niedziela, 22 grudnia 2013

Wiązowna, Mienia Trial, 22 grudnia 2013

...   czyli jak pierwszy raz przebiegłem więcej niż 5km.


Decyzję o wystartowaniu  w biegu Mienia Trial podjąłem po zaliczeniu pierwszej edycji Biegów Górskich w Falenicy. Mienia Trial jest to nietypowy bieg górski. Odbywa się co roku tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Impreza organizowana jest przez tych samych gości co przygotowali FUNEX ORIENT i kilka innych tego typu imprez,  w których niestety jeszcze nie startowałem. Termin i miejsce wskazują charakter tej imprezy.
Mimo tego, ze podjąłem decyzje o starcie tydzień przed imprezą to mój start nie był pewny do samego końca. Powód był bardzo przyziemny, od początku tygodnia lekko podupadłem na zdrowiu. Dodatkowo w poniedziałek miałem małą firmową imprezkę po której kac męczył mnie dłużej niż 24 godziny. Krótko mówiąc tydzień przed startem był wyjątkowo ciężki. Całe szczęście, że zapisy internetowe na imprezę były możliwe niemal do końca tygodnia. Nie można się było zapisać bezpośrednio przed startem. Niestety ja nie zdążyłem zapisać się normalnie. W czwartek w nocy, w końcu gdy Bogusia dopuściła mnie do komputera okazało się, że lista startujących została zamknięta kilkanaście minut przed moim wejściem na stronę organizatora. Byłem załamany. Podjąłem decyzję, że wyślę maila do organizatora i jeżeli dopuści mnie do startu i wpisze na listę startujących to przyjadę na biegi. Jeżeli mi nie odpowie znaczy, że 7km to jeszcze nie jest dystans dla mnie. Jednak się udało. W piątek rano dostałem informację, że jak tylko zapłacę dopiszą mnie i Filipa do listy startowej. Tak zrobiłem i w piątek w południe wiedziałem, że wystartuję w MIENIA TRIAL 2013.
Trochę się bałem. Nigdy nie przebiegłem tak długiego dystansu. Do tej pory to dystans długości około 5km, który pokonałem na BIEGU WEDLA w 2013 stanowił mój rekord.
W MIENIA TRIAL chciałem osiągnąć czas poniżej 45min i nie zatrzymywać się od startu do mety.
W dniu imprezy pogoda była fantastyczna. Powyżej 5 stopni i piękne słońce podczas całego biegu. Trochę psuło to główną ideę biegu ale dla mnie było to poważnym ułatwieniem. Jak już wcześniej wspomniałem na bieg zapisałem też Filipa. Jako bazę zabrałem Oskara. Bogusia z Martyną nie przyjechały bo obie trochę się pochorowały. Do karczmy w Wiązownej gdzie była baza imprezy przyjechaliśmy 45 minut przed startem. Bez problemu zarejestrowaliśmy się. Mieliśmy trochę czasu przed startem. Postanowiłem pokazać chłopcom ostatnie metry w tym najcięższy technicznie kawałek z przejściem przez rzekę Mienie bez podpórek. Ostatni kilometr wydawał się być stosunkowo krótki. Przejście przez Mienie nie wyglądało za przyjaźnie. Sam lekko się cykałem przechodząc po dwóch związanych pniach przez rzeczkę. Filip nawet zapytał się czy jest głęboko. W celach edukacyjnych razem z Filipem pokonaqliśmy rzeczkę dwukrotnie. Po powrocie na linię startu i mety nie mieliśmy za dużo czasu. Filip jeszcze szukał kibla. Ja przygotowałem aparat fotograficzny dla Oskara i przekazałem mu ostatnie uwagi. Byłem tak podekscytowany, że zapomniałem przed startem uruchomić moje SUUNTO.
Start odbył się  punktualnie. Wysłałem Filipa na początek. Sam ruszyłem w połowie stawki. Przed pierwszą i jedyną wydmą udało mi się uruchomić mój stoper. Asfaltowa droga była lekko zmrożona. Po około 500m rozpoczął się ostry podbiegł na wydmę. Dobrze, że największy podbieg był na samym początku. Wtedy miałem jeszcze dużo sił. Biegło mi się całkiem dobrze szczególnie gdy zbiegaliśmy z wydmy. Bałem się trochę drugiego podbiegu całe szczęście okazał się bardzo szczątkowy i nie sprawił mi większych problemów. W pierwszej części dystansu byłem głównie mijany. Sam wyprzedzałem bardzo sporadycznie i to głównie na pierwszym podbiegu. Po 2km ustawiłem się za drobną dziewczyną w czarnym dresie i różowej czapeczce. Biegła w moim tempie, może nawet trochę szybciej ale udawało mi się je dotrzymać jej kroku. Na najostrzejszym zakręcie wyprzedziliśmy nawet zawodnika z numerem 8. Byłem coraz bardziej zmęczony. Czekałem na Mienię. Mostek na niej miał był usytytułowany  na 3700m. Nagle pojawił się punkt żywieniowi, miał być w połowie dystansu czyli na 3500. Ucieszyłem się, że dobiegłem już tak daleko. Marzyłem o mostku. Wiedziałem, że przez niego przejdę i chociaż troszeczkę odpocznę. Mostek był całkiem długi. Troszeczkę odpocząłem. Cały czas biegłem za różową czapeczką. Za mną podążała już dość duża grupa zawodników. Za mostkiem rozpoczynała się 2km wąska kręta dróżka wzdłuż malowniczej rzeczki Mienia. Niestety kilkaset metrów za mostkiem mój różowy kapturek pomylił dróżkę, jak krzyknąłem, że nie tędy droga wyszedłem na prowadzenie. Czułem wielką odpowiedzialność. Biegłem pierwszy. Za mną podążała całkiem duża grupa zawodników. Próbowałem dać się wyprzedzić ale przez kilkaset metrów nikt mnie nie minął. Zacząłem bać się, że będzie tak aż do mety. W końcu moje tępe zrobiło się na tyle wolne, że kilku zawodników mnie wyprzedziło. Nie byłem w stanie dotrzymać im kroku a co gorsze nie było widać oczyszczalni ścieków. Miała być na 5700m. Byłem coraz bardziej zmęczony. Po kolejnym podbiegu postanowiłem odpocząć. Zmieniłem wolny bieg na szybki marsz. Przeszedłem tak około 70m aż wyprzedziła mnie grupka 4-5 zawodników w tym zawodnik z numerem 8 i moja różowa czapeczka. Ruszyłem za nimi. Po 200m zobaczyłem oczekiwany budynek oczyszczalni ścieków i wtedy z tyłu usłyszałem biegnące za mną  pytanie "czy mogę zapytać?", zdziwiłem się ale odpowiedziałem "oczywiście". Pożałowałem swojej odpowiedzi bo pytanie brzmiało " a dokąd wy tak biegniecie?". Gość chyba zrozumiał moja konsternacje bo szybko dodał "bo ja nie biorę udziału w tym biegu tylko tak sobie trenuję". Początkowo myślałem, że zażartuje i odpowiem " do mety" ale rozmowa podczas wysiłku fizycznego zawsze mnie bardzo męczy więc wskazałem mu karczmę jako punkt docelowy. Dobiegliśmy tak do mostka. Od samego początku było to moje drugie zaplanowane miejsce odpoczynku. Jako przedostatni z grupy najpierw przeszedłem pod trasą Lubelską. Potem dość nieoczekiwanie postałem przed kładką przez Mienię bo kobieta z UMSCu bała się przejść przez rzeczkę. Dopiero pomocna dłoń kogoś z drugiej strony rozładowała korek. Ale ja odpocząłem dzięki temu trochę więcej niż planowałem. Przeszedłem jeszcze dodatkowe 50m. Straciłem kilka metrów do mojej grupy ale byłem zmęczony. Byłem tak bardzo zmęczony, że nie zamierzałem już nikogo wyprzedzać. Do mety było bardzo blisko. Biegłem ostatkiem sił. Wbiegłem na metę 12 sekund za różową czapeczką i zawodnikiem nr 8. Odebrałem medal " ekologiczny wykonany z materiału typowego dla mazowieckich lasów" ale byłem tak zmęczony, że zaraz za metą usiadłem na zimnych kamieniach. Zdziwiłem się, że nie było chłopaków. Nie musiałem się długo dziwić bo wkrótce podeszli obaj. Oskar zrobił mi kilka zdjęć. Dość szybko doszedłem do siebie. Za namową organizatora weszliśmy do karczmy. Tutaj wypiliśmy herbatę i zjedliśmy zupę ogórkową z wkładką mięsną. 15 minut po przybiegnięciu na metę rozpocząłem realizować mój drugi cel. Zdjęcia.
Wyciągnąłem z Oskara plecaka mój wielki NIKON D700. Jest potężny szczególnie jeżeli porówna się go z Olympusem, którym robiliśmy zdjęcia do tego momentu. Ruszyliśmy w trójkę w kierunku Mieni celem znalezienia dobrego miejsca do fotografowania. Wybraliśmy polankę pomiędzy rzeka a zabudowaniami. Spędziliśmy tutaj około półtorej godziny i wykonaliśmy blisko 1000 zdjęć.
Do domu przyjechaliśmy lekko po godzinie 14. Po kąpieli obejrzałem mecz polskich piłkarek ręcznych o trzecie miejsce na mistrzostwach świata. Niestety przegrały.
W sumie poszło nie najgorzej. Co prawda zająłem ostatnie miejsce wśród mężczyzn i nie udało mi się biec non stop ale chociaż uzyskałem czas poniżej 44 minut, czyli ponad minutę szybciej niz planowałem. Filip chyba lekko zawiódł. Przybiegł co prawda kilka minut przede mną ale nie uplasował się w pierwszej trójce. Sraczka go nie tłumaczy.

