niedziela, 26 sierpnia 2012

Skarżysko-Kamienna, Mazovia, 26 sierpnia 2012

....  czyli błoto i góry w jednym kawałku.

Był to mój siódmy przejechany maraton w miesiącu sierpniu. Całe szczęście, że tym razem miałem pełne sześć dni na odpoczynek. Przed startem byłem ciekawy czy zaaplikowana przerwa wyjdzie mi na zdrowie.
Była to Mazovia, więc na zawody wybraliśmy się wszyscy razem, wszyscy ale bez Oskara bo dopiero dzisiaj po południu Oskar miał wrócić z obozu piłkarskiego.
Wstałem kwadrans po godzinie 6:oo. Krople deszczu na oknie nie zapowiadały najlepszej pogody. Zajrzałem do internetowej POGODYNKI a tam jeszcze gorzej "od godziny 11 miały rozpocząć się intensywne opady w Skarżysku".
No trudno, obudziłem wszystkie dzieci, spakowałem się, wyciągnąłem rowery ze schowka i 20 minut przed godziną 8 wszyscy byliśmy już w samochodzie. Aż wstyd się przyznać, ale jak wkładałem rowery na samochód i zaczeło lekko padać szargnęła mną mała wątpliwość "czy aby naprawdę jest sens w tym wszystkim co robię". Wstyd mi się zrobiło jak dojechałem do celu i na parkingu zobaczyłem dziesiątki samochodów i ludzi z rowerami przygotowującymi się do startu w maratonie.
Jak wysiedliśmy z samochodu jeszcze nie padało ale z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej. Zaczęło padać punktualnie o godzinie 11,  wystarczajaco późno by już nic nie można było zmienić, np. założyć kurtkę lub inny element ochronny. Ja przed startem zdążyłem jeszcze wymienić jedną oponę na bardziej błotną niż RR.
Startowałem z sektora 7, jak nigdy wystartowałem w środku grupy a nie na końcu sektora jak zwykłem to czynić. Na początku jak zawsze próbowałem za kimś jechać, dziwne ale w Skarżysku do niemal 20 km  jechałam na końcu dużej grupy zawodników. Na mecie miałem podejrzenia, że był to mój błąd, powinienem zacząć szybciej, trudno stało się. Do rozjazdu dystansów MEGA/MINI (18km) podstawową trudnością na trasie było błoto i deszcz, czasami błoto było tak duże, że trudno się było utrzymać na rowerze, ale gdyby nie zawodnicy z przodu i z tyłu to chyba byłbym w stanie przez to wszystko przejechać. Okulary zdjąłem już na 5km i nie założyłem do końca wyścigu, niestety przez to co chwilę moje własne przednie koło rzucało mi błoto prosto w oczy. Zaraz po rozjeździe rozpoczęła się trudniejsza część trasy, doszły ciężkie podjazdy, długie single i trudne techniczne zjazdy. Dwie górki musiałem pokonywać z nogi, chociaż były do podjechania, może za rok je pokonam. Najgorsze jednak były zjazdy po rozjeżdżonych leśnych drogach. Dwa doły po bokach, ślisko jak diabeł a ja z trzęsącą się kierownicą w ręku zsuwałem się środkiem. Nie szło mi to najlepiej. Traciłem dystans do zawodników przede mną. Nie wiem czy dobrze czy źle ale upadku na trasie nie miałem. Do 40km jechałem z zawodniczką z teamu OPTIMA, z nią znaczy w większości za nią, w błocie na 40km ją wyprzedziłem, chyba osłabła bo przyjechała 30min po mnie. Kiedy skończyły się diabelskie zjazdy i śliske błoto odżyłem. Najpierw dogoniłem zawodników jadących bezpośrednio przede mną. Do 52km wiozłem się na ich kole od czasu do czasu wyprzedzaliśmy kolejnych wolniejszych kolarzy. 8km przed metą poczułem się mocniej (może dlatego, że wolno zacząłem) i rozpocząłem swój finisz. Było super. Wyskoczyłem z grupy czteroosobowej, jedna z osób próbowała dotrzymać mi koła, jej oddech jeszcze bardziej mnie mobilizował. Jak ekspres minąłem przynajmniej 3 osoby. Na stadion wjechałem jak Szurkowski na wyścigu pokoju (było łatwo bo stadion jest w niecce i przed wjazdem jest duży zjazd). Z pełną prędkością wykonałem całą rundkę, niestety na koniec jakiś szarpagon mnie wyprzedził ale było super.
Na mecie byłem chyba bardziej ubłocony niż w Narewce, zmęczony chyba też byłem bardziej. Całe szczęście, ze jest rodzina. Bogusia zaraz zrobiła zdjęcie, Filip przyniósł mi isostar a Martynka obsypała pytaniami. Makaron mi nie smakował, zjadł Filip. Pomarańcze były różne, więc się też nimi nie nasyciłem. Brudny rower umyłem w rzece.
Sensacyjnie pojechał Filip, po 10 dniowym bardzo męczącym treningu piłkarskim zajął 3 miejsce. Brawo synu. Martynce też poszłovdobrze, dojechała do mety, a trasa była hobby naprawdę ciężka, 5 w skali 6 punktowej, raz upadła ale nie płakała. Brawo córeczko. Na koniec chciałbym podziękować żonie bo bez niej te maratony na pewno nie byłyby takie fajne. Dzięki Bogusiu.


