sobota, 20 października 2012

Redzikowo, 20 październik 2012, HARPAGAN 44

...  czyli mój pierwszy start w rajdzie rowerowym na orientację i to nie byle jakim.


O uczestnictwie w tej imprezie zacząłem myśleć około 30 dni przed startem. Jak się nie mylę to dowiedziałem się o tym rajdzie z forum MAZOVII. Od razu rozpocząłem ostre przygotowania. Po pierwsze uzupełniłem swój ekwipunek o mapnik MIRY, plecak CAMELBAKa i kompas MOSCAUCOMPASS. Wszystko się sprawdziło może za wyjątkiem kompasu, którego w ogóle nie używałem ale jest super muszę tylko zmienić oprawkę. Dodatkowo kupiłem 5 map okolicy i żele, które nabyłem na ostatniej MAZOVII. Przed startem trochę czasu spędziłem na studiowaniu map okolicy rajdu i na pewno nie był to czas stracony. Roweru specjalnie nie przygotowywałem, nawet nie zdążyłem go wyczyścić po ostatnim maratonie. Zamontowałem tylko mapnik, oświetlenie z przodu i z tyłu i dodatkowy licznik do pomiaru krótkich dystansów, sprawdził się bardzo też.
Na piątek (dzień przed startem) wziąłem urlop. Planowałem wyjechać bardzo wcześnie ale się nie udało. Musiałem wcześniej się wyspać i przygotować rower. Wyjechałem o godzinie 12.30. Niestety do Redzikowa jest bardzo daleko, jechałem tam ponad 5 godzin. Na miejscu byłem po godzinie 18.oo. Było trochę ciemno ale strasznie ciepło. Bez problemów się zarejestrowałem, odebrałem chipa, oddałem rower do przechowalni i zjadłem obiad w pobliskim AQUAPARKU. Na obiad miałem biały barszcz (zupę, którą chyba lubił mój tata i mama często ją gotowała) oraz kopytka z sosem grzybowym. Fajnego gościa spotkałem w barze, naprawdę fajnego. Po posiłku poszedłem do bazy startowej czyli szkoły podstawowej, usiadłem na ławeczce i poobserwowałem sobie napaleńców, którzy wkrótce wystartują w maratonie. Fajni ludzie, większość to młodzi napaleńcy ale zdarzają się też osoby dużo starsze ode mnie. Super, mam przed sobą przynajmniej kilkanaście startów w HARPAGANIE. Potem poszedłem do samochodu, który rozsądnie zaparkowałem najbliżej jak tylko było można bazy (niezgodnie z instrukcją bo blokowałem miejsca dla aquaparku) i poczyniłem kolejne przygotowania do startu: przywiązałem kartę z chipem do plecaka, dopakowałem kilka rzeczy do camelbaka, przejrzałem ostatni raz mapy. Przed snem musiałem rozwiązać jeszcze dwa problemy: w sensownym miejscu zaparkować samochód i znaleść sobie miejsce do spania.  Równo o godzinie 21.oo wystartowali "juranty" (harpagany co chodzą). Dopisywał im dobry humor nie wiedzieli jeszcze, że tylko 43 z nich zdobędzie tytuł HARPAGANA (w 43 edycji ponad 170 osób zdobyło ten tytuł) a większość z nich  nawet nie dojdzie do mety. W etapie tym uczestniczył mój "znajomy" z maratonów- Tryc. Na początku sezonu jeździł tylko trochę wolnej ode mnie. W HARPAGANIE wytrzymał tylko jeden dzień.
Po wyjściu piechurów znacznie luźniej zrobiło się w sypialni (na sali gimnastycznej), wykorzystałem moment i rzuciłem swój materac i śpiwór gdzieś na środku w szparze pomiędzy karimatami. Gdy wyszedłem okazało się, że został otworzony parking bezpośrednio przy szkole. Przeparkowałem samochód, ustawiłem go bezpośrednio przy latarni, gdyż zdawałem sobie sprawę, że zarówno start jak i koniec będzie w całkowitych ciemnościach. Udałem się na salę gimnastyczną, zdjąłem buty, walnąłem się na materac. Próbowałem usnąć, początkowo było ciężko ale kolo północy zgasło światło i chyba trochę pospałem. Obudziłem się przed godziną 5.oo. Szybko założyłem to co zdjąłem, spakowałem swoje zabawki i poszedłem do samochodu. Z samochodu wyposażony w papier udałem się do łazienki a potem odebrałem z przechowalni rower. Na śniadanie zjadłem sałatkę, pasztecik w cieście francuskim, bułkę francuską z dżemem, dwa banany i popiłem to wszystko napojem mięta-jabłko. Obok mnie zaparkowało małożeństwo w wieku około 30 kilku lat, fajni ludzie, szczególnie kobieta, ciekawe czy spotkam ich na trasie. Założyłem swój strój kolarski, skończyłem montaż MIRY i przygotowany pojechałem na start.