Warszawa, 22 grudnia 2013



sobota, 14 grudnia 2013

Falenica, Biegi Górskie, Edycja 1, 14 grudnia 2013


......    czyli jak moje obawy się nie potwierdziły.

Był to mój trzeci start w Falenickich Biegach Górskich. Dwa wcześniejsze starty miały miejsce jeszcze na początku tego roku i odbyły się w ekstremalnych warunkach przyrody, śnieg, mróz i lód w hard corowym wydaniu.
Nic dziwnego, że do 14 grudnia 2013 mój rekord okrążenia wynosił aż 20:45 (2 luty 2013). Był tak słaby, że dzisiaj byłem pewny, że uda mi się go poprawić.
Na pierwszą edycję tegorocznego cyklu biegów pojechaliśmy całą rodziną. Ja, Filip i Oskar wystartowaliśmy a Martynka z Bogusią nam kibicowali. Martynka chciała nawet no początku wystartować ale ostatecznie postanowiła kibicować. Cały tydzień była chora. Jak na połowę grudnia pogoda była fantastyczna . Temperatura około 5 stopni, bezwietrznie i bez opadów. 
Wstaliśmy późno. Nie było czasu na nic. Bogusia przygotowała na śniadanie zapiekanki z pieczarkami. Jak zawsze było duże zamieszanie z przygotowaniem do imprezy. Z domu wyszliśmy lekko przed godziną 10. Bogusia wsiadła do samochodu ostatnia jak zawsze, już po godzinie 10. W momencie wyjazdu z osiedla GPS wskazywał, że na miejscu zawodów będziemy o godzinie 10:38. Jak zawsze byłem zdenerwowany bo czasu było za mało.
Na miejsce przyjechaliśmy kwadrans przed godziną 11. Zaparkowaliśmy prawie w wejściu do bazy zawodów. Jak wchodziliśmy do sali zapisów organizator zawodów właśnie ogłaszał, że pomimo tłumu zawodników start będzie punktualny a ci co nie zdążyli się zarejestrować będą mieli start uzgodniony indywidualnie z sędzią zawodów. Kolejka była straszna. Nie było szansy by zdążyć zarejestrować się przed 11. Stanąłem na końcu. Byłem zły i załamany. Chciałem odpocząć. Zająłem się przygotowaniem aparatu fotograficznego. Za mną ustawiło się kilka osób. Pocieszałem się, że nie przyjechaliśmy ostatni. Po kilku minutach ktoś zwrócił nam uwagę, że przez przypadek pomyliliśmy ogony i aktualnie stanowimy końcówkę kolejki do toalety damskiej. Bez słowa dałem kilka kroków do przodu. To mnie obudziło. W kolejce ustawiłem chłopaków a sam podszedłem do sekretariatu zawodów. Najpierw znalazłem długopis, potem papiery do wypełnienia a na samym końcu zorientowałem się, że na naszą trasę (najkrótszą) jest oddzielne stanowisko zapisów i nie ma kolejki. Wykupiłem dla wszystkich chłopów karnety na wszystkie starty. Dostaliśmy numery kolejne 738, 739 i 740. Pojawiła się szansa zdążenia na start. W końcu najkrótszy dystans startował najpóźniej. Oddaliśmy wszystkie rzeczy Bogusi i w trójkę pobiegliśmy na linię startu. Trochę się zmęczyliśmy bo blisko nie było ale zdążyliśmy.  Nie mieliśmy za dużo czasu. Zdążyłem tylko jeszcze posłać Filipa na początek startujących i wytłumaczyć Oskarowi co ma robić jak zabraknie mu siły. 
Ruszyliśmy. Filipa nie widziałem w ogóle. Oskara wyprzedziłem na pierwszym podbiegu. Było tłoczno, miałem problemy z wyprzedzaniem na pierwszym podbiegu. Czułem, że nie jestem rozgrzany. Wybierałem tor biegu po najtwardszym podłożu. Liczyłem podbiegi. Na całej trasie jest ich 7. Zastanawiałem się na, którym się zatrzymam, który będzie krytyczny. Pierwsze trzy podbiegi nie stanowiły problemu. Czwarty już poczułem. Od czasu do czasu wyprzedzały mnie dzieci nie większe od Martynki. Ja biegłem, biegłem non stop. Przed piątą górką było fajne jeziorko, nie zauważyłem go rok wcześniej. Zapewne było zasypane śniegiem . Piąty podbieg był krótki. Od niego właśnie zacząłem wyprzedzać nawet tych kurdupelków z początku dystansu. Cały czas liczyłem ile podbiegów jeszcze zostało. Bardzo chciałem dobiec bez zatrzymania. Końcówka siódmego podbiegu była ostra ale nie mogłem na niej już stanąć. Teraz wiedziałem , że dobiegnę. Na finiszowej prostej nawet wyprzedziłem kilku zawodników ale niestety nie byli to uczestnicy mojego dystansu. Zaraz za mną przybiegł Oskar. Nie myślałem, że pójdzie mu aż tak dobrze. Filip niestety nie wygrał. Podobno uplasował się gdzieś koło 10 miejsca ale przybiegł cztery minuty przede mną. 
Po krótkim odpoczynku wziąłem od Bogusi aparat i zrobiłem kilka zdjęć prawdziwym twardzielom, którzy przebiegli tego dnia więcej niż jedno okrążenie. 
Po drodze do samochodu zawadziliśmy jeszcze o barek w szkole. Kupiliśmy trochę domowego jedzenia i ruszyliśmy do domu. W naszym kochanym mieszkanku byliśmy lekko po godzinie 13. 