+ pogoda, bo lubię deszcz
+ trasa, jak by się uprzeć to można było wszystko przejechać
+ 3 pozycja Filipa
+  przejechanie całej trasy przez Martynę
-  pomarańcze o różnych smakach
-  strasznie upierdzielony rower


niedziela, 19 sierpnia 2012

Mława, Złoty Pierścień Mławy, 19 sierpnia 2012

... czyli a jednak pojechałem by się "katować".

Prawdę mówiąc po Radzyminie a w szczególności po samopoczuciu po wyścigu byłem przekonany, że raczej zrezygnuję z Mławy. Jednak dzisiaj rano wszystko a w szczególności zdrowie powróciło do normy więc wstałem przed godziną 7.oo i o 8.oo byłem już w samochodzie zmierzającym do Mławy. Kobiet nie zabrałem chociaż jak przyjechałem na miejsce maratonu to trochę żałowałem. Miejsce startu super, nad zalewem Ruda w pewnej odległości od miasta. Szkoda, że Martyna nie mogła wykąpać się w zalewie. Pogoda super ale nie na rower, 31C prawie bezwietrznie, całe szczęście, że większość trasy poprowadzona była w lesie.
Start, jak zawsze ustawiłem się w ostatnim rzędzie, przede mną stało 75 zawodników. Kilka osób pamiętałem z innych wyścigów: Szymon Bregier prawie rówieśnik Oskara, na starcie stał razem ze mną i tyle go widziałem ale wcale nie dlatego, że zaraz od startu zostawiłem go za sobą. Drugą osobą była charakterystyczna osoba z filmów Elinio, normalnie jeździ krótsze dystanse, on akurat został z drugiej strony.
Ja na początku się zdenerwowałem gdyż dwóch "dryblasów", którzy powinni walczyć o zwycięstwo zablokowali drogę rozmawiając sobie o "dupie Maryny". Nic dziwnego, że już na początku zostałem z zawodnikami, którzy nie za bardzo mogli mnie podciągnąć. Na początku jeszcze myślałem, że Discovery jest zawodnikiem, który pozwoli mi szybciej dojechać do mety. Niestety już na pierwszym wzniesieniu dał mi do zrozumienia, że lepiej jak sam będę narzucał sobie tempo. Od 5km jechałem już sam ale koło 8km spostrzegłem problem. Zamyślony zorientowałem się, że od 2km nie było żadnych znaków, zwolniłem, szukałem strzałek ale dalej nic, byłem pewny, że zbłądziłem, zawróciłem ale całe szczęście spostrzegłem zawodników, którzy mnie dogonili. Stwierdziłem, że wyniku już nie zrobię, postanowiłem jechać z tą grupą. Grupa całkiem fajna, dwóch facetów, dwie kobiety. Oczywiście grupę ciągnęły dziewczyny. Grupa wydała mi się całkiem mocna szczególnie wtedy gdy na