START (6:27, 0, 0). Punktualnie 3 minuty przed startem organizatorzy rozpoczęli wydawać mapy. Było jeszcze zupełnie ciemno. Nie jestem przyzwyczajony do oglądania mapy w świetle latarki. Zastanawiałem się czy nie pójść do szkoły i tam w świetle zaplanować sobie całą trasy. Po krótkiej analizie zdecydowałem, że w tych ciemnościach najpierw pojadę do PK15 i tam wyznaczę sobie całą trasę. I tutaj przydała się analiza mapy przeprowadzona wcześniej w domu, w zasadzie bez zaglądania do mapy podjechałem samotnie pod PK15. Trochę się zdziwiłem jak na rozjeździe zobaczyłem grupę rowerzystów ostro dyskutujących, zapewne jak dalej pojechać by dotrzeć do PK15. Ja pojechałem prosto (błąd) i leśnymi duktami chciałem dotrzeć do punktu kontrolnego. Gdy dojechałem do drogi, w którą planowałem skręcić spotkała mnie niespodzianka, zamiast leśnego duktu była rozkopana (budowana) szeroka autostrada, oczywiście nie było jej na mapie. Długo próbowałem odszukać leśny dukt. Spotkałem kilku błądzących rowerzystów i jednego piechura. Byłem przekonany, że punkt jest po prawej stronie więc trochę się zdziwiłem gdy spotkałem rowerzystę, który już był na punkcie i kierował się w tym samym kierunku. Przy okazji podpowiedział mi, że łatwo do PK15 stąd to ja nie trafi. Podjąłem odważną decyzję " wrócę do skrzyżowania dróg i podjadę do punktu z drugiej strony. W czasie powrotu żeby było weselej dopadł mnie jeszcze młody ale zadziorny owczarek niemiecki, który pilnował pojazdów budowy drogi. Był w miarę spokojny gdy pchałem rower, szalał gdy tylko próbowałem jechać. Trochę czasu straciłem, a przez chwilę nawet żałowałem, że nie kupiłem gazu pieprzowego.. Podjazd od drugiej strony był dużo łatwiejszy, tylko końcówka po polu na brzegu lasu mogła budzić wątpliwości ale po 500m cięższej przeprawy (dało się jechać) wjeżdżało się prosto na punkt. Tak zdobyłem mój pierwszy w życiu punkt kontrolny w HARPAGANIE. PK15 (7:53, 4, 4). 
A na punkcie kontrolnym sielanka, tłumek ludzi, namiot, ognisko i fajna atmosfera. Niestety mnie nie przyszło się ją długo cieszyć. Przez chwilę myślałem co dalej. Na obrzeżu mapy miałem PK9 ale dojazd do niego dla mnie  nie był najprostszy. Postanowiłem jechać od razu do PK5, chyba jako jeden z nielicznych. Wybrałem wariant dłuższy- drogowy, zawsze to pewniej szczególnie dla początkującego orientalisty. Byłem tak przestraszony, że zabłądzę, że pomimo skomplikowanego dojazdu postanowiłem do głównej drogi dojechać swoim śladem. Całe szczęście, że moje postanowienie dotrwało tylko do pierwszego skrzyżowania. Na nim zamiast skręcić w lewo w wąską błotnistą ścieżkę pojechałem prosto piękną szeroką drogą. Było dużo szybciej i dużo fajniej. Po drodze minąłem dwie młode zawodniczki stojące z rowerami na skrzyżowaniu i zastanawiające się co dalej. Nie pomogłem im bo o pomoc nie poprosiły, przez chwilę miałem wyrzuty bo może powinienem to zrobić to samoistnie. Droga do PK5 wydawała się piekielnie prosta ale nie dla mnie. W Dębnicy Kaszubskiej na pierwszym skrzyżowaniu tak byłem zajęty konsumpcją banana, że zamiast skręcić w prawo pojechałem prosto. Wszystko przez to, że nie wiem dlaczego ale byłem przeświadczony, że powinienem trzymać się drogi do Bytowa i się jej trzymałem. Dopiero jak dojechałem do drogi-lotniska coś mi zaczęło dzwonić w głowie ale potrzebowałem jeszcze 0,5km by rozpocząć cofanie. Straciłem 5km i około 15min czasu. Wkurzony wróciłem, nawet jako początkujący "orientalista" nie powinienem robić takich błędów. Wydawało mi się, że dalej to będzie prosto, za rzeczką w prawo a potem na trzecim kilometrze w lesie jeszcze raz w szeroką drogę w prawo. Włączyłem licznik krótkich dystansów, w lesie zacząłem tracić pewność, co 