Warszawa, 14 grudnia 2013


Park Skaryszewski, Warszawa Nocą 2, 11 grudnia 2013

...   czyli jak poszło dużo lepiej niż się spodziewałem.

To była druga edycja naszych miejskich zawodów na orientację. Tym razem na zawody pojechaliśmy bez kobiet. Martynka chorowała a Bogusia niestety miała szkolenie, całe szczęście, że w Staszycu.
Ostatnie chwile przed startem tym razem masowym, 
fot.J.Morawski
Przed wyjazdem jak zawsze czasu było zdecydowanie za mało. Wróciłem po pracy do domu po godzinie 17.oo. Oskar tego dnia nie poszedł na pływanie bo nie było nikogo kto mógł go podrzucić na basen. Wykorzystałem go do podgrzania mi obiadu, zgłosiłem mu to telefonicznie. Zjadłem kilka ziemniaków i białe mięso z kurczaka. Odchudzam się, to był mój ostatni posiłek tego dnia. Trochę w panice spakowaliśmy się. Nie jest to najlepsze rozwiązanie. Zdecydowanie powinniśmy pakować się dzień wcześniej. Zadzwonił Filip z informacją, że z treningu przyjedzie razem z Tomkiem. Mieliśmy trochę więcej czasu. Byliśmy gotowi do wyjścia jak tylko Filip stanął w drzwiach. Musieliśmy tylko jeszcze zawieść Martynkę do cioci Kasi. O godzinie 17.45 ruszyliśmy w kierunku Parku Skaryszewskiego. Bałem się, że będą korki. Pojechałem trasą Łazienkowską. Nie było najgorzej o 18.15 szukaliśmy już miejsca do parkowania. W sumie zaparkowaliśmy blisko bazy i jeszcze bliżej miejsca STARTU/ METY. Bez problemu się zarejestrowaliśmy. Trochę czasu straciliśmy na kibelek Oskarka bo kolejka była nieboska. Wróciliśmy do samochodu. Założyliśmy czołówki, sprawdziliśmy telefony i ruszyliśmy na linię startu. Tym razem był start masowy, co znaczy, że wszyscy startowali jednocześnie. Trudno mi było sobie wyobrazić jednoczesny start ponad 100 zawodników. Zadania mieliśmy podobne jak na pierwszej edycji, zaliczyć wszystkie punkty i wypaść lepiej niż ostatnio. Bardzo liczyłem na Filipa. Myślałem, że start masowy będzie mu sprzyjać.
Oskar na trasie, fot. L.Parfianowiczw
Na starcie czekały na nas rozłożone na trawie mapy podpisane imieniem i nazwiskiem. Miałem miejscówkę przy Filipie. Punktualnie o godzinie 19.oo podnieśliśmy je i razem z profesionalistami  skierowaliśmy się w kierunku pierwszego punktu kontrolnego [PK], sumie na dystansie miałem ich 17. Jak się domyślałem pierwszy punkt kontrolny był stosunkowo daleko oddalony od linii startu. Biegłem za tłumem. Kilka razy się zatrzymałem by kontrolować mapę. Wbrew moim obawom nie było większej kolejki przy odhaczaniu pierwszego PK. Drugi punkt kontrolny zlokalizowany był już w Parku Skaryszewskim. Nawigacja przy masowym starcie okazała się prosta. Wystarczyło określić właściwy kierunek a kolejka światełek wskazywała już dokładna lokalizację punktu. Pogoda była fantastyczna, temperatura około 5 stopni, prawie bezwietrznie i bez opadów. Większość część trasy biegłem, odpoczywałem przy PK lub kiedy patrzyłem na mapę. Niestety opisy punktów były dla mnie nieczytelne. Umieszczone na drugiej stronie mapy, napisane szarym atramentem sprawiały, że miałem duże problemy z ich przeczytaniem. Długo odczytywałem cyfry, często myliłem 6 z 8, na Szczęśliwicach było to wydrukowane dużo lepiej. W sumie nie miałem większych problemów z nawigacją, może za wyjątkiem trzech punktów w blokowisku. Mała czytelność oznaczeń i przyzwyczajenia z pierwszego etapu mapy spowodowały, że PK14 szukałem na górze a zlokalizowany był na dole. Na pewno straciłem tam ponad półtorej minuty. Do mety dotarłem po 41 minutach. Zdziwiłem się ale na miejscu był już Oskar. Myślałem, że coś się stało i nie ukończył biegu ale wcale tak nie było. Po nauce w pierwszej edycji i krótkiej analizie ze mną pierwszych zawodów Oskar sprężył się bardzo i zakończył zawody z 7 czasem (2 w jego podgrupie).
Razem z Oskarem czekamy na Filipa, nasza  największa
 porażka,  fot. J.Morawski
Drugie moje zdziwienie to brak Filipa. Powinien być przede mną. A po nim nie było żadnego śladu. Najpierw czekałem, potem zadzwoniłem, Filip nie odbierał. Znaczyło to że jeszcze jest na trasie. Trzecie moje zdziwienie to liczba zawodników, która kończyła trasę po mnie. Było ich zadziwiająco dużo. Usiedliśmy z Oskarkiem na ławeczce i czekaliśmy na Filipa. Czekaliśmy i czekaliśmy. Powoli zaczęło robić nam się zimno, Filipa jednak dalej nie było. Podeszliśmy nawet do ostatniego PK ale tam też go nie wypatrzyliśmy. W końcu około godziny 20.10 Filip zadzwonił. Biedny był całkowicie zabłądzony, dotarł tylko do PK8. PK9 okazał się dla niego nie do zdobycia. Miał nawet problemy z dotarciem do bazy.Powiedział, że jest przy jakimś murze a wokół niego nikogo nie było. Razem z Oskarem czekaliśmy na niego jeszcze kilka dobrych minut. Oczywiście Filip nie zaliczył trasy,  jako pierwszy z naszej rodziny został zdyskwalifikowany w zawodach na orientację.
Już wszyscy razem poszliśmy do bazy. Sczytaliśmy chipy. Miałem jeszcze obawy, że mogliśmy z Oskarem coś pomylić ale moje obawy były bezpodstawne. Z wydruków dowiedzieliśmy się, że Oskar był drugi w swojej podgrupie a ja zająłem 14 miejsce spośród 41 zawodników w mojej podgrupie. W ogólnej klasyfikacji zająłem 41 miejsce na ponad 90 zawodników, którzy wystartowali.
Po sczytaniu chipów udaliśmy się do samochodu a samochodem pojechaliśmy do domu. Na miejscu byliśmy przed godziną 21.oo. Po drodze podziwialiśmy Warszawę nocą, dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia.
Z tych dwóch pierwszych biegów na orientację wynikła jedna wielka nauka dla moich synów.  W pierwszym biegu biedny niezdarny Oskarek starał się jak mógł. Szukał sam każdego punktu, obiegł niepotrzebnie jezioro naokoło, płakał, zajął ostatnie miejsce ale dużo się nauczył. Filip jeden z szybszych biegaczy w całej grupie żerował na innych, biegł za kimś, nie korzystał z mapy był przede mną ale niczego się nie nauczył i nie wyciągnął ze startu żadnych wniosków. Na drugim biegu nauczony Oskar pobiegł dobrze, był blisko podium, Filip się zagubił kompletnie, miał nawet kłopoty z powrotem do bazy. Mam nadzieję, ze ta historia czegoś Filipa nauczy. Same talenty nie wystarczą by w życiu coś osiągnąć.
Dziwne ale jak patrzyłem na Filipa to wydawało się że to zrozumiał. Pożyjemy, zobaczymy. Najbliższy start za 4 tygodnie.