premii górskiej ja jako jedyny pokonywałem górkę z nogi. Stwierdziłem super, będę miał towarzystwo do końca. Niestety najpierw grupa się rozpadła, załapałem się na jej pierwszą część. Ostatni raz widziałem towarzyszy podróży gdy wyszedłem by zmienić prowadzącą dziewczynę (17km). Po kilometrze zorientowałem się, że jadę sam i tak jechałem do samej mety. Super były oklaski na półmetku i owacje gdy dotarłem do mety. Jeszcze bardziej superowe były zjazdy, wąska dróżka w lesie a ty jedziesz ponad 40km na godzinę kurczowo trzymając kierownicę, a takich zjazdów było tam kilka. Ale żeby pokonać zjazdy to musiały być też podjazdy i było ich dużo. Tylko albo aż 3 z nich pokonywałem z nogi: premię górską bo mam za duże tryby w swoim rowerze (napęd 2x10) i brakuje najmniejszego kółka z przodu albo siły w nogach; ścianę płaczu to gdybym za pierwszym razem wiedział , że trzeba się rozpędzić to może i bym nawet ją pokonał, za drugim razem to już nie miałem siły; najbardziej szkoda mi trzeciej górki bo tutaj za mostkami (fajnymi-nowymi) nawet nie powalczyłem ani za pierwszym ani za drugim razem- wstyd. Na drugim okrążeniu wyprzedziłem 3 zawodników, 2 innych miało defekty więc też padły ofiarą mojego finiszu, wyprzedzony zostałem tylko przez jednego. Na mecie załapałem się jeszcze na dobre pomarańcze, wyżarłem je do końca, spożyłem michę kluchów złe nie były ale na Boga czemu tak dużo. Nie czekałem już na tombolę chociaż do wygrania był telewizor. Zająłem 56 miejsce na 76 zawodników z czasem 2:49.
Wyjechałem koło 15.oo i jeszcze przed 17.oo byłem w domu. W drodze powrotnej miałem krótką przerwę bo jakiś idiota w super Toyocie wyleciał z dwupasmówki i zabił siebie albo pasażera. Straszne.
Najważniejsze, że moje samopoczucie w domu było znacznie lepsze niż w sobotę po Radzyminie.
Szkoda, że następny maraton dopiero za 7dni.

+ zjazdy i w ogóle cała trasa
+ kibice i ich kibicowanie na macie, aż chciało się dojechać
+ udało się zrealizować plan, przejechać 5 nienajlżejszych maratonów, ponad 300km w 9 dni
- napój w bukłaku, do sfermentowanego izotoniku dodałem nowy z wodą i musiałem pić przez cały maraton
- za mało pomarańczy, zanim się najadłem pomarańcze się skończyły


sobota, 18 sierpnia 2012

Radzymin, POLAND BIKE, 18 sierpnia 2012

... czyli najpierw piaskownica a potem całkiem fajnie.