400m była droga lub przycinka w prawo, którą wybrać. Myśląc tak dojechałem do rzeczki, luknełem na mapę, chyba za daleko, cofnąłem się, musiałem teraz skręcić w lewo, skręciłem w drugą przecinkę, przejechałem wolno 100m, zobaczyłem zawodników jadących w tym samym kierunku co ja, jeden z nich krzyknął chyba do mnie "Dalej". Super podpowiedź ale jak ją czytać, czy podpowiadający zaliczył już punkt czy dopiero do punktu jedzie. Jeżeli jedzie do punktu to dlaczego jest taki pewny, ze to on ma rację a nie ja. To pytanie długo mnie nurtowało. Pojechałem za podpowiadającym i to nie był błąd. Dotarłem do PK5 (9:02, 2, 6) i zdobyłem mój 6pkt w HARPAGANIE 44.
Krótko myślałem, najbliżej leżał PK19 i zdecydowanie leżał na mojej drodze. Byłem zdesperowany by dotrzeć do niego samodzielnie. Dokładnie przestudiowałem krótki dojazd, sprawdziłem na mapie wszystkie szczegóły, wiele nie znalazłem, ruszyłem. Przed miejscowością Żelkówko podpowiedziałem mijanemu zawodnikowi jak dojechać do pk5, mam nadzieję, że mu to pomogło. Jechałem sam. Po minięciu miejscowości zacząłem uważać, włączyłem licznik krótkich dystansów. Wydawało mi się, że we właściwym momencie skręciłem w lewo, ale tak mi się tylko wydawało, wjechałem na górkę, dalej byłem przekonany,  że jadę idealnie na punkt, wszystko pasowało, ale nagle skończyła się droga, tego na mapie już nie było  zaczęło się małe bagienko, spojrzałem na mapę, kompletna dupa, aż tu nagle w oddali za drzewami zobaczyłem mknących dwóch rowerzystów. Kompletnie nie wiedziałem gdzie jestem, rozsądek mówił jedź za innymi. Przedarłem się przez gęstwinę i dojechałem do drogi. Na początku wybrałem zły kierunek, wróciłem się, dogoniłem trzech zawodników, dwóch starszych i jednego młodego, nawiązałem z nimi kontakt, byli w podobnej sytuacji jak ja szukali PK20, ale oni w przeciwieństwie do mnie jeszcze nie zgubili orientacji. Dojechał do nas czwarty zawodnik zupełnie z innego kierunku, powiedział, że on tą górę ( po naszej lewej) objechał z drugiej strony, śladów punktu nie spotkał. Najstarszy z nich (zdecydowanie powyżej 50) wnioskował, że należy się cofnąć i pierwszą drogą wjechać na górę bo PK19 właśnie jest na  górze. Nie uwierzyłem im zostałem sam. Całe szczęście, że ktoś kto zdobył przed chwilą punkt potwierdził, że moi współtowarzysze mieli rację. Wjechałem na górę, dotarłem do PK19 (10:16, 5, 11).
Na PK19 tłok. Spojrzałem na mapę. Postanowiłem pojechać do PK10, umieszczonego na skraju mapy. Nie wiedziałem dokładnie gdzie jestem. Wiedziałem tylko, że muszę jechać na południowy- zachód. Trochę sam, trochę z pomocą innych kolegów dojechałem do miejscowości Mielno. Gdy się zatrzymałem podeszło do mnie dwóch brodatych mieszkańców i powiedzieli mi, że dobrze jadę. Wiedziałem to ale fajnie było z nimi porozmawiać. W Suchorzy minąłem sklep pełen zawodników. Asfaltem na początku jechałem sam. W pewnej chwili wyprzedził mnie jakiś zawodnik. Siadłem mu na kole. Nieźle mnie podciągnął. Potem dał się wyprzedzić, jechał za mną i nagle zniknął. Ja jechałem dalej, ale brak pleców mnie denerwował. Zatrzymałem się, spojrzałem na mapę, stwierdziłem błędnie, że pojechałem za daleko, cofnąłem się, skręciłem w boczną drogę i wtedy zobaczyłem znajomą trójkę zawodników z PKT19 mknących prosto asfaltem. Nie miałem wątpliwości powinienem jechać za nimi. Jechałem wolno ale powoli ich doganiałem. Dogoniłem ich na leśnym skrzyżowaniu. Stali i zastanawiali się czy jechać w prawo czy w lewo. W międzyczasie dwójka zawodników bez zastanowienia pojechała w prawo. Moja trójka wybrała w lewo ja wbrew zdrowemu rozsądkowi pojechałem za nimi. Jechaliśmy tak i jechaliśmy, minęliśmy drwali. Jak się cofaliśmy to ich zagadaliśmy. Był wśród nich leśniczy. Spojrzał na mapę, pomyślał i powiedział " Nie wiem jak wy takimi mapami  możecie gdziekolwiek dojechać". I miał rację mapy były "troszeczkę" nieaktualne. Po wskazówkach ruszyliśmy z kopyta, dojechaliśmy do skrzyżowania skręciliśmy po bożemu w lewo, mineliśmy kilku zawodników wracających z punktu i dzięki im dotarliśmy bez kłopotu do PK10 (11:39, 3, 14).