Warszawa, 14 grudnia 2013

sobota, 23 listopada 2013

FUNEX ORIENT, 23 listopad 2013, Kraków

...   czyli chyba mój ostatni start w sezonie.
Niestety wszystko się kiedyś kończy, a szczególnie przykro jeżeli kończy się coś fajnego. Właśnie taki był sezon 2013 a FUNEX ORIENT to jeden z fajniejszych rajdów. Fajniejszych i zapewne jeden z trudniejszych.
Jako doświadczony rowerzysta nie za bardzo przygotowywałem się do wyjazdu. W zasadzie to wszystko co miałem zabrać ze soba spakowałem sobie w piątek po pracy. Pomogła mi w tym wszystkim Bogusia. Specjalnie dla mnie nie poszła z Martynką na basen. Zrobiła mi kanapki, zaparzyła termos herbaty i zrobiła kawę na drogę. Na koniec odprowadziła mnie do samochodu. Chociaż wypomniała mi, że olewam jej szkolenie co nie jest prawdą, to dalej ją kocham.
Z Warszawy wyjechałem lekko po godzinie 20. Właśnie trwała lista przebojów trójki. Słuchałem jej do końca. Prawdziwa muzyka zaczeła się po godzinie 22. Jakiś polski wokalista spotkał się z trio..... w studio programu trzeciego i we wrześniu 2013 nagrali kilkanaście fajnych kawałków. Muzyka naprawdę fantastyczna. Muszę ustalić kto to był i bardziej dokładnie posłuchać ich muzyki. Naprawdę warto.
Na trasie nie miałem problemów. Piękna szeroka droga od samego początku niemal do końca.
Za pierwszym razem minąłem bazę raju. Musiałem się cofnąć. W bramę klubu wojskowego WAWEL wjechałem za dwoma rowerzystami. Zatrzymałem się przed portiernią, spytałem portiera czy mogę zaparkować w środku, byłem przekonany, że nie a tu niespodzianka. Portier miło poinformował mnie jak dojechać i zaparkować pod bazą zawodów. Bardo sie ucieszyłem bo nie po drodze mi było parkować na płatnym parkingu oddalonym 1000m od bazy. Znalazłem miejsce tuż przy wejściu na halę spoortową. Właśnie w niej mieściła się baza zawodów. Niestety nie zdążyłem się już zaresjestrować. Pani poprosiła bym zgłosił się jutro po godzinie 6:30. Hala sportowa, w której mieścił się magazyn rowerów i sala sypialna była straszna. Głębokie lata siedemdziesiąte. Czas się tam po prostu zatrzymał. Kurz osiadły na oknach pamiętał jeszcze czasy Edwarda GIeka.. Sala była duża. Uczestników było niewielu, więc nie trudno było znaleść sobie miejsce do spania. Ja przed spaniem przeżyłem jeszcze kilka chwil rozterek z samochodem zaparkowanym niezgodnie z informacją o rajdzie. Całe szczęście byłem jedyną osobą, którą interesował ten temat. Rower zostawiłem na samochodzie. Nie wziąłem zapinki i trochę strach było zostawić go samego na hali sportowej.
Miałem ze sobą standartowy zestaw do spania: materac samopompujący, spiwór i dwie poduszki. Niestety nie wziąłem pod uwagę, że to juz koniec listopada a hale lat siedemdziesiątych nie zawsze są ogrzewane. Było cholernie zimno. Całe szczęście, że miałem bluzę z kapturem. Ten kaptur mnie uratował, zdjąłem go dopirero rano po wypiciu kilku kubeczków gorącej herbaty. Przemarzłem cholernie. Całe szczęście, że pomimo zimna udało mi się trochę pospać. Wyspany, zmarznięty o godzinie 7 rozpoczełem przygotowania do startu. Kibelki znajdowały się w podziemiu. Meskich było trzy i nie bylo problemu z załatwieniem swojej potrzeby przed startem. W trzeciej kabinie znajdowaół się kibelek z półeczką. Identyczny jaki pamiętałem z Liwa kiedy chodziłem do podstawówki. Coś niesamowitego zobaczyć swoje gówni "na talerzyku", obraz który został przypomniany w mojej pamięci.
Czasu wcale nie miałem za dużo. Musiałem się przebrać w strój rowerowy. Musiałem ściągnąć i przygotować rower. Zapomniałem założyć pasów do pomiaru tętna. Zauważyłem to ale nie chciało już mi się ponownie rozbierać. Nie wiem dlaczego ale start oddalony był od bazy o 2,5km. Koło godziny 8:30 pojechałem na linię startu. Jadąc pomiędzy samochodami, chodnikami i drogami w porę dotarłem na linię startu. Tuż po dotarci organizator poinformował, że mapy gotowe są do odbioru. Odebrałem trzy mapy, jedną w formacie A3 i  dwie w formacie A2. Jeszcze przed startem organizator przypomniał dwie podstawowe zasady, PK1 musi być zaliczony jako pierwszy a w Bazie Wysuniętej (BW) dostanimy dodatkową mapę do zadaniua specjalnego. Mieliśmy kilka minut na przeanalizowanie mapy i wybranie optymalnej trasy. Cztery skrajne PK zlokalizowane były na mapkach formatu A4. Już na początku założyłem, że raczej do nich nie pojadę. Na jedynkę postanowiłem pojechac za najlepszymi, potem na północny- zachód, skąd do BW i zadania specjalnego. Na koniec punkty nad Wisła i rynku w Krakowie. Plan był niezły. Legł w gruzach na samym początku. Zaraz po starcie zorientowałem się, ze camiast czarnego kasku mam czapeczkę NIKEa. Szok. Zamiast za innymi do PK1 musiałem pojechać spowrotem do bazy, otworzyć samochód, zdjąć czapkę i założyć kask. Zajeło mi to trochę czasu. Zostałem sam. Zatłoczoną ulicą dotarłem niemal do miejsca startu. Straciłem ponad 20 minut i mnóstwo energii.
PK1. Po minięciu miejsca startu kontynłowałem jazdem rowerem główną drogą. PK1 musieliśmy wszyscy zaliczyć jako pierwszy. Po drodze po prawej stronie minąłem zjazd do PK13. Długo zastanawiałem się czy po PK1 wrócić do 13 czy PK13 zostawić sobie na koniec. Wybrałem drugą możliwość, PK13 postanowiłem zaliczyć na końcu. Jeszcze na drodze asfaltowej minąłem jednego zawodnika, który wybrałem pierwszy wariant, po zaliczeniu PK1 skierował się do PK13. Łatwo było znaleść miejsce zjazdu z drogi asfaltowej, znajdowało się ono zaraz za rzeczką. Zaraz za rzeczką zaczeły się też moje mproblemy. Na podmokłej łace w zasadzie drogi widać nie było. Trochę śladami innych zawodników trochę na wyczucie dotarółem do małego lasku. Lasek był na skarpie więc nie bardzo dało się jechać. Na moją zgubę było w nim niesamowicie dużo dróg i ich rozwidleń. Próbowałem kierować się zgodnie z mapą. Po wyjścieu z lasu znalazłem się na dzikiej łonce, na której rosły chwasty wysokości ponad 2m. Przypomniało mi się Babie Lato o północy. Przezyłem dreszczyk emocji gdy po kilku metrach skończyła się droga. Zgubiłem się. Nie za bardzo wiedziałem gdzie mam dalej jechać. Aż tu nagle usłyuszałem narastający hałas. Początkowo myślałem, że jest to odgłos kolejki jadącej na lotnisko. Ale dźwięk narastał. Nagle tuż nad głową zobaczyłem olbrzymi samolot. Coś niesamowitego. Znajdowałem się dokładnie w linni pasa staretowego. Musiałem skierować się na zachód. Wyszedłem z dwumetrowych traw na polną drogę. Mogłem się rozejrzeć. W dali zobaczyłem dwóch biegaczy. Chyba właśnie zaliczali punkt. Skierowałem się błotnistą drogą w ich kierunku. Nie myliłem się, pomiedzy dwoma górkami na polnej drodze znajdował się PK1.
