było to prawda. Trasa rzeczywiście była wyjątkowo płaska ale mokre sekcje powodowały, że niektóre odcinki były bardzo ciężkie. Pierwsze 8km jechałem trasą FITa. Myślałem, że byłoby głupio gdyby na tym odcinku dogonił mnie Filip. Udało się tym razem Filip nie był w stanie odrobić 1 minuty na odcinku 8km. Mnie jechało się ciężko. Raczej byłem mijany niż mijałem. Pierwszą ciężką próbą był przejazd przez rzeczkę. Przejechać mi się udało ale podjeżdżając pod w miarę stromy brzeg uderzyłem pedałem i potłukłem sobie tyłek.
Na około 20km minął mnie kolejny zawodnik ale w przeciwieństwie do innych szybko zjechał na mój tor ruchu i obejrzał wyraźnie wskazując mi bym się zaczepił na jego kole. Nie wypadało mi odmówić. Ruszyłem za nim. Wyraźnie moje tempo wzrosło. Odżyłem ale nie na długo. Najpierw między nas wcisnął się jakiś zawodnik, którego wyprzedziliśmy, ale w trójkę też fajnie się jechało. Niestety nie długo. Na wąskiej ścieżce zaczęli się pomiędzy nas wciskać zawodnicy, którzy mnie wyprzedzali od tyłu. W ten sposób straciłem kontakt z pierwotnym zawodnikiem a potem moje tempo ponownie spadło.
Super wrażenie zrobił na mnie nagły wjazd w las z super oświetlonej drogi w ciemny leśny tunel. Uczucie było niesamowite. Chyba na każdym zawodniku ta zmiana robiła niesamowite wrażenie.
Końcówka należała do mnie. Nie wiem skąd wykrzesałem resztkę moich sił. Mniej więcej 10km przed metą wyraźnie przyspieszyłem. Już prawie nikt mnie nie mijał a ja do mety wyprzedziłem około 20 zawodników. W tym zawodnika z drużyny MICHELIN, którego tempa nie mogłem wytrzymać wcześniej. Męczyłem się bardzo ale przyjemność wyprzedzania kolejnych zawodników wzmacniała mnie. Jest to niesamowite uczucie. Dla takich chwil będę jeszcze długo startował w wyścigach. Końcówkę jechałem juz spokojnie za zawodnikiem w koszulce MAZOVII. Najpierw długo go goniłem a potem już nie próbowałem nawet wyprzedzić. Czułem, że on już jest dla mnie za silny i miałem rację. Przed metą przyspieszył i zostawił mnie troszeczkę z tyłu. Myślałem, że przez metę będę przejeżdżał samotnie. Gdy byłem kilka metrów przed metą usłyszałem głos zawodnika po mojej prawicy. Zawodnik ów powiedział, że nie będzie mnie wyprzedzał bo dzięki mnie przejechał w szybkim tempie końcówkę a sam już nie miał siły. Jednocześnie przeprosił, że nie wychodził na zmiany ale nie miał siły. Zawodnik ten miał numer 611. Na mecie przybiliśmy sobie piątkę. Zmęczony bylem strasznie. Musiałem usiąść i długą chwilę odpocząć. Potem zauważyłem, że na tym wyścigu moje maksymalne tętno wzrosło do 181 uderzeń na minutę.
Baza wyścigu była trochę oddalona od mety. Musiałem siąść na rower i tam dojechać. Gdy wjechałem na stadion bardzo się ucieszyłem gdy zobaczyłem Oskarka czekającego na mnie z IZOTONIKIEM i kubkiem krojonych pomarańczy. Bogusia powiedziała, że czekał na mnie długa. Super chłopak, będą ludzie go lubić.
Dzieci pojechali nieźle szczególnie Filip i Oskar. Filip w gronie 500 zawodników zajął 103 miejsce a w kategorii był 9 i awansował do 5 sektora. Oskar zajął 5 miejsce w kategorii. Dla Marty ten dystans był za długi i za ciężki technicznie a konkurentki były za dobre. W gronie 25 zawodniczek zajęła 9 miejsce co też jest dużym wyczynem mojej małej dziewczynki. Musimy kontynuować   nasze wcześniejsze objazdy dystansu HOBBY. Ja w sumie nie wypadłem najgorzej. W gronie 517 zawodników którzy przejechali dystans MEGA zająłem 303 miejsce.
Miasteczko było fajne. Rozdawali pączki od Bliklego. Sprzedawali fajne kulkowe lody. Dzieciom one bardzo smakowały. W domu byliśmy koło godziny 4. W sumie fajny rowerowy dzień mieliśmy.    

Warszawa, 20 maj 2013

niedziela, 12 maja 2013

Otwock, Poland Bike, 12 maj 2013

....   czyli prawdziwa próba ciała i woli.