Jako następny wybrałem PK18. Odległość pomiędzy punktami była duża ale droga niezbyt ciężka. Jechałem sam, na długiej prostej dostrzegłem zawodnika, jechałem za nim kilka kilometrów ale przed Trzebielnem go dogoniłem. Chwile jechaliśmy razem, potem został lekko z tyłu. Problemik był za rzeczką, okazało się, że najkrótsza droga oznakowana jest jako teren prywatny, złamaliśmy zakaz i w trójkę pojechaliśmy ścieżką przez las. Jechałem jako ostatni. W pewnym momencie dojechaliśmy do skrzyżowania pięciu dróg, nie wiem jak pierwsi wykoncypowali, w którą drogę do punktu, wydawało mi się, że posłużyli się kompasem, ja swojego nawet nie wyjąłem z plecaka. Tak a pro po, plecaka w ogóle nie zdejmowałem z pleców podczas całych 12 godzin jazdy. Dotarliśmy do pięknie położonego PK18 (12:39, 5, 19).
Chciałem zrobić sobie tutaj krótką przerwę ale zauważyłem zawodnika, wyglądającego jak prawdziwy orientalista, który właśnie wyjeżdżał a jako cel wybrał sobie dokładnie ten sam punkt. Postanowiłem jadąc za nim dotrzeć do PK8. Droga do punktu była prosta, krótki powrót po śladach, potem prosto i lekki skręt w lewo. I tak było w rzeczywistości. Jak zawsze miałem problem kiedy skręcić. Dopiero zawodnik jadący z punktu utwierdził mnie w przekonaniu, że zawodnik za którym jechałem skręcił we właściwym miejscu. Sam miałem poważne wątpliwości. Ale dotarłem do PK8 (13:10, 2, 21).
Tutaj postanowiłem odpocząć i ułożyć sobie plan dalszej wyprawy. Odpoczywałem chyba z 15min. Wymyśliłem jakąś głupotę, stwierdziłem, że pokonanie rzeki Kamiennicy najlepsze będzie mostem położonym daleko na północy (droga asfaltowa). Ruszyłem. Jechałem jakiś załamany. Chyba miałem kryzys. Całe szczęście, że prosto na wschód prowadziła piękna droga z płyt betonowych, aż szkoda było z niej zjeżdżać. O słuszności jechania tą drogą przekonywali mnie kolejni zawodnicy, którzy mnie mijali. Spojrzałem jeszcze raz na mapę, ujrzałem mostek na kierunku, którym jechałem. Powrócił mi humor. Zacząłem mijać tych, którzy mnie wyprzedzili. Jeden z zawodników zrobił mi nawet zdjęcie bo byliśmy na podobnych rowerach (do dzisiaj w necie nie znalazłem tego zdjęcia, ani żadnego innego ze mną). Miałem wrażenie, że nawet mijam znajomych z parkingu. Trochę się zdziwiłem gdy jadąc za trójka zawodników zobaczyłem nagle, ze oni skręcili w prawo, ja pojechałem prosto (płn-wsch.) w kierunku PK4, był po drodze do PK14 i PK20. Jechałem szybko ale spokojnie. Nagle dogoniło mnie dwoje uczestników rajdu. Chłopak ciągnął dziewczynę, o ile z chłopakiem to nie miałem startu to za dziewczyną spokojnie mogłem nadążyć, szkoda, że podążyłem za tą dwójką, ostatni las widziałem ich jak wjeżdżali w las do PK14. Wcześniej tuż za tą dwójką zameldowałem się na PK4 (14:33, 1, 22).
Na punkcie nawet ich wyprzedziłem bo nie odpoczywałem. Oni wyprzedzili mnie ponownie krótko za PK4. Długo jechałem za nimi, wolno tracąc coraz większy dystans. Chciałem tylko by zaciągneli mnie do PK14 "pomnik przyrody".  I to był mój błąd. Straciłem ich z oczu jak wjechali w las. Wjechałem w tym samym miejscu, najgorsze, że był to zły wjazd. Zacząłem błądzić w lesie. Przejechałem tam chyba z 10km. Po każdym błądzeniu w lesie wyjeżdżałem na asfaltową drogę, przeglądałem mapę, wjeżdżałem w innym miejscu nic nie znajdowałem i ponownie powracałem do drogi asfaltowej. Kilka takich manewrów nie przyniosło żadnych pozytywnych efektów. Za kolejnym razem na drodze spotkałem profesionalistę, który doprowadził mnie do PK8. On podobnie błądził jak ja, nie wiem nawet czy  nie dłużej. Zacząłem błądzić z nim. Po pewnym, czasie dołączył do nas jeszcze jeden zawodnik. Rowerem wjeżdżaliśmy w las a potem w gęstwinie szukaliśmy punkty. To też nie przynosiło  żadnych pozytywnych rezultatów. Czując, że żeruję na ich aktywności odłączyłem się i zacząłem ponownie krążyć w lesie. Po pewnym czasie bezsensownego krążenia podjąłem decyzję odwrotu bo czasu było coraz mniej a ja byłem chyba w punkcie najbardziej oddalonym od bazy. I tu niespodzianka, przed asfaltową drogą spotkałem PK14 (.