PK12. Nie chciałem wracać tą samą błotnistą drogą, chociaż właśnie tamtędy było najkrócej do PK12. Zjechałem drogą na południe w kierunku kolejki na lotnisko. Tuż przed torami skręciłem na zachód. Polną mocno utwardzoną drogą dotarłem do ogrodzenia autoerady. Jadąc na północ wzdłuż autostrady dotarłem do drogi asfaltowej w Szczygielicach. Przede mną zobaczyłem tego samego zawodnika, którego wcześniej minąłem gdy jechał do PK13 oraz jakąś parę zawodników. Wszyscy byli przede mną. Wszyscy żeśmy w tym samym miejscu skręcili z drogi głównej. Tutaj się rozjechaliśmy. Para skręciła w prawo, soplista pojechał główną drogą prosto. Ja najpierw pomyliłóem się i wybrałem  rozwiązanie pośrednie. Szybko zorientowałem się, że się pomyliłem. Musiałem się cofnąć około 300m. Oszukałem czerwony szlak rowerowy, który prowadził do punktu kontrolnego. Było ostro pod górę. Prowadziłęm rower. Płasko zrobiło się tuż przed punktem kontrolnym. Na PK12 było tłoczno. Tuż przede mną było trzech rowerzystów. Nie zdeążyłem odjechać pojawiła się kolejna dwójka, zawodnicy z krótrzego dystansu. [PK12]
PK11. Najpierw na zachód a potem leśnymi asfaltowymi drogami skierowałem się na północ. Ogólnie bardzo fajna okolice z całą siecią dróg dla chodzących z kijkami. Początkowo teren bardzo pofalowany, super oznakowany a pomimo asfaltu niektóre podjazdy mocno dawały w kość. Jechałem trochę na wyczucie na północny azymut. Skrzyżowania dróg były kosmiczne, 5,6 a może nawet 7 dróg schodzących się w jednym punkcie. Całe szczęście, że całkiem szybko wyjechałem z tego lasu. Tutaj stanąłem. Długo zastanawiuałem się co dalej. Nie wiem co mnie tak zamroczyło. Jak teraz patrzę na mapę to dziwie się, że nie mogłem dokładnie zlokalizować wtedy mojej pozycji. Krętą asfaltową drogą szybko zjechałem do ZABIERZOWA. Na zjezdzie po raz pierwszy poczółem, że jednak za cieło to nie jest. Pomimo kurtki rowerowej na zjeździe zimne powietrze mnie całkowicie przewiewało. W końcu zrozumiałem do czego jest ta cienki mój bezrękawnik, szczelny z przodu i z dziurami na plewcach. Doszedłem do wniosku, że właśnie na takie imprezy powinienem go zakładać. Lekko zmarznięty przejechałem przez ZABIERZÓW. Nie kominoiwałem, głównymi drogami podjechałem pod PK11. Drogą polną dotarłem do kapliczki a właśnie przy niej znajdował się czytnik. [PK11, 3].
PK10. Mój czas nie był rewelacyjny. 1punkt kontrolny na godzinę, żadna rewelacja. Musiałem się poprawić. Od kapliczki skierowałem się na północ, ścieżką, której nie było na mapie. Był to bardzo dobry wybór. Chyba najkrótszą możliwą drogą dostałem się pod PK10. Niestety tutaj powtórzyłem mój stary błąd. Nie zapamiętałem dokładnej lokalizacji punktu. Rzeczywiście zaraz za zakrętem zobaczyłem w skalę jakąś dziurę. Ale nawet do głowy mi nie przyszło, że do czegoś tak małego można wejść. Po 300m zorientowałem się, że minąłem punkt kontrolny. Wróciłem do tej małej dziury w skale. Niedość, że mała to dodatkowo mokra jak cholera. Wciskając się pomiędzyn skały próbowałem nie zmoczyć sobie butów. Pomimo wysiłku nie za bardzo mi się to udało. Prawa noga wpadła po kostkę. Całe szczęście, że miałem ochraniacze. Nie za bardzo poczułem wodę w bucie. Wyjście też było ciężkie. Musiałem wyjść na drugą stronę. Tu oprócz rowu z wodą miałem kolczaste krzaki. Byłem wkurzony. Próbowałem przez krzaki przejść jak czołg. Przez tą swoją nieuwagę trochę acz boleśnie pokułem sobie ręce. W kopńcu dostałem się do roweru.
PK9. Postanowiłem wybrać dłuższy acz asfaltowy warian dojazdu. Trochę zastanawiałem się od której strony podchodzić PK9. Postanowiłem zdobywać go od południa a nie od zachodu. Był to chyba najwyżej położony punkt na mojej trasie. Od pewnego momentu cały czas było pod górkę. Najpierw dzielnie jechałem ale było coraz ciężej. W końcu stanełem. Zatrzymałem się, wyciągnąłem kabanosy, pchając rower konsumowałem ko;lejne sztuki. Dopchałem go tak do drogi głownej. Tutaj już głupio było iść obok roweru. Siadłem i na najniższej przerzutce wspinałem się wyżej. Dojechałem do ŻELKOWA. O dziwo droga się wypłaszczyła a potem nawet było z górki. Zaraz za miasteczkiem zjechałem z drogi asfaltowej. Tutaj drogami polnymi dostałem się na górkę. Było na tyle ciężko, że w zasadzie cały czas prowadziłem rower. Odnalezienie punktu nie stanowiło problemu. Byłem zmęczony. Zastanawiałem się co dalej? Czy jechać do PK8, czy może go sobie odpuścić. W linni prostej tylko 4km ale terem wydawał się stosunkowo pofałdowany, żadnej prostej drogi nie było a dodatkowo powolutku zaczynała bolic mnie  w kolanie moja prawa noga. Postanowiłem odpuścić. Nie była to zbyt ambitna decyzja.
PK6. Ten punkt znajdował się stosunkowo daleko od PK6. Na początek musiałem powrócić do miejscowości ŻELKÓW. Nie było to trudne. Wracałem po swoim śladzie. Zaczeło mżyć i to mocno. Postanowiłem to przeczekać i troszeczkę odpocząć na przystanku autobusowym. Przystanek był fajny. Niestety długo na nim sam nie byłem. Najpierw przyszła pierwsza osoba, powiedziała dzień dobry, potem przyuszła następna osoba też powiedziała dzień dobry. Przyszło tak jeszcze kilka kolejnych. Wszyscy mówili dzień dobry, ja odpowiadałem. Na ławeczce siedziałem tylko ja, aż było mi głupio, wszyscy stali wokół mnie a ja siedziałem zmęczony i zabłocony ale głupio było się wycofać. W końcu przyjechał autobus i ponownie zostałem sam na przystanku. Tylko babcia z podwórka mobok zdziwiona zapytała mnie czemu nie pojechałem autobusem. O dziwo ale padać przestało. Siadłem na rower i asfaltowymi drogami pognałem do PK6. Chyba wtedy ustanowiłem mój rekord prędkości tego rajdu. Niestety zrobiło mi się streasznie zimno. Zatrzymałem się i założyłem moja nieprzemakalną kurtkę SCOTTA oraz czapkę na uszy. Od razu poczułem sie lepiej. Razem z temperaturą poprawiło się moje samopoczucie. Niestety prawa noga bolała mnie coraz bardziej szczególnie wtedy kiedy zwiększał się wysiłek. Droga pomimo asfaltu wcale nie była łatwa. Pofałdowany teren robił swoje. Źle wybrałem miejsce podejścia pod punkt. Początkowo chciałem go zdobyć od strony zielonego szlaku. Całe szczęście, że już na początku szlak był na tyle cięśki i zaplątany, że postanowiłem się wycofać i podejść pod punkt od drugiej strony. Nadgoniłem około 2 kilometrów ale było warto. W niejscowości RADANOWICE bez problemu trafiłem na właściwy wyjazd. Droga wyjazdowa była ciężka. Ledwo co kręciłem pedałami. Na pierwszym rozjeździe miałem małe wątpliwości. Kompas pomógł mi je rozstrzygnąć. Problem był, bo punkt miał nie być przy grodze, " kępa drzew przy krzyżu" tak mniej więcej brzmiał opis do punktu. Po prawej stronie miałem pole kukurydzy. Rzeczywiście na wysokości PKR w polu kukurydzy widoczna była kępa drzew ale wyglądał to dla mnie mało prawdopodobnie. Pojechałem ze 100m dalej. Na skrzyżpwaniu rzeczywiście był punkt kontrolny ale krzyża nie było tu na pewno. Zaraz po mnie z przeciwnej strony dojechał nie znany mi zawodnik. Teochę pogadaliśmy, obaj mieliśmy wątpliwoci. Gdy spojrzeliśmy na kępę drzew w kukurydzy zobaczyliśmy jak wychidzi z niej jakiś człowiek w kasku. Podeszliśmy do niego. Powiedział, że w drzewach jest krzyż ale nie ma punktu kontrolnego. On zrobił zdjęcie kępy drzew i krzyża i zamierzał jechać dalej. Gdy powiedzieliśmy mu o punkcie na skrzyzowaniu, zadzwonił do organizatorów. Dowiedział się tam, że punkt został przesunięty.