Na starcie tego wyścigu stanąłem 16 godzin po zakończeniu rajdu na orientację DyMnO. Tam przejechałem blisko 140km, przeszedłem w błocie kilka kilometrów w 14 godzin. Nie powiem by ten rajd mnie wyczerpał ale rano w niedzielę gdy wstałem byłem troszkę zmęczony i bardzo pogryziony przez komary. Niestety nikt z mojej rodziny nie chciał mi towarzyszyć. Wstałem późno i miałem stosunkowo mało czasu na przygotowanie. Bogusia dzielnie przygotowała mi buty. Po DyMnO były kompletnie nie do użytku. Bogusia po umyciu wysuszyła je suszarką. Rower miałem w miarę czysty bo opłukałem go z błota jeszcze w Łochowie. Z domu wyjechałem lekko po godzinie 11.
Na miejscu w Otwocku byłem 45 minut przed startem. Najpierw przygotowałem rower, potem się sam doposażyłem. Okazało się, że zapomniałem tylko okularów, które Bogusia mi czyściła przed wyjazdem. Musiałem skorzystać z okularów samochodowych. Miałem nawet 15 minut na bardzo lekką rozgrzewkę. Pogoda była zaiste rowerowa, pochmurnie, temperatura około 15 stopni Celcjusza.
Startowałem z 5 sektora. Wydawało mi się, że Poland Bike ustanowi swój rekord frekwencji, chociaż tak nie było. W sektorze spotkałem gościa, który jeździł na rowerze moich marzeń. Chyba jest podobnym gadżeciarzem jak ja. Ma numer 367 i nazywa się Sokołowski. Zastanawiałem się czy będę mógł z nim powalczyć. Chociaż tak naprawdę miałem jeden cel, przejechać MAXa. Niestety spiker zmartwił mnie już przed startem, zamiast zapowiadanych 55km do przejechania będzie kilometrów 58. Różnica niby niewielka ale na moje zmęczone nogi poważne wyzwanie.
Start odbył się punktualnie. Ja swoim starym zwyczajem ustawiłem prawie na samym końcu. Kłopoty z licznikiem sprawiły, że po pierwszych dwóch kilometrach wysunąłem się chyba na ostatnią pozycje z sektora. Do przodu zacząłem się przesuwać gdy wjechaliśmy w las. Pierwsza ćwiartka trasy była strasznie interwałowa. Do 10km górki dały w kość wszystkim. Mi udawało się pod większość ich podjechać. Ale pod ostatnią wpychałem rower. Szkoda bo wtedy minęło mnie koło 12 zawodników. Po bufecie na 11km był rozjazd. Wtedy czułem się jeszcze na tyle dobrze, że bez wahania wybrałem trasę MAXa. Prawdziwą gehennę przechodziłem na 2 i 3 ćwiartce. Jechało mi się coraz ciężej. Po głowie chodziły mi nawet myśli, by się zatrzymać i odpocząć. Czułem bardzo lekki ból głowy, który tłumaczyłem sobie odmowa mojego organizmu na tak duży wysiłek. Wyprzedziło mnie wtedy kilkunastu zawodników. Nie byłem w stanie dotrzymać im koła. Jechałem asekuracyjnie. Nawet gdy słyszałem, że rzeczka jest do przejechania, zatrzymywałem się i pchałem rower. Jechałem asekuracyjnie. Zamiast przejechać przez kładkę, dwukrotnie zsiadałem i pchałem rower a dało się przejechać. Obudziłem się dopiero w czwartej ćwiartce. Byłem wtedy w sanie wytrzymać tępo zawodników, którzy m nie wyprzedzali. Przez 10 kilometrów ciągnąłem za sobą kilku zawodników. Sam podążałem za jednym do momentu aż rower stanął mu na górce i musiałem go wyprzedzić i więcej go nie widziałem. Na 2-3km przed metą wyprzedziło mnie dwóch zawodników z Crazy Racing Team. Jechałem za nimi. Robiliśmy to naprawdę szybko. Wyprzedziliśmy przed stadionem dwóch innych zawodników. Przed stadionem zdążyłem ich wyprzedzić. Na stadionie rozpędziłem się na maxsa. Chciałem wyprzedzić jeszcze jednego zawodnika, który w momencie mojego wjazdu na stadion był 50m przede mną. Trochę z braku odwagi, trochę z braku siły nie udało mi się to. Lekko zostałem przyblokowany i odpuściłem. Ale końcówka wyścigu odrobiła z nawiązka moje wcześniejsze cierpienia. Wynik osiągnąłem kiepski. Zająłem 196 miejsce na 223 zawodników.
Po przyjechaniu na metę nie potrzebowałem dużo czasu na odpoczynek. Pomarańcze były fantastyczne. Dwa razy do nich podchodziłem i zjadłem ich więcej niż kilogram. Kluski z mięsem też były nie najgorsze. Zmęczenie czuł;em gdy rower odprowadzałem do samochodu. Było fajnie ale dobrze, że teraz będę mógł trochę odpocząć.

Warszawa, 13 maj 2013

sobota, 11 maja 2013

DyMnO, Łochłw .....................