W punkcie była samotna biedna dziewczynka w małym namiocie. Punkt był na drodze biegnącej prosto z asfaltu, wystarczyło tylko we właściwą drogę wjechać do lasu. We właściwą znaczy w tą na zakręcie a nie pierwszą jak uczyniłem. Straciłem kupę czasu, zacząłem mieć wątpliwości czy zdążę do PK20, stwierdziłem, że decyzję podejmę gdy dojadę do rozjazdu (basa, PK20). Wybierałem drogi asfaltowe, raz nawet się cofnąłem gdy za miejscowością asfalt przechodził w piasek. Wiedziałem, że czasu mam niewiele. Zdawałem sobie także sprawę, że mam zaledwie 26pkt, PK20 pozwoliłoby mi zrealizować plan minimum. Myśląc tak dojechałem do rozwidlenia dróg. W podjęciu decyzji pomogło mi dwóch zawodników których spotkałem zmierzających do PK20. Skoro oni zdążą to czemu ja nie mogę. Dołaczyłem do nich, trochę pogadaliśmy. PK20 to Sowia Góra. W trafieniu pomógł nam jakiś zawodnik, który zjeżdżał z góry (ten sam co dołączył do mnie i profesjonalisty gdy szukaliśmy PK14). Dojazd do PK20 był fajny, końcówkę musiałem podejść. Na punkcie było kilku zawodników. Spytałem czy daleko do bazy. Usłyszałem, że lekko powyżej 30km. Spojrzałem na zegarek miałem więcej niż 2,5 godziny. Powiedziałbym, że luz gdyby nie to że na mapie wyglądało to nieco gorzej. Nie czekałem jako pierwszy ruszyłem z punktu. Jak zjeżdżałem z góry spotkałem błądzącego profesjonalistę, wskazałem mu dojazd. Całe szczęście, że prawie cały dojazd prowadził po drogach asfaltowych. Po kilku kilometrach zorientowałem się, że do bazy to nie trzydzieści a więcej niż 40km. Starałem się jechać szybciej niż 20km/h. Nie było łatwo, asfaltowa droga prowadziła raz z górki, raz pod górkę, robiło się ciemno. Nie zatrzymywałem sie nawet by się opróznić. Woda w bukłaku mi się skończyła. Skonsumowałem ostatniego TWIXA, smakował tak samo fantastycznie jak pierwszy. Minąłem kilku zawodników, którzy już wiedzieli że nie zdążą na czas. Ja pedałowałem coraz szybciej. Bałem się tylko, że skręcę w niewłaściwym punkcie. Całe szczęście, że tą samą drogą wyjeżdżałem rano na trasę. Dobrze zjechałem z asfaltu, po drodze minąłem kolejnych rowerzystów, którzy z mapą i latarką zastanawiali się czy dobrze jadą. Dodrze jechali. W całkowitych ciemnościach minąłem punkt kontrolny dla piechurów. Całe ich grupy zmierzały do mety. Wyprzedziłem wszystkich. Na metę wjechałem 7min przed limitem czasu.
Przejechałem 186km, zająłem 100 miejsce na ponad 200 startujących. Jak na debiut to nie najgorzej. Dziwne ale pomimo przejechania tak długiego dystansu nie za bardzo byłem zmęczony. Przebrałem się, spakowałem rower, spożyłem posiłek i ruszyłem samochodem w drogę powrotną. Jechałem bez przerwy. W domu byłem po północy.
Było super, nie wiem czy przypadkiem jazda rowerem na orientacje to nie jest moje przeznaczenie.
Ciekawostki z 12 godzin na rowerze:
- plecak, który założyłem na starcie zdjąłem dopiero po przekroczeniu mety, sprawdził się bardzo
- 3 litry napoju w plecaku starczyło na 12 godzin, skończył się tuż przed metą
- nie wiem jak to zrobiłem ale prze cały rajd nie zaspokajałem swoich potrzeb fizjologicznych
- nie korzystałem z kompasu, może dlatego, że nie miałem czasu zdjąć plecaka i kompas miałem na złym mocowaniu, muszę kupić sobie właściwe na następne zawody (zakładane na rękę jak zegarek)
- nigdy w życiu nie smakował mi tak TWIX jak i żaden inny słodycz jak ten, który skonsumowałem po 130km na rowerze w tym HARPAGANIE