Wrócilismy na skrzyzowanie, podbiłem chipa i ruszyłem w kierunku BAZY WYSUNIĘTEJ [BW]. [PK6, 6, 14:20].
BW. Dojazd do bazy wysunietej nie był skomplikowany. Drogami asfaltowymi dojechałem do drogi krajowej Kraków- Katowice. Niestety BW w Nawojowej Górze była zlokalizowana na mały płaskowyżu. Dobre 500m prowadziłem rower po asfaltowej drodze. Baza zlokalizowana była w centrum miasteczka w sali weselnej. Przed salą stała oczywiście zała masa rowerów z deskami. W środku nawet trochę tłoczno. Jak na salę weselną pomieszczenie nie było za duże. Zaraz po wejściu podałem numer i dostałem mapę z sześcioma punktami kontrolnymi. Te punkty były do zaliczenia w kolejnoiści. Nie spieszyłem się na trasę. Poprosiłem o zupę pomidorową i gorąca herbatę. Usiadłem przy stole, rozłożyłem mapę i posilając się zacząłem układać moje dalsze plany. Przy okazji dowiedziałem się, że z punktu 2 do punktu 3 najłatwiej jest dotrzeć czerwonym szlakiem. Odpoczywałem dłużej niż pół godziny.
PK1S. Na trasę wyjechałem jeszcze jak było widno. Na mapie niestety nie było podanej skali. Z opisów pamiętam, że skala tej mapy miała wynosic 1:12500 czyli 12,5mm to 100m. Trudno mi się to przeliczało. W pewnym momencie zaczałem mieć nawet wątpliwości. Całe szczęście dojechałem do skrzyzowania. Robiło się coraz cimniej. Skręciłem na wschód. Teraz musiałem pojechać około 1,5km i skręcić w las do "rozwidlenia wąwozów". Skręciłem po 1500 metrach w las, droga była ale nie w wąwozie tylko na małym grzbiecie. Nic dziwnego, że jak dojechałem do pierwszego skrzyżowania to nie za bardzo zgadzały się drogi. Trochę zajeło mi czasu zanim zorientoałem się, że coś nie jest tak. Lekko się cofnełem i zszedłem do wąwozu. Stąd szybko doszedłem do rozwidlenia jarów gdzie znajdował się PK1S. Tutaj załaczyłem swoje oświetlenie, latarka, lampka tylna na rowerze, lampka tylna na plecaku i przednie oświetlenie rowerowe. Postanowiłem skierować się na PK2S.
PK2S. Wróciłęm do znanego mi skrzyżowania dróg, potem drogą wzdłuż autostrady dojechałem do czerwonego szlaku. Po drodze spotkałem całkowicie zagubionego gościa. Biedny aż podbiegł do mnie bym powiedział mu gdzie obecnie się znajduje. Wytłumaczyłem mu dokladnie gdzie jest i jak dotrzeć do PK1S. Tutaj przypomniałem sobie rozmowę z bazy, że PK2S zlokalizowany jest przy czerwonym szlaku. To bardzo mi pomogło. Wystarczyło dotrzeć do strumyka. Rower zostawiłem na zapalonych światłach. Sam z latarką zszedłem do strumyka. Zrobiłem kółko ale górki z punktem nie znalazłem. Zrobiłem bład bo mapę zostawiłem przy rowerze. Musiałem się wrócić. Za drugim razem z mapą na górce przy rzeczce znalazłem punkt kontrolny. Tutaj podjąłem drugą trochę mylną decyzję. Postanowiłem pominąć PK3S i skierować się bezpośrednio do PK4S.
PK4S. Musiałem wrócić do miejsca gdzie spotkałem zbładzonego rowerzystę. Tutaj bez problemów znalazłem ścieżkę wchodzącą do lasu. Ścieżką przeszedłem około 300m i bez problemu 25 metrów oddalony od  ścieżki znalazłem PK4S.
Widząc na mapie, że za mniej niż 100 metrów od miejsca gdzie się znajduje przebiega droga, którą powinienem skierować się na PK5s a las nie jest zbyt gęsty postanowiłem przejść z rowerem na azymut północ te 100 metrów do drogi. Ale wcale tak łatwo nie jest utrzymać w nocy kierunek. Całe szczęście, że zobaczyłem światła w oddali. Skierowałem się w ich kierunku. Udało mi się przedrzeć przez scianę bardzo gęstych krzaków przy drodze i znalazłem się na skrzyżowaniu dwóch dróg. Nie wiem dlaczego ale stałem na tym skrzyżowaniu dobrych kilkanaście minut. Może dlatego, ze byłem bardzo zmęczony i właśnie przeżywałem swój kryzys. Może dlatego, ze mój organizm po prostu potrzebował tego odpoczynku a moze dlatego, że gdybym tam tyle nie myślał to ruszyłbym w złym kierunku. W każdym razie, studiowałem mapę, oglądałem znaki, patrzyłem w jednym, drugim i trzecim kieruku by w końcu skierować się w jednym słusznym z pomysłem, że zawrócę jak się nie będzie zgadzać. Kierunek był OK, sprawdzałem co chwila na kompasie. Pierwsze skrzyżowanie też było w miejscu w którym być powinno o ile można to potwierdzić w ciemną noc w lesie. Ostatecznie potwierdziłem słuszność wybranej drogi w momencie gdy wjechałem na asfalt. Asfalt zaczynał się tam gdzie pokazywała mapa. Po kilkuset metrach musiałem zjechać z drogi i przejechać kilkaset metrów leśna drogą zanim znalazłem się przy pąsniku. Właśnie przy nim zlokalizowany był poszukiwany przeze mnie punkt kontrolny. Jadąc leśną drogą ponad lasem zauważyłem migające światełko. Początkowo byłem przekonany, że jest to samolot. Dziwił mnie tylko brak dźwięku i sposób w jaki te światełko się poruszało. Po pewnym czasie zorientowałem się, że jest to jeden z biegachy, który schodził ze stoku w poszukiwaniu punktów kontrolnych. Jestem pełen podziwu dla tych ludzi.
PK6S był ostatnim punktem kontrolnym, który miałem zaliczyć na zadaniu specjalnym. Trochę myslałem zanim wybrałem ostateczny punkt podejścia. Było strasznie ciemno. Unikałem długich wąskich dróżek, wybierałem szerokie dukty. Jedynym problemem w znalezieniu PK6S było znalezienie malutmiej scieżki, która prowadziła prawie na sam punkt. Jak często mi się zdarzam, najpierw ninąłem poszukiwane miejsce zejscia o około 100m. Otworzyłem latarkę i rozpoczełem poszukiwania. Bazowałem na mapie i pomiarach linijkowych. Pierwsza scieżka okazała się strzałem w dziesiątkę. Po chwili byłem juz przy punkcie. Ciemno, cicho i las wokół. Trzeba to przeżyć.