.........   czyli sobota na Liwcem w błocie po kolana.


To był mój czwarty w w tym roku i szósty w ogóle rowerowy rajd na orientację. Ze względu na fakt, że impreza była rozgrywana stosunkowo blisko Warszawy to nawet bardzo wczesna godzina startu nie zmusiła mnie do noclegu w bazie rajdu, która mieściła się w szkole w Łochwie, miejscowości oddalonej o około 70km od Warszawy i zaledwie 30km od Liwa. Taka decyzja nałożyła na mnie inne ciężkie obowiązki. Musiałem wstać o godzinie 3 rano tak by wyjechać z domu koło godziny 4. Biedna Bogusia. Jak zawsze dzielnie pomagała mi w moim porannym wyjeździe. Zrobiła mi nawet termos herbaty i termos kawy, których tym razem nie udało mi się nawet wypić. W zasadzie zabrałem ze sobą wszystko za wyjątkiem moich cienkich rowerowych rękawiczek i preparatu przeciw komarom. Nie wiem czy środek przeciw komarom w czymkolwiek by pomógł bo komary na rajdzie były straszne.

Do bazy przyjechałem o bezpiecznej godzinie. Zarejestrowałem się bez kłopoty. Spokojnie się przygotowałem. Mapy dostaliśmy punktualnie. PK było mnóstwo rozstawionych jak w szachownicy na przecięciu pól.
Dzisiaj, 12 październik 2014, już nie wiele pamiętam. Na pewno komary. Nigdy takich komarów w życiu nie widziałem. Nie mogłem się nawet wysikać bo na otwartej przestrzeni gdzie było ich trochę mniej byłem wystawiony na widok publiczny a w lesie to już tragedia. Gdy tylko nie byłem w ruchu obsiadały mnie tysiące tych wstrętnych owadów. To zmuszało mnie do ciągłego przemieszczania się.
Był to także chyba najbardziej mokry rajd w jakim uczestniczyłem. Woda była w wielu miejscach. Czasami żeby dotrzeć do PK trzeba było brodzić po kolana w wodzie.
Bardzo smaczny był tez posiłek regeneracyjny. Już nie pamiętam co to było ale wspominam go bardzo pozytywnie.
Pamiętam też, że rajd ten bardzo mnie zmęczył i pomimo nie zaliczonych wielu PK zająłem całkiem dobre miejsce.
Jedna wiadomość był przykra. Mr Krochmal, gość który organizował tą imprezę poinformował oficjalnie na koniec, że była to ostatnia impreza jaką organizuje. Wiek i brak pomocy od innych zmusił go do podjęcia tej decyzji.

dokończono: Warszawa, 12 październik 2014


sobota, 4 maja 2013

Mazovia, Bydgoszcz ......................

.......   czyli mój pierwszy wspólny wyścig z moim synem pierworodnym Filipem.