+ pogoda, była lepsza niż najlepsza możliwa
+ organizacja, może trochę oschła ale profesjonalna
+ ludzie, których spotkałem, starzy czy młodzi wszyscy super
+ rower, nie miałem z nim żadnych kłopotów

- moje rozkojarzenie, które czasami wyprowadzało mnie na manowce
- odległość od domu ale niewiele można z tym zrobić

 

niedziela, 14 października 2012

Wawer, 13 październik 2012, Poland Bike

...   czyli ostatni maraton w sezonie.

Sobota. Pogoda zdecydowanie rowerowa, pochmurno ale nie pada i raczej ciepło. Ostatni Poland Bike w roku. Trasa rowerowa ułożona w tym samym miejscu, w którym dokładnie rok temu pokonałem po raz pierwszy dystans maxa (megi), czyli będę mógł porównać swoje wyniki, czyli czy robię progres czy nie i dalej jestem w lesie. Przez cały tydzień raczej mało myślałem o ostatnim maratonie w roku 2012, myślami byłem przy HARPAGONIE, który odbędzie się za tydzień. 
Do Wawra pojechałem sam. Po krótkim błądzeniu miejsce parkingowe znalazłem całkiem blisko startu. W trakcie przebierania się z balkonu naprzeciwko drogi wyszedł w piżamie zaspany "Romeo" i zakomunikował wszystkim parkującym, że jest to teren prywatny, zapytany przez jednego z startujących czy związku z tym coś nam grozi niechętnie odpowiedział, że nie.
Widać było, że to finał. Więcej straganów, dwóch prowadzących i jakby zawodników nieco więcej. Na początku przeżyłem wielkie rozczarowanie. Pieczołowicie naładowana i starannie zamontowana kamera okazała się być nieużyteczna bo zapomniałem w domu włożyć do niej karty pamięci. Trudno, gorsze, że nie za bardzo dokręciłem przedni widelec po zamontowaniu kamery i w czasie jazdy czułem wyraźne luz ale jechać się dało. Przed startem zdążyłem jeszcze podlać dwa drzewka w lesie.
Jak zawsze wystartowałem z końca sektora, tym razem sektora czwartego. Po wykonaniu małej pętelki wjechaliśmy w las z którego wyjechaliśmy dopiero na mecie. Na początku minąłem kilku zawodników aż dotarłem do zawodnika na seledynowym 29 calowym rowerze. Poznałem go to Pan Walcendorf, 60-cio latek, gość z którym ścigałem się przez cały rok (na ogół byłem lekko lepszy od niego). Pamiętam go także z przed roku z Legionowa (PB). Był to mój drugi długi maraton, jechałem prawie na końcu ale w końcówce na bardzo długich prostych dostrzegłem jakiegoś samotnego zawodnika. Goniłem go z 10km a dogoniłem go w momeńcie gdy wywalił się na prostej drodze, to właśnie był pan Walendorf. Pełen szacun dla niego. Właśnie z Panem Walcedorfem wyprzedzaliśmy się nawzajem kilkakrotnie by w połowie dystansu wyprzedzić go definitywnie. Ale najpierw były dwa cudowne single trucki prowadzące wzdłuż rzeki Mienia. Czasami było tak wąsko, ze ledwo co między drzewami mieściła mi się kierownica, raz nawet musiałem się zatrzymać bo kierownica się nie mieściła. Na tych ścieżkach jechałem jeszcze za panem Walcendorfem. Na wydmach miałem problemy z rowerem, nie byłem pewny czy będę w stanie wrzucić z przodu niższy bieg. Pod pierwszą wydmę musiałem podchodzić, potem było już lepiej, przerzutka zaczęła działać i podjeżdżałem pod ostatnie wielkie górki. Pamiętam jeszcze, że raz nie zmieściłem się pomiędzy drzewami i z całej siły barkiem walnęłem w drzewo i poczułem, że żyję. Końcówkę jak zawsze miałem dobrą. Długo goniłem jednego zawodnika i dorwałem go na ostatniej długiej prostej przed metą. I w końcu meta, ukończyłem mój 40 maraton w sezonie. Super nie spodziewałem, że mi się to uda. Obym dokonał to także w następnym roku.
Na mecie jak nigdy były winogrona, były lepsze niż pomarańcze. Zjadłem ich dużo. Gdy spożywałem kluski, były niezłe, podszedł do mnie jakiś chłopak i zaczął wypytywać o mój rower. Wywiązała się miedzy nami rozmowa. Opowiadał mi o jakiś harpagonach, którzy w różny sposób łamali ramy rowerów. Nie wiem jak to jest możliwe, wydaje mi się, że ja nigdy nie połamę ramy swojego roweru. Obym się nie mylił.
Po kluskach spakowałem rower i spokojnie wróciłem do domu. Tak zakończył się mój ostatni maraton w roku pański 2012.
+ super trasa
+ winogrona na mecie

- ostatni maraton w roku
- brak filmu przez niedbałe przygotowanie kamery


Andrzej, 24/10/2012

poniedziałek, 8 października 2012

Nowy Dwór Mazowiecki, 7 październik 2012, Mazovia

...   czyli w życiu trzeba mieć trochę szczęścia.