BW. Pozostało mi tylko dojechać do bazy. Tylko albo aż. Nie wiem co sobie ubzdurałem ale postanowiłem dojechać do głównej drogi asfaltowej znajdującej się na północy, poza mapa szczególową ale pokazaną na mapie głównej. Nie zauważyłem tylko jednej rzeczy, że PK6S i BW znajdowały się ponad 200m wyzej niż wymieniona przeze mnie droga. Na dużej mapie dojazd nie wygladał skomplikowanie. Pierwsze wątpliwości zacząlem mieć na drudim rozwidleleniu dróg. Droga, która miała prowadzić do cywilizacji zamieniała się w wąska ścieżkę, "autostrada, którą jechałem prowadziła w bardzo dobrym kierunku ale na mapie wyglądała jakby się po 1000m kończyła. Nie uwierzyłem w zakończenie, coś tak szerokiego nie może się tak nagle kończyć jak pokazane było na mapie. Pojechałem "autostradą". Droga prowadziła ostro w dół. Przez cały czas musiałem hamować. Nie uzywałem pedałów. Jechałem bardzo szybko. Nie dość, że było strasznie ciepło to dodatkowo jeszcze zaczeło padać. Dobrze, ze się nie wywaliłem. Zdziwiłem się, gdy po lewej stronie, zobaczyłem światła miasta zlokalizwoane znacząco niżej niż droga, po której jechałem. Niestety szeroka droga skończyła się w miejscu, pokazanym na mapie. Dalej był tylko las i stroma skarpa. Przez chwilę stałem na brzegu z latrką szukając najmniejszego śladu jakiejkolwiek scieżki. Nic nie zauważyłem. Po pewnym czasie dołączył do mnie jakiś pieszy uczestnik rajdu. On się nie zastanawiał, poszedł w dół ale ścieżki szybko nie znalazł. Ja chociaż widziałem drogę do której zamierzałem dotrzeć postanowiłem się cofnąć. W końcu mój pierwotny plan wyglądał całkiem inaczej. Powrót nie był łatwy bo cały czas pod górę. Podjechałem. Nie myślałem. Realizowałem swój błędny plan. Ścieżka zanikała. Po 200m zorientowałem się, że pomyliłem kierunek. Musiałem się troszeczkę cofnąć. Było coraz stromiej. Miałem problemy by utrzymać rower. Pomimo wciśniętych obu hamulców rower sam się zsuwał. Trochę błądziłem. Kiedy myślałem, że już koniec pojawiła się przeszkoda. Ogrodzenia kolejnych domostw blokowały dojście do drogi. Psy z ogrodzeń szczekały. Było koło godziny 19.oo, nikogo nie była widać. Szedłem wzdłuż ogrodzeń. Przejścia do drogi nie było. Aż nagle zbawienie. Przerwa w zabudowaniach umożliwiła mi dojście do czarnej, mokrej asfaltowej drogi. Wsiadłem na rower i ruszyłem do bazy. Na pierwszym skrzyżwaniu skręciłem w prawo. Droga powoli zaczęła piąć się w górę. Deszcz siąpił. Jechało mi się coraz trudniej. Nie chciałem nadwyrężać mojego prawego kolana. Zsiadłem z roweru i ostatnie kilkaset metrów podjazdu podszedłem. Poznałem końcówkę, przemierzałem ją po raz drugi. W końcu zobaczyłem domek z mnóstwem rowerów. W bazie dostałem pomidorówkę i kubek gorącej herbaty. Byłem zmęczony. Zamówiłem drugą herbatę. Zjadłem kilka kanapek. Na trzeci etap wyjechałem punktualnie o godzinie 20.oo.
PK--. Na dworze panowała całkowita ciemność. Lekko mżyło. Całe szczęście, że początkowe kilometry pokonywałem już wcześniej tylko wtedy było jeszcze całkiem jasno. Pierwsze metry bezproblemowy asfalt. Problemy rozpoczęły się gdy wyjechałem z miejscowości. Droga a tak naprawdę to co z jej pozostało prowadziła mocno z górki. Wokół był straszny, nieprzyjemny las. Za dnia bez większych problemów wykonałem salom pomiędzy dziurami. Myślałem, że teraz też mi się to uda. Niestety nie udało się. Nagle moje przednie koło wpadło po ośkę w dołek. Nie wiem jak z niego wyjechałem. Jechało mi się coraz lepiej. Pomimo mżawki było znacznie cieplej niż rano. Po pewnym czasie wjechałem na w pełni utwardzoną drogę asfaltową. Jedynym problemem było odszukanie miejsca, w którym należało skręcić w lewo do jaskini. Z małym problemem odszukałem to miejsce. Szybko zrezygnowałem z jazdy rowerem. Dokładnie rozświetlałem drogę szukając ścieżki do jaskini. Może i miałbym problemy gdyby nie rowerzysta przede mną, który właśnie wychodził z jaskini. Nie wiem o co go zapytałem ale odfuknął mi nieprzyjemnie. Wszedłem do środka. Jaskinia była stosunkowo głęboka a PK znajdował się na szarym jej końcu.
PK--. Zupełnie przestało padać. Mój kolejny PK znajdował się także w jaskini oddalonej o około 10km. Jechałem asfaltowymi drogami. Nie miałem problemów z prostą drogową nawigacją. Skałki wśród, których znajdowała się jaskinia znajdowały się już chyba w Krakowie, przy drodze w gęsto zabudowanej okolicy. Gdy dotarłem na miejsce leżał tam już jakiś rower. Zadanie wydawało mi się stosunkowo proste wystarczyło tylko znaleźć właściciela tego roweru. Na ogół to co wydaje się stosunkowo proste wcale takie nie jest. Tak było tym razem. Po pierwsze pomimo dokładnego splądrowania skał przy drodze nie udało mi się tam znaleźć  nie tylko jakiejkolwiek jaskini ale żadnej żywej duszy. Okazało się, że skałki ciągną się dalej za posesjami. Poszedłem wąską dróżką latarką szukając jaskiń w skałach po prawej stronie. Po kilkudziesięciu metrach doszedłem do polany, na której znajdował się poszukiwany właściciel roweru. Najprawdopodobniej był to ten sam nieprzyjemny mruk z poprzedniego PK. Udało mi się od jego wymęczyć informacje, że był w jaskini ale nie znajdował się tam żaden PK. Zdziwiłem się bo mówił o jaskini, której nazwa znajdowała się na tabliczce. Mój mruk zrezygnował z poszukiwań, mieszając mi jeszcze bardziej mówiąc, że do jednej jaskini może być wiele wejść. Zrobił kilka zdjęć i pojechał dalej. Przez chwilę nie wiedziałem co robić. Wymyśliłem plan. Najpierw zadzwoniłem do bazy z pytaniem czy nie mają wiedzy, że PK-- zniknął. Organizator potwierdził, że żadnych takich informacji nie uzyskał. Potem podprowadziłem rower pod jaskinię. Jeszcze raz rozejrzałem się po polance. Zweryfikowałem nawet jeden z otworów, który wyglądał jak kolejne wejście do tek samej jaskini. Nie było to to czego szukałem. Kask i plecak zostawiłem przy rowerze. Jedynie z latarką wcisnąłem się w wąski otwór jaskini ... . Znalazłem się w środku. W małej zamkniętej przestrzeni nie zauważyłem żadnego śladu PK. Obejrzałem dokładniej jaskinie. Wiedziałem, że to nie jest jej koniec. Zgodnie z opisem umieszczonym na zewnątrz mała ona ponad 100m długości a w środku znajdowało się nawet jezioro. Tu gdzie byłem jeziora nie było widać znaczyło to tylko tyle, ze jaskinia jest kontynułowana. Zajrzałem w jedną wąską szparę, nic nie było tam widać. Przez chwilę nawet pomyślałem, że mój poprzednik miał rację. Nagle zobaczyłem otwór mało większy od mojej głowy. Zajrzałem tam i zobaczyłem cel swoich poszukiwań, duży biało czerwony sześcian. Wślizgnąłem się do środka. Już wejście sprawiło mi pewne problemy ale prawdziwa gehenna rozpoczęła się przy wyjściu. Próbowałem przodem i tyłem ale mały otwór i ciężkie podłoże uniemożliwiały mi wyjście. Już nawet się pocieszałem, że organizator będzie musiał przyjść by sprzątnąć PK. W końcu przemogłem swój ból przecinąłem się głową do przodu. Wyszedłem z jaskini. Byłem dumny, że udało mi się zaliczyć ten PK.
PK18. Był to jedyny PK, który miał załączoną dodatkową mapkę. Dojazd do niego był stosunkowo prosty chociaż wyjątkowo długi, około 10km. Na początek jedyny problem stanowiło znalezienie miejsca gdzie należało skręcić z drogi asfaltowej w lewo. Było to tym bardziej trudna, że miejsc w którym miała znajdować się ta ścieżka było szczelnie zabudowana przez posesje różnych budynków typowych dla dużego miasta. Pomimo wolnej jazdy i dokładnego plądrowania latarką brzegu drogi za pierwszym razem minąłem to miejsce. Postanowiłem się cofnąć. Przyniosło to efekt. Po 400m znalazłem poszukiwaną drogę. Obecność tam śladów czarnego szlaku potwierdziło poprawność znaleziska. Droga szybko zamieniła się w ścieżkę i ostro pieła się w górę.
..........................