Niewątpliwie był to mój szczególny wyścig. Po raz pierwszy w życiu ruszyłem na trasę razem z moim najstarszym synem Filipem. On przejechał 35km a ja 50km ale pierwsze 25km jechaliśmy razem.
Był to drugie zawody w cyklu dwu dniowym. Ja byłem dodatkowo zmotywowany bo przez awarię roweru w pierwszym wyścigu w Toruniu nie udało mi się dojechać do mety.
Jak już wcześniej wspomniałem był to pierwszy w tym roku dwudniowy cykl MAZOVII. Nocleg mieliśmy w hotelu CURITAS  w Przysieku koło Torunia. W sumie za 255PLN dostaliśmy dwa dwuosobowe pokoje i śniadanie dla 5 osób. Gdyby nie zgrzyt z rezerwacją powiedziałbym, że było nieźle.
Lekko po godzinie 8 wyjechaliśmy na miejsce startu zawodów. Zlokalizowane ono było w Myślęcinku koło Bydgoszczy. Miejsce fantastyczne, woda, górki w jednym miejscu. Niewątpliwie jedna z najbardziej malowniczych lokalizacji miasteczka rowerowego. Przyjechaliśmy na tyle wcześnie, że zdążyłem przed startem przejechać z Martyną jej dystans. Dystans nie był długi a trasa była wyjątkowo łatwa. Miałem nadzieję troszeczkę poduczyć Martynkę techniki jazdy. Może się udało ale pewny nie jestem bo trasa była bardzo łatwa technicznie. Postanowiliśmy, że takie przejażdżki będziemy robić w miarę możliwości przed każdym wyścigiem.
Gwoździem programu niewątpliwie był mój start razem z Filipem z jednego sektora. Ja sektor 8 wywalczyłem na pierwszej MAZOVII w Legionowie kiedy bezpośrednio po powrocie z HARPAGANA 45 przejechałem dystans FIT. Filip natomiast wywalczył 8 sektor w swoim pierwszym starcie dzień wcześniej w Toruniu.
Filip w przeciwieństwie do mnie ustawił się w czubie sektora. Tym razem dołączyłem do niego. Pierwsze 7km prowadziło po asfaltowej drodze. Zaraz po starcie na czele naszego sektora utworzył się kilkunastu- osobowy peleton. Ja jechałem dzielnie za Filipem w środku grupy. Peletonik wyjątkowo zgodnie. Pod koniec asfaltu kolejno pochłanialiśmy końcówki siódmego sektora. Nie spodziewałem się, że Filip będzie w stanie wytrzymać, aż tak szybkie tempo. Jeszcze bardziej się zdziwiłem gdy na znaczącej górce Filip swobodnie mnie wyprzedził. Ja czułem górkę w nogach on sprawiał wrażenie jakby górki w ogóle nie było. Gdy zjechaliśmy na drogi leśne wyprzedziłem Filipa. Upatrzyłem sobie kilku zawodników i szybko jechałem za nimi (airbike, konsbud i kędzierzawy młodzian w niebieskiej koszulce). Na 11km musiałem zejść z roweru bo mały skrót kończył się rower przez, który trzeba było przeprowadzić rower. Ja straciłem w tym miejscu kilka sekund bo z przedniej zębatki zsunął mi się łańcuch i musiałem go nałożyć. Moich trzech partnerów musiałem gonić aż 2km. Ale udało się, mogłem z nimi jechać przez kolejne kilometry nawzajem się wyprzedzając. Cały czas byłem przekonany, że Filip jest za mną. Czasami nawet się oglądałem ale nie mogłem go dostrzec nawet na najdłuższej prostej.  W międzyczasie pojawiła się górka pod którą zapewne mało kto podjechał. Ja też od połowy wprowadzałem rower. Jak tylko zsiądę z roweru zawsze tracę. Tak samo było tutaj. Na  około 20km wjechaliśmy najpierw na pierwszy a kilka kilometrów dalej na drugi single truck prowadzące wzdłuż skarpy Brdy. Oba były super. Oba były stosunkowo trudne techniczne. Nie zyskałem tutaj. Powiem więcej nawet straciłem kontakt z grupą zawodników. Ostatnie kilometry przed rozjazdem FIT/MEGA to była moja pogoń. Wyprzedziłem wtedy kilku zawodników. I nagle zdziwienie. 200metrów przede mną zobaczyłem sylwetkę Filipa. Wyglądał jak człowiek stworzony do roweru. Miał pozycję kulki z wystającymi dwoma długimi nogami. Jechał bezpośrednio za zawodnikiem w czarnym stroju. Zdawałem sobie sprawę, że niedługo będzie rozjazd. Bardzo chciałem dogonić syna. Trochę po chamsku wyprzedziłem 3 zawodników. Dorwałem go dokładnie w miejscu rozjazdu. Pozdrowiłem go na tyle głośno, że mnie zobaczył. Potem okazało się, że Filip wyprzedził mnie wtedy gdy ja nakładałem łańcuch. Nie zmienia to faktu, że zostałem bardzo mile zaskoczony sposobem jazdy Filipa. Bogusia ma rację, Filip stworzony jest do jazdy rowerem. Dalej jechałem sam. Doganiałem kolejnych zawodników. Raz błędnie pojechałem na kole jakiejś zawodniczki. Zamiast ją wyprzedzić pojechałem 300m na jej kole. Niestety po 300 metrach był skręt w lewo i mały zjazd. Dziewczyna zamiast zjechać, zeszła z roweru i zaczeła go sprowadzać. A ja stałem i patrzyłem jaki głupi byłem. Straciłem koło 30 sekund. Niby nic ale zawsze coś. Po drodze dwa razy przejeżdżałem przez mostki na Brdzie. Oba mostki były drewniane  i znajdowały się dobry metr nad poziomem prowadzącej do nich drogi. Wjazd i zjazd możliwy był po dwóch szynach umieszczonych po prawej stronie mostków. Na pierwszy mostek udało mi się nawet wjechać ale już nie zjechałem. Drugi mostek pokonałem z nogi. Reszta trasy prowadziła leśnymi drogami i dróżkami. Trochę się zdziwiłem gdy na czterdziestym pierwszym czy drugim kilometrze moje MEGA połączyło się ponownie z dystansem FIT. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, jak kilka kilometrów dalej zobaczyłem oznaczenie,  że do mety zostały tylko 2km. Przyspieszyłem jeszcze bardziej. Chyba nawet pojechałem za szybko. Trochę zabrakło mi siły na ostatnich metrach. Wyprzedziła mnie najpierw dwójka zawodników a prawie na linii mety wyprzedził mnie zawodnik w żółtej koszulce. Poznałem go, to był ten sam człowiek, z którym rozmawiałem na mecie ostatniej SKANDII. Nazywa się Dąbrowski. Dzisiaj był gorszy ode mnie bo startował z sektora 7.
Na mecie cała rodzina czekała na mnie wszyscy byli zadowoleni. Marta i Oskar otarli się o podium. Oboje zajęli 4 miejsce. Filip awansował do 6 sektora a w swojej kategorii zajął 5 miejsce na 15 zawodników. Ja też awansowałem. Na następnej MAZOVII startować będę z sektora 5.
Niestety nie udało nam się wylosować roweru a szansy były dwie, żeby nie powiedzieć, że cztery. Dwa rowery, szansa dla mnie i dla Filipa.
Pogoda była super. Miejsce fantastyczne i pierwszy raz w sezonie suma punktów zdobytych w klasyfikacji rodzinnej przekroczyła 1300.
Powrót był ciężki. W domu byliśmy pół godziny przed godziną 19.