Ostatnia Mazovia w tym roku. Właściwie wszystko jest rozstrzygnięte: Filip będzie 6, Martyna będzie 7 Oskar jedynie będzie walczył o pozycję szóstą a może być nawet dziewiąty. Jako rodzina zajmiemy ostatnie honorowane miejsce czyli 10 z minimalną szansą na miejsce dziewiąte. Martyna dostanie okulary za 12 startów a Oskar koszulkę za 13. Ja, Oskar i Martyna będziemy losować rowery. Będzie super ale od początku.
Chciałem bardzo wstać wcześnie i rano zameldować się w bazie wyścigu. Nie za bardzo wyszło. Zamiast o godzinie 6.30 wstałem po siódmej. Ogólnie atmosfera była bardzo pokojowa. Wszyscy marzyli o losowaniu.
Do Nowego Dwora przyjechaliśmy lekko po godzinie 9.oo. Ja od razu poleciałem z rowerem do serwisu bo jak zapewne pamiętacie na ostatnim wyścigu miałem problemy z przednią przerzutką. W serwsie ustawienie roweru zajęło kilka dobrych minut. Poprosili bym jeszcze sprawdził rower pod obciążeniem i tutaj skusiłem bo pomimo, że tym razem nie za bardzo rower chciał zejść na mniejsze koło do serwisu nie wróciłem i to był mój błąd, na wyścigu jechałem tylko na jednym biegu, całe szczęście, że trasa była płaska i nie za bardzo mi to przeszkadzało. Nie mogłem jednak wrócić do serwisu bo w Nurteli odżywki były z 30% rabatem a ja za dwa tygodnie będę miał HARPAGANA i 12 godzin na rowerze będę musiał przeżyć. Kupiłem odżywki za ponad 50pln a zapłaciłem jedynie 38. Triumf lepszy niż na wyścigu, nieważne, że potem gdzieś na forum czytałem, że wcześniej ceny wzrosły by dać potem 30% upust. Pod względem odżywek jestem zaopatrzony na HARPAGANA.
Na tym wyścigu testowałem także nową lokalizację kamery GOPRO. Na środku  kierownicy, a dokładnie na przedłużeniu amora. Super lokalizacja tylko kierownica odrobinę zasłania widok. Podnieś nie mogę bo jedyny element, który mi to umożliwiał uległ zniszczeniu.
Nie pisałem nic o pogodzie. Nie była najgorsza, ale mogło być odrobinę cieplej.
Na starcie stanęło lekko powyżej 1000 zawodników. Ja wystartowałem z sektora 5. Bałem się, że od razu zostanę z tyłu ale o dziwo wcale tak nie było. Powolutku przebijałem się do przodu. Ludzi było tak dużo, że prawie w ogóle nie jechałem sam, zawsze za kimś, zawsze przed kimś. Trasa była stosunkowo łatwa. Za wyjątkiem kilku wydm, drogi polne i wały przeciwpowodziowe. Stosunkowo dużo było single tracków i wszystkie były bardzo fajne. Mi po wczorajszym marszobiegu jechało się całkiem fajnie. Miałem drobny kryzys koło 50km ale w końcówce się odrodziłem. Dołączałem do coraz szybszych pociągów by na koniec wyprzedzić wszystkich zawodników z ostatniego pociągu.
Zająłem 265 na 420 startujących a co najważniejsze awansowałem do sektora 4. Tego jeszcze nie było, 4 sektor w Mazovii.
Ale najlepsze rzeczy zaczęły się po wyścigu. Dzieci zostały obdarowane nagrodami i to właściwie by nam starczyło a tu niespodzianka, losowanie rowerów dla dzieci za 12 startów i więcej. Wśród najmłodszych dzieci wygrała Martynka. Byłem tego pewny jak pani zaczęła czytać numer a było to tam " rower wylosowała osoba z numerem 11....." i tu nastała długa chwila ciszy, dopiero po krótkiej chwili padło " 20 Martynka Smejda". Martyna była niesamowicie szczęśliwa. Stanęła z rowerem na pierwszym miejscu podium i przez pół godziny pozowała do zdjęć. Rowerek super, MERIDA DAKAR CHAMPION w sklepie kosztuje kolo 1500PLN. Naprawdę zamierzałem taki rowerek kupić Martynie. Tylko Oskar miał problem " Tato ale jak my ten rowerek zabierzemy do domu?" martwił się biedny.
To był szczyt naszej radości. Potem już było tylko zimniej. Czekaliśmy do godziny 19 na dekorację klasyfikacji rodzin. Ja robiłem zdjęcia, Martynka zbierała korki do szampana a Bogusia marzła. Mimo wszystko było fajnie patrzyć na ludzi, którzy chociaż przez chwilę czuli się docenieni i cale nie pisze o tych co dostali carbonowe rowery. No i na prawie na koniec dekoracja rodzin, zostaliśmy wyczytani jako pierwsi, dostaliśmy wspaniały puchar z Cezary uścisnął nam wszystkim rękę. Dla tej chwili naprawdę warto było marznąć kilka godzin. Nie wiem czy kidy kolwiek uda nam się powtórzyć taki sukces ale to chyba nie jest najważniejsze.
Chciałbym w tym miejscu podziękować ZAMANOM i wszystkim innym organizatorom takich imprez bo na pewno zmieniły one moje życie i umożliwiły mi robić to co lubię. Dzięki bardzo.





wtorek, 2 października 2012

Maraton Jastrzębi Łaskich, 30 września 2012, Łask

...  czyli fajny maraton jest fajny nawet gdy coś fajne nie jest.