Maraton całkiem blisko domu więc po raz pierwszy od dłuższego czasu mogłem sobie pospać w dzień wolny od pracy prawie do godziny 9.oo. Pozostałej części rodziny dałem możliwość wyboru więc na zawody pojechałem zupełnie sam.
Pogoda piękna, lekkie słoneczko i temperatura około 25C, może trochę duszno.
Start maratonu w centrum miasta więc zaparkowałem na pierwszym parkingu. Kupiłem halfa na cztery starty, przygotowałem się do maratonu i ruszyłem rowerem na start. Jak często w PB lekkie spóźnienie startu. Siedziałem sobie na rynku i robiłem zdjęcia. Aparat kiepski to i zdjęcia nie wyszły najlepiej. Fajnie jest tak obserwować ludzi.
Startuje z trzeciego sektora (debiut po Węgrowie). Jak zawsze ustawiłem się na końcu sektora.Start. Zawodników z mojego sektora widziałem tylko na pierwszej prostej. Chyba jeszcze muszę dorosnąć do 3 sektora w PB. Dużo bardziej odpowiada mi towarzystwo kolarzy z sektora 4. Na początku próbowałem za kimś jechać. Było ciężko ale do 10km jakoś mi się to udawało. Najpierw chłopak z żółtym paskiem potem kobieta w niebieskim stroju o rudych włosach. Za kobietami jeździ mi się najlepiej, niestety po kilometrze kobieta się zakopała w piasku i zacząłem jechać sam. Jechało mi się ciężko, czułem w nogach 3 ostatnie maratony. Przed sobą widziałem kilku zawodników ale pomimo mojego wysiłku przewaga się powiększała. Nagle wyprzedziło mnie trzech kolarzy w jednolitych strojach typu zorro z szóstego sektora, ostatnim wysiłkiem załapałem się na koło. Nawet trochę za nimi wytrzymałem, dopiero  w niespodziewanych piaskach powiedziałem im "do widzenia" ale dzięki im dogoniłem innych zawodników. Z tych kilku kolarzy wybrałem sobie jednego, którego tempo mi pasowało. Jechał jak maszyna, czy piasek, czy górka, czy płasko kręcił cały czas w takim samym tempie. Dosyć długo za nim jechałem. Dopiero na wydmie go wyprzedziłem (bo się zaplątał) z nadzieją, że za chwilę znowu mnie wyprzedzi jechałem kilka kilometrów. Dopiero na zakręcie zauważyłem, że z tyłu nie ma nikogo, to samo było z przodu. Zupełnie sam na trasie jak często mi się to zdarza. Całe szczęście, że siły jakoś powróciły a piaski w końcu się skończyły. Koło 40km zacząłem przeżywać mały kryzys  ale wtedy wyprzedził mnie kolejny jeździec w czerni, niestety nie byłem w stanie dotrzymać mu koła ale prawie do mety miałem z nim kontakt wzrokowy. To dzięki niemu udało mi się pokonać kryzysek. Wyprzedziłem kilku zawodników i z dwoma butlami AA jechałem do mety. Kiedy wydawało mi się, że nic się już wydarzyć nie może koło 50km wyprzedził mnie 2 wagonowy kobiecy pociąg. Lokomotywą była kobieta o rudych włosach z początku dystansu. Ostatkiem sił załapałem się na trzeciego i muszę koleżankom podziękować za wspólną jazdę bo bardzo podkręciły moje tempo. Zawodniczka w niebieskim zdążyła się jeszcze zakopać tuż przed metą więc do mety dojechałem  zmęczony jako drugi w dwu wagonowym pociągu.
W sumie nie najgorzej, 92 miejsce na 129 startujących, czas 2:44, koło 73%.
Na mecie po krótkim odpoczynku miska dobrych kluchów i wielkie rozczarowanie, skończyły się pomarańcze a co najgorsze były bardzo dobre. Bez pomarańczy szybko spakowałem rower i przed 17.oo byłem w domu. Jakoś nie najlepiej się czułem po wyścigu. Cały czas chodzą mi myśli po głowie by do Mławy jednak nie pojechać, ale może się przełamię.

+ miejsce i czas na mecie, plus ale malutki
+ siły na zebranie się w kobiecym pociągu
-  za mało pomarańczy na mecie
-  spóźniony start
-  pierwsza , piaskowa część trasy





środa, 15 sierpnia 2012

Narewka, Maratony Kresowe, 15 sierpnia 2012

... czyli lubię jeździć rowerem gdy jest mokro.