Poznań, 7 maj 2013


piątek, 3 maja 2013

Mazovia, Toruń ....................

......   czyli jak czasami nie dojeżdża się do mety.


Pierwsze dwudniowe zawody MAZOWII odbyły się w Toruniu i Bydgoszczy w dniach 3-4 maja 2013. Plan naszej całej rodziny był prosty. Wstajemy bardzo rano w piątek i jedziemy na zawody w Toruniu. Śpimy w hotelu CARITAS koło Torunia i rano w sobotę jedziemy na zawody do Bydgoszczy skąd wracamy do domu. Nic nie mogło nam w realizacji tego planu przeszkodzić.
Niestety wszystko zaczęło się fatalnie. Już przed pobudką, którą zaplanowałem na godzinę piątą słyszałem ten przebrzydły deszcz walący w okno naszej sypialni. Niebo nwyglądało jakby zamierzało przestać płakać w następnym tygodniu. Jak wstawałem to byłem pewny, że będzie to najbardeziej mokry start w MAZOVII ever. Pogoda nie mobilizowała mnie do szybkich przygotowań. Wykąpałem się, ubrałem obudziłem dzieci, wyciągnąłem rowery i zapakowałem je na samochód. Robiłem to wyjątkowo powoli. Nie wyjechaliśmy o tej porze o której planowałem. Tym razem przeze mnie wyjechaliśmy później niż planowaliśmy. Wybraliśmy trasę przez Płońsk i Sierpc. Padało równa do Sierpca. Ale od Sierpca cud nie dość, że przestało padać to dodatkowo wszędzie było w miarę sucho. Bez większych problemów dotarliśmy przed Motoarenę w Toruniu ale czasu na przygotowanie bylo bardzo mało. Jak co roku start odbył się z tego pięknego stadionu żużlowego.
Niestety znowu mieliśmy za mało czasu na przygotowaniua. Oprócz standardowych czynności musiałem jeszcze uruchomić nowy licznik Filipa. Poświęciłem temu dużo czasu, całe szczęście, że się udało ale tuż przed startem byłem w dużym niedoczasie. Bezpieczne założyłem na wyścig moją zółtą kurtkę przeciwdeszczową. Z tego pośpiechu jak nigdy zapomniałem zabrać pompki. Zorientowałem się gdy byłem już na stadionie a klucz od samochodu przekazałem już Bogusi. Zdecydowałem, że pojadę bez pompki w końcu ostatni raz podczas wyścigu używałem ją 10 miesięcy temu (Mazovia, Ciechanów, wrzesień 2012). Nie myślałem, że będzie to mój aż tak duży błąd.
Wystartowałem z 8 sektora. Co najbardziej istotne, razem ze mną wystartował Filip, tylko on z sektora 11 bo to był jego pierwszy start w normalnej Mazovii. Filip wystartował na dystansie FIT. Do przejechania miał około 35km. Jak na debiut poszło mu sałkiem nieźle. W swojej kategorii zajął 9 miejsce na 15 startujących a ogólnie w FICie zajął 136 miejsce na 216 uczestników.
Mi łatwo się nie jechało. Pocieszałem się faktem, że bez jako jeden z niewielu z mojego sektora przejechałem hałdę piachu znajdującą się przy motoarenie. W ogóle do 26km żadne piachy mnie nie zatrzymały. Jechałem jak czołg, w dosłownym słowa tego znaczeniu. Wjechałem tak na górkę z Zamkiem Bieluszowickim. Potem był ostry zjazd po szutrowej drodze, skręt w prawo na polną drogę i tak w miarę rozpedzony skręcając w prawo miałem wjechać w leśną drogę. Jechałem za szybko. Na lewym obrzeżu drogi jakiś zawodnik naprawiał rower. Za późno zahamowałem. Upadłem na prawą stronę. Neszczęśliwie tylne koło bokiem otarło się o szkło z rozbitej butelki i nastąpił głośny wybuch dętki. Opona było lekko uszkodzona. Szło naprawić i możliwe, że szło nawet dojechać ale nie miałem pompki. Przez chwilę myślałem co robić. Postanowiłem wymienić dętkę. Trochę się pomęczyłem i dętkę wymieniłem. Pozostało mnie skombinować pompkę. Nie myślałem, że bedzie to aż tak trudne. Dopiero dziesiąty zawodnik chyba z mumerem 309 zatrzymał się i pożyczył mi pompkę. Był tak zmęczony, że sam musiałem zdemontować jego pompkę. Ale pompka jego była dziwna. Zacząłem pompować. Pompuje, pompuje i nic. Byłem przekonany, że