Po Jasienicy to już wyjścia nie miałem. Musiałem zamazać jak najszybciej mój kiepski występ szczególnie w oczach swoich.
Do Łaska pojechałem autostradą A2. Szkoda tylko, że 50km jest po jednym pasie a potem trzeba było przebijać się przez Łódź. Na miejscu byłem przed godziną 10.oo. Spokojnie zapisałem się, przygotowałem siebie i rower. Miałem też wystarczająco dużo czasu na rozgrzewkę. Do wyboru były dwa dystanse, mini 40km i max 70km  (dwie pętle). Wybrałem krótszy dystans. Na starcie stanęło około 150 zawodników i zawodniczek, około 20 pojechało pojechało MAXA, reszta ruszyła na MINI gdybym zdecydował się na MAXA, byłbym na podium w swojej kategorii. Pogoda super nawet wiatr  lekko zelżał, słońce i 10 stopni Celcjusza.
Pojechałem oczywiście z kamerą, niestety testowałem nowe mocowanie, które nie za bardzo się sprawdziło. Za długie ramie powodowało za duże wstrząsy, obraz nie najlepszy.
Jak zawsze wystartowałem z ostatniego rzędu. Już na stadionie wyprzedziłem kilkunastu "turystów". Dalej też wyprzedzałem. Pierwsza część trasy to dużo piasku. Dzisiaj rower po piasku mi nie jechał. Gdy wielu rowerzystów przejeżdżało przez łachy piachu ja często musiałem pchać rower ale za każdym razem  szybko udawało mi siędoganiać tych co mnie wyprzedzili. Trochę się zdezorientowałem na 10km kiedy nie wiadomo dlaczego razem z grupką kolaży musiałem nagle przejechać pod taśmą by ponownie znaleść  się na trasie. Zwolniłem i przez kilka kilometrów miałem wyrzuty z tego powodu. Z tego letargu obudziła mnie dopiero zawodniczka, która mnie wyprzedziła. Przez chwilę jechałem za nią by następnie ją wyprzedzić i ruszyć do przodu. Przyspieszyłem znacznie, minąłem kilkunastu zawodników ciągnąc za sobą tą zawodniczkę i kilku wcześniej  miniętych zawodników. Mój rajd skończył się gdy w lesie między drzewami za późno skręciłem, wjechałem w krzaki a jeden z nich zablokował mi koło. Odblokowanie zajęło mi kilkanaście sekund i wtedy minęło mnie 7 zawodników, wiem to dzięki mojej kamerze. Jechałem dalej szybko, ale kolejna łacha piachu zmusiła mnie do zatrzymania i ręcznej zmiany przedniej przerzutki. Straciłem następne kilkadziesiąt sekund. Znowu musiałem gonić ale szło mi to super chociaż wymienionej wyżej dziewczyny nie dogoniłem już do samej mety. Wyprzedzałem natomiast wielu innych zawodników. Trasa stawała się coraz ciekawsza. Nie jechałem chyba w tym roku na żadnym wyścigu aż tak ciekawych singli. Potem jeszcze wydma, którą przejeżdżaliśmy ją wzdłuż i w poprzek. Raz nawet udało mi się podjechać pod wyjątkowo stromą górę, byłem z siebie dumny. Niestety na koniec ponownie musiałem się zatrzymać i ręcznie zmienić przerzutkę. Najdziwniejsze w okolicach wydmy to były całe grupy zawodników wyjeżdżających z różnych stron. Teraz ja byłem pewny, że jechałem po trasie oni na pewno nie ale taki jest już urok takich wyścigów. Końcówka może trochę nudna ale ja miałem co robić. Wyprzedziłem wszystkich zawodników, których zdołałem zobaczyć. Na stadion wjechałem samotnie. Gdy przekraczałem linię mety byłem zadowolony. Zająłem 46 miejsce na 114 sklasyfikowanych. Byłem 4 w swojej kategorii wiekowej. W domu przeglądając wyniki zmartwił mnie tylko fakt że do Szymona Bregiera, rówieśnika mojego syna Oskara  straciłem aż 19min, jeszcze rok temu na takich wyścigach udawało mi się z nim wygrywać.
Po wyścigu super żarcie, ciepła zupa z mięsem, kiełbaska z rożna i na deser cały wędzony i świeży pstrąg. Na losowanie nie zostałem. W domu byłem przed godziną 17. Zdecydowanie nie żałują niedzieli.


-  oznakowanie trasy, masowe pomyłki zawodników
+  posiłek na mecie
+  trasa
+  moja postawa