Pobudka 5.30, 3 godzinna jazda do Leśnej skąd zabrałem Oskara i Wiecha na start maratonu do Narewki. Wiechu oczywiscie nie wystartowal chociaż obiecał pojechać z Oskarem. Pogoda niepewna, temperatura okolo 16C, przed wyścigiem padało 3 dni prawie non- stop, następny deszcz zaczął padać prawie równo ze startem, więc chociaż Wiecho zapowiadał, że w lesie będzie sucho to juz po 5 minutach byłem kompletnie przemoczony.
Oprócz mnie wystartował też Oskar. Dzielny chłopak. Dotychczas dwukrotnie startował w Kresowych , dwukrotnie samotnie przejechał 30km trasy półmaratonu, zawsze był na pudle, w Białymstoku trzeci i drugi w Sokółce. W Narewce pomimo ekstremalnych warunków zajał pierwsze miejsce w kategorii Żak, na mecie mówił, że chwilę zwątpienia miał gdy przejechał ponad 20km i zobaczył znak, że do mety zostało jeszcze tylko 13km. Ale jechał dzielnie i tylko z jedną wywrotką po ponad 2 godzinach dotarł do mety na pierwszym miejscu. W nagrodę otrzymał najwiekszy puchar jakikolwiek, ktokolwiek, gdziekolwiek otrzymał z naszej rodziny. Brawo synu, tak trzymaj.
Pogoda przetrzebiła uczestników, na starcie maratonu stanęło około 85 uczestników. Ja miałem juz w nogach sobotnio-niedzielne maratony Mazovi w Ełku i Orzyszu w sumie ponad 120km. Jak wcześniej wspomniałem równo ze startem zaczęło padać, czyli kompletnie mokry (zdecydowałem się na start bez kurtki) ruszyłem na 66km trasę. Płasko, mokro, bardzo ślisko i grząsko tak można podsumować całą trasę.
Przez pierwsze 15km starałem się ciągnąć na czyimś kole, wychodziło mi to całkiem dobrze od czasu do czasu przeskakiwałem tylko do szybszej grupy. Na 12km zaliczyłem niegroźny upadek. Do 15km "ciągnęli" mnie zawodnicy z numerami 211, 70 i 221 za co im dziękuję. Na 15km wyszedłem na prowadzenie i od tego momentu rozpoczęła się moja samotna walka, pomimo, że trasa była coraz trudniejsza czułem się coraz lepiej. Od rozjazdu (22km) wyprzedziło mnie już tylko dwóch zawodników (727 i 309)  i to zaraz na początku, niestety w momeńcie mijania nie byłem w stanie dotrzymać im koła. Potem chwile słabości miałem szczególnie wtedy kiedy na długich prostych nie widziałem nikogo przed sobą a grząski grunt powodował, że nawet jadąc z lekkiej górki nie mogłem przekroczyć prędkości 10km/h. Czasami na śliskim terenie czułem się jak na ślizgawce z rowerem. Powinienem zmienić opony ale po co skoro w najblizszy weekend ma być gorąco a dwa ciężkie wyścigi przede mną. Nie wiem jak to się stało ale od 40km zacząłem wyprzedzać. Wyprzedziłem około 7 zawodników w tym 727 i 309, szkoda tylko że za żadnym z wyprzedzanych nie mogłem się zawiesić (odpocząć) nawet chociaż przez chwilę. Mijając ciężkie, błotne odcinki marzyłem by jak najszybciej powrócić do trasy półmaratonu. Okulary musiałem zdjąć juz na 10km bo znacząco ograniczały widoczność. Przy jednym upadku nawet mi ich trochę brakowało bo jakiś badyl próbował wejść mi się do oka. Co kilometr był znak informujący o przejechanym dystansie, czasami te odcinki były szalenie długie a brak kolejnego kilometra strasznie mnie irytował. Samopoczucie natomiast znacznie mi się poprawiało gdy zamiast 34km widziałem znak z kilometrem 35. Po drodze zdąrzyłem wyschnąć i z rzadko przebijające się przez drzewa puszczy słońce umilało walkę z moimi słabościami. Kilka kilometrów przed metą dogoniony zostałem przez zawodnika nr 129 (chyba ten sam z którym wcześniej wymieniłem kilka zdań), niestety nie byłem w stanie dotrzymać mu koła. Końcówka łatwa i szybka. Na metę przyjechałem po niemal 200min walki, godzinę za zwycięzcą (70%). Było super, był to na pewno najbardziej mokry i najbardziej błotny maraton w tym roku ale na pewno bez błota i deszczu nie byłby tak atrakcyjny. Chyba lubię takie maratony. Zająłem 62 miejsce na 83 startujących.
Na mecie: dobre jedzenie, deszcz, występy ludowe, deszcz i przede wszystkim losowanie skóry żubra. Nawet w pewnym momencie byliśmy z Oskarem bardzo blisko bingo gdy prowadzący w drugiej turze wyczytywał powoli numer 34....... 3, nasze numery to 348 i 349. Niestety po wszystkim pozostał powrót do domu. Dotarliśmy po godzinie 19.oo czyli powrót do normalnego życia rozpoczął się dla mnie około godziny 21.oo a tak naprawdę kilka dni później. Następny start juz w sobotę.