jesr to wina pompki. Kombinowałem na wiele sposobów i nic. W tym czasie podeszło do nie dwóch młodych tubylców z rowerami. Jeden z nich przez cały czas mojej walki z pompką zadawał "dziwne" pytania. Swoje odpowiedzi minimalizowałem, szkoda bo w sumie to był fajny chłopak. Poddałem się gdy zaczeli przejeżdżać koło mnie pierwsi zawodnicy GIGA, którzy rozpoczynali robić drugie okrążenie.Wziąłem rower i cofnełem się do miejsca gdzie stał strażak z obsługi wyścigu. Po drodze znalazłem drugą pompkę. Nawet próbowałem nią napompować koło ale oczywiście nic z tego nie wyniło. Jak sprawdziłem potem w bazie moim problemem była dętka SCHWABLE. Nowa, nie używana ale już dziurawa. To już drugi raz gdy dętki SCHWABLE mnie zawiodły. Nigdy więcej ich nie kupię. Nigdy więcej nie będę ich używał. Człowiek z ochrony poinformował mnie, że na górce jest zamek a przy nim droga, którą można dojechać do Torunia. Spojrzałem jeszcze w dół na drogę na której rok temu najprawdopodobniej miałem najbardeziej niebezpieczny wypadek w sezonie. W tym roku aż tak daleko nie dojechałem. Wepchałem rower na górke i zadzowniłem do kochanej żony by po mnie przyjechała. Czekałem stosunkowo długo. Zjadłem batona z wyścigu i właśnie wtedy po raz pierwszy stwierdziłem, że wcale nie są takie niedobre, napiszę więcej, baton całkiem mi smakował. Podczas czekania na Bogusia obejrzałem sobie zawodników jakiegoś biegu długodystansowego, który przebiegał koło zamku. Zawodnicy byli bardzo ciekawi: mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy ale wszyscy jacyś dziwni jakby z domu opieki społecznej. Tym więszy był mój podziw dla tych ludzi. Widać było, że nie są mistrzami olimpijskimi a mnie aż zakręciła się łezka w oku. Czy ja kiedykolwiek przebiegnę maraton? Chciałbym ale nie wiem czy będę miał wystarczającą ilość siły by się zmobilizować.
Długo czekałem na czarne GALAXY. W końcu jak przyjechało to okazało się, że oprócz Bogusi jest w nim Martyna i Filip. Jedynie dzielny Oskar zostałw bazie by pilnowac naszych rowerów. Ja wpakowałem rower na górę i od razu pojechaliśmy do motoareny. Na parkingu, przebrałem się i razem z rowerem poszłem do środka areny. Jeszcze co poniektórzy zawodnicy przyjeżdżali na metę. Ja od razu po budkach zacząłem szukać nowej dętki. Udało się, u gościa który zwijał stoisko udało mi się kupić ostatni egzemplarz dętki GIANTa za 27PLN. Założyłem nową detkę i nową oponę, którą przypadkiem zabrałem na wyścigi i rower był gotowy na start następnego dnia w Bydgoszczy. Kamień spadł mi z serca.
Niestety dzieci moje nie pojechały najlepiej: Martyna była 8/11 a Oskar 6/11 z ddużymi stratami do zwycięzcy. Zapewne dobił ich piach i w sumie ciężka trasa. Nie sądzę by ten nasz start liczony był do klasyfikacji rodzinnej, zdobyliśmy zaledwie 1088 czyli mniej niż w Legionowie gdzie nie było Filipa. Trudno bedzie załapać się do 10 w tym sezonie.
Na imprezie byliśmy do końca. Znowu nic nie wygrałem na Tomboli. Filipowi też się nie udało. Przed wyjazdem chłopaki poglądzli sobie pokazy jazdy rajdowej samochodem wyścigowym. Z parkingu wyjeżdżaliśmy jako jedni z ostatnich.
Pojechaliśmy do hotelu. Pierwszy problem był w recepcji. Nasza rezerwacja została skonsumowana. Zamiast jednego pokoju czteroosobowego dostaliśmy dwa pokoje dwu osobowe. Porażka ale trudno. Potem udaliśmy się na stare miasto w Toruniu. Najgosze, że było strasznie zimno. Zamarzaliśmy wszyscy jak jedliśmy dwógałkowe ogromne lody. Na obiad poszliśmy do pierogarni. Zapłaciliśmy stówkę a pierogi były takie wielkie, że większą część ich nie zjedliśmy.
W sumie nie było najgoerzej szkoda tylko, ze nie dojechałem do mety.

Warszawa, 16 maj 2013

środa, 1 maja 2013

Maratony Kresowe, "W dolinie rzeki, na skraju puszczy", Wasilków ..............

......   czyli tak naprawdę mój pierwszy prawdziwy maraton w sezonie.

To już jest chyba tradycja, 1 maja wyścig na Podlasiu. Nie wiem dlaczego ale szczęśliwie się składa że 1 maja maja swoją imprezę tylko MARATONY KRESOWE.
Bardzo mnie to cieszy bo trochę lubię te maratony przez swoją niezapomnianą atmosferę, "amatorszczyznę" i super trasy. W tym roku start był w Wasilkowie, miejscowości położonej niedaleko Białegostoku i Supraśla. Od około roku nawet Wiechu planował start w tym wyścigu ale jak tu u Wiecha czym bliżej startu tym więcej kłopotów i w końcu kilka dni przed startem zdecydował, że nie wystartuje. Może to i dobrze bo nawet trasa półmaratonu była piekielnie ciężka. Ja byłem spragniony tej imprezy. Od kilku dni było mi wstyd bo w ostatniej chwili zrezygnowałem ze startu w LEGII MTB, niby przez pogodę, niby przez rodzinę ale tak naprawdę z lenistwa. Nigdy więcej. W Białymstoku był też to nasz pierwszy start rodzinny. Rodzinny znaczy wystartowaliśmy wszyscy, Bogusia Martynka i Oskarek w MINI, Filip miał swój debiut w półmaratonie a ja oczywiście wystartowałem w najdłuższym dystansie czyli w MARATONIE.
W środę wstaliśmy razem z Bogusią kwadrans przed godziną 6. Planowałem wyruszyć z Warszawy o godzinie 7. Niestety nie jesteśmy w stanie w ciągu godziny przygotować się do wyjazdu. Oprócz spakowania się, ubrania, spożycia śniadania i spakowania rowerów dochodzą jeszcze takie elementy jak obudzenie dzieci, walka z ich zachciankami i łagodzenie konfliktów. W każdym razie o godzinie 7:15 ja z dziećmi siedzieliśmy w samochodzie do którego zapakowane było 5 rowerów. Siedzieliśmy i czekaliśmy na Bogusię. Czekaliśmy i czekaliśmy a Bogusia nie przychodziła. 5 minut, 10 minut, 15 minut i dalej nic. Wiedziałem, że Bogusia potrzebuje trochę czasu ale po 20 minutach trafił mnie już szlak. Wytrzymałem jeszcze 5 minut i dopiero po 25 minutach wyszedłem z samochodu zobaczyć co się stało. Kiedy podszedłem do domofonu akurat ruszyła winda z szóstego piętra. Właśnie w niej zjechała Bogusia. Szybko powiedziałem co o tym myślę i wkurwiony wsiadłem do samochodu. Nie odzywałem się przez pierwsze pół godziny.
Do Wasilkowa dojechaliśmy kilka minut po godzinie 10. Wiedziałem, że mamy mało czasu ale nie spodziewałem się, że aż tak mało. Mieliśmy małe problemy z zaparkowaniem. Potem poszedłem nas zarejestrować, kolejka mnie poraziła. Poprosiłem Bogusię by odebrała numery a sam zająłem się rowerami. Musiałem je zdjąć z samochodu, napompować koła, usunąć drobne usterki i zrobić w tym samym czasie jeszcze kilka innych rzeczy. W trakcie dopompowywania kół dodatkowo napatoczył się tubylec, który sprytnie zagadując podpiął się do naszej pompki, którą obsługiwałem. Urok Podlasia. Żeby jeszcze było ciekawiej to zaparkowaliśmy koło domu w którym mieszkali polscy muzułmanie. Kobiety chodziły w burkach, mężczyźni mieli długie brody. Ciekawe czy oni tak przez setki lat (szacun), czy powrócili do tradycji w wyniku ostatnich wydarzeń. Nurtowało mnie jeszcze jedno pytanie, ile żon w Polsce może mieć taki muzułmanin. Bogusia szybko powróciła z numerami. Pięć minut przed 11 ruszyłem na linię startu razem z Oskarem. Oskar miał pomóc mi znaleść kibelek i przypilnować moich zabawek jak będę w kibelku. Prawie wszyscy zawodnicy sali już na linii startu. Trudno było się przecisnąć do klubowego kibelka. Bo kibelek był w klubie. Akurat zaczynał się mecz. Przy kibelku minąłem sędziego. Ale sędzia był tu nieważny. Istotna była kolejka. Wcale nie krótka. Byłem ostatni. Przede mną stała Białorusinka, która rześko poganiała kolejne osoby, które wchodziły do jedno-oczkowej łazienki. Skutkowało to bo kolejne osoby wychodziły szybko. Wiedziałem, że w kibelku jest źle bo Martynka wolała nie sikać niż korzystać z tego kibelka. Ja szybko załatwiłem swoją potrzebę, ubrałem się i z rowerem ruszyłem na start. Ledwo co zdążyłem. Dystans MARATON startował pierwszy.