+ znakomita postawa Oskara, pierwsze miejsce
+ fajna, ciężka trasa dzięki opadom deszczu
+ oznakowanie trasy, co 1km informacja o przejeczhanym dystansie lub odległości do mety
- fatalnie długi dojazd i powrót samochodem

niedziela, 12 sierpnia 2012

Orzysz, Mazovia, 12 sierpień 2012

... czyli drugiego dnia jestem lepszy.

Niewiele juz pamietam ale:
Wstaliśmy o godzinie 6.oo w małej chatce u Wiecha w Leśnej. Wszystkie dzieci spały w domu u teściów Wiecha. Całkiem sprawnie się spakowaliśmy, zjedlismy sniadanie i cała piątka lekko po 7.oo ruszyliśmy w trasę do Orzysza. Lekko przed 10.oo byliśmy na miejscu. Fajny parking blisko stadionu gdzie był start i meta maratonu. Nie miałem za dużo czasu do startu, przesmarowałem łańcuch, dopompowałem koła, przygotowałem się do wyścigu i ruszyłem do 6 sektora. Miałem złudzenie, że jest trochę więcej ludzi niż w Ełku (tylko złudzenie bo było niemal tyle samo). Pogoda rowerowa, kolo 20C lekko pochmurno.
Filip jest super, pojechał szybciej niż w Elku, w swojej kategorii zajął 6 miejsce i znowu zdobył najwiecej punktów dla rodziny.
Oskar też się poprawił, zajął 11 miejsce ale punktów zdobył całkiem duzo i dalej jest w walce o pierwszą 10 w generalce. Obecnie jest 6.
Martynka jest super, była 8 a w generalce jest na 5 pozycji. Brawo. To dzieki dzieciom jesteśmy na 6 pozycji w klasyfikacji rodzinnej. Walczymy o pierwszą dziesiątkę.
Muszę napisać, że jechało mi się dużo lepiej niż w sobotę. Poza tym moim zdaniem trasa też było dużo ciekawsza niż w Elku. W drugiej połowie wyścigu zaczeło padać więc na metę przyjechałem lekko przemoczony. Pierwszy raz w czasie wyścigu skorzystałem z bananów. Jak nigdy na bufetach zjadłem dwie połówki i chyba dlatego po przyjeździe na metę byłem głodny jak nigdy. Całe szczęście, że Oskar zorganizował dla mnie kanapkę z kurczakiem. Kanapkę i makaron pożarłem jak lew i dalej byłem głodny. 2 kilo pomarańczy na zaspokoiło moich potrzeb. Na trasie. Niewiele pamiętam. Do rozjazdu jechałem przyczepiony do różnych pociągów. Ostatni był wyjątkowo szybki. Zdziwiłem się tylko bardzo gdy na rozjeździe wszystkie 7 wagoników pojechało FITa a ja zostałem sam. Jak zawsze czekałem do końca kiedy dogoni mnie czerwony Trek ale dzisiaj mu się to nie udało. Byłem przed nim. Szkoda tylko, że nie udało mi się podjechać pod ostatnią górkę przed stadionem i ze jakiś kolarz wyprzedził mnie na stadionie. Zupełnie siły mi zbrakło na ostatnim podjeździe za mostkiem, długo tam rowerek prowadziłem i wielu wtedy zawodników mnie mineło ale chyba byli z GIGA.