Gdy padł sygnał startu, włączyłem swoje stopery i z boku wcisnąłem się jako jeden z ostatnich do peletonu. Zaraz na początku niespodzianka. Pierwsze 7km po asfalcie, niestety pofaudowanym. Przez cały czas łudziłem się, że ostry start będzie gdy skończy się asfalt. Ja jechałem prawie na końcu. Mimo tego, że dawałem z siebie wszystko mijali mnie kolejni zawodnicy. W jednym z nich rozpoznałem przeciwnika z ostatniej SKANDII i nie tylko, Gregorczuka. Trochę się załamałem kiedy i on na początku wyścigu odjechał ode mnie jak błyskawica. Gdy skończył się asfalt przekonałem się, że nie ma żadnego ostrego startu, od samego początku trwało prawdziwe ściganie. Trochę lepiej poczułem się na polnych drogach. Przestałem być już mijany ale może tylko dlatego, że nikogo już za mną nie było. Pierwsze 15km MARATONU pokrywało się z trasą PÓŁMARATONU, którą jechał Filip. Czym dłużej jechałem tym bardziej współczułem Filipowi. Trasa była ciężka. Stroma podjazdy i szalone zjazdy od 7km stanowiły normalność. Moje samopoczucie ciągle się poprawiło. Zupełnie powróciło do normy jak gdzieś koło 12km daleko przed sobą zobaczyłem sylwetkę Gregorczuka. Jechał tak przede mną przez następne 30km. Znikał mi na zakrętach i pojawiał się na bardzo długich prostych. Ja jechałem w różnym towarzystwie. Tuż przed rozjazdem (15km) minęło mnie kilku liderów jadących krótszy dystans. Na rozjeździe miałem problem. Nie wiedziałem czy mam jechać za niebieskimi i czerwonymi strzałkami. Na rozjeździe nie było nikogo z organizatorów, nikt na rozjeździe nie informował w którą stronę jechać. Cale szczęście, że skojarzyłem zawodniczkę z numerem 48, która wystartowała ze mną i pojechała za niebieskimi strzałkami. Środkowa część trasy wyglądała w sposób następujący, długie kręte szerokie leśne drogi i mocno pofałdowane, proste, wąskie leśne dróżki. Na tych drugich było szalenie ciężko. Kilka razy nie dawałem rady podjechać pod strome wzniesienie. Jak wielu moich rywali, podprowadzałem rower. Robię to wolno, muszę nad tym elementem jeszcze popracować. Zjazdy były trochę zwariowane. W ogóle był to wyścig dla prawdziwego rowerzysty. Koło 40km dogoniłem Gregorczuka. Wyprzedzałem go dwa razy. Pierwszy atak odparł. Za drugim razem pojechałem dalej sam. Z końcówki dystansu pamiętam jeszcze dziewczynę z długim kasztanowym warkoczem. Przez większość dystansu jechała przede mną. Dogoniłem ją w końcówce. Jechałem na jej kole i zapewne dojechał bym tak do mety gdyby nie dziwna skłonność dziewczyny. Na prawie każdym skrzyżowaniu dróg, zakręcie i innym tego typu elemencie dziewczyna gubiła trasę, wjeżdżała nie tam gdzie powinna. Na początku jechałem za nią i też musiałem korygować trasę. Potem już sam patrzyłem na znaki. Co chwilę się wymijaliśmy aż do mety, ona gubiła trasę ale szybciej jechała. W efekcie była za mną na macie zaledwie o kilka sekund. Końcówka była ciężka. Po wyjechaniu z puszczy organizatorzy puścili nas po jakimś zamokłym terenie. Nie dość, że było ciężko to dodatkowo dotąd czysty rower kompletnie się zabrudził. Było ciężko ale dla mnie to chyba dobrze. W końcówce udało mi się wyprzedzić jeszcze kilku zawodników. W sumie około 55km przejechałem w czasie ponad trzech godzin. Moja pozycja też nie była za wysoka, zająłem 154 miejsce na 194 zgłoszonych zawodników, pojechałem chyba gorzej pojechałem niż dokładnie rok wcześniej w Białymstoku.
Filip przejechał pół maraton. Zajął miejsce w pierwszej połówce. Muszę przyznać, że jego chrzest na tym dystansie był ciężki. Oskar zajął 3 miejsce i był na pudle. Dla Martynki był to ciężki wyścig. 11km a w szczególności końcówka w błocie dały jej ostro w kość. Ważne, że dojechała do mety i ma dalej chęć startować w wyścigach.
Pogoda była fantastyczna. Impreza jak zawsze zalatywała pozytywną amatorszczyzną. Oskar za pudło nie dostał nawet pucharu.
W drodze powrotnej spełniliśmy marzenia dzieci i zajechaliśmy do MacDonaldsa.
W sumie super spędzony dzień razem z rodziną.

Warszawa, 6 maj 2013