Niestety temat nie skońcony a dzisiaj już niewiele pamiętam ten odcinek muszę dzisiaj oficjalnie zakończyć.
Obywatelska, 10 marca 2019




środa, 20 listopada 2013

Warszawa Nocą, edcja 1, 20 listopada 2013

... czyli moje pierwsze nocne, rodzinne bieganie po mieście.

W tym roku tak samo jak w roku ubiegłym tylko trochę więcej postanowiłem w okresie zimowym postawić na bieganie. Dla mnie najfajniejsze bieganie jest tak samo jak najfajniejsza jazda rowerem, na fajnych imprezach. Jeszcze fajniej jest jak w takiej imprezie bierze udział cała rodzina.
Wychodząc z powyższych przesłanek zapisąłem całą rodzine na cykl imprez w bieganiu na orientacje pt. "Warszawa Nocą 2014". Jest to cykl pięć imprez na orientację rozgrywanych w okresie zimowym, zawsze w środę o godzinie 19.oo w różnych miejscach Warszawy. Do wyboru są cztery dystanse: najdłuższy dla PROFESJONALISTÓW (5-7km), trochę krótszy dla ZUCHWAŁYCH (4-6km) na który zapisałem siebie i Filipa, dla POCZĄTKUJĄCYCH (2-4km) i najważniejszy dla DZIECI (2-3km) na który zapisałem Oskara i Martynę. Bogusia oczywiście wystartowała z Martynką.
Przed startem przejrzałem mapy z wcześniejszych edycji. Pewnego zimnego wieczora nawet wybrałem się razem z Martynką i mapą z poprzedniej edycji na mały zwiad po najbliższej okolicy. Martynce nawet się to trochę podobała i mniej wiecej do połowy radziła siobie świetnie potem staneła bo się bardzo zmęczyła.
Chłopców poprosiłem by trochę poprzeglądali sobie mapy miejsc po których będą biegać. Filip olał to równa, Oskar nie za dużo ale troszeczkę popracował.
Ogólnie środa jest dla nas ciężkim dniem jak każdy inny dzień tygodnia: trening Filipa do 17.30, basen Oskara do 17.30 i basen Martyny pomidzy 18.oo i 19.oo. Tego dnia musieliśmy zrezygnować z treningu Martyny a Filipa prosto z piłki zabraliśmy na biegi.
Pogoda była fantastyczna. Co prawda ciemno ale temperatura koło 10 stopni Celcjusza. Niebo zachmurzone ale bez opadów.
W takich warunkach ruszyliśmy naszym Fordem na Szczęśliwice. W takiej imprezie najgorszy jest początek. Najpierw trzeba zaparkować samochód możliwie najbliżej bazy. Nie jest to łatwe bo koło godziny 19 zjeżdżają się wszyscy okoliczni mieszkańcy. Potem trzeba się zarejestrować, z tym jest już mniejszy problem ale kiedy jest nas 5 to czasami najmniejszy szczegół urasta do ogromnego problemu szczególnie jeżeli czasu jest mało. Po zarejestrowaniu i odebraniu chipa pozostają jeszcze ostatnie przygotowania. Ubranie, czołówka i kompas.
Tak też było w tą środę. Start był indywidualny. My jako nowicjusze startowaliśmy jako jedni z pierwszych. Sama procedura startu była dla nas nowością. Niestety nie zapamiętaliśmy swojej godziny startu co w ciemnościach stanowiło też malutki problem dla organizatorów. Ja ruszyłem na trasę pierwszy z rodziny, więc nie za bardzo wiem co działo się z resztą ale jakoś sobie poradzili. Nie jest to takie łatwe jak się wydaje studiując mapy w domu. Na początku szło mi całkiem dobrze. Zaciąłem się troszkę przy PK7. W końcu go znalazłem ale nie wiem dlaczego zajęło mi to tak dużo czasu. Nauczony na rajdach rowerowych kilkakrotnie wybierałem moim zdaniem pewniejsze ale dłuższe trasy. Nie jest to najlepsze rozwiązanie, muszę minimalizować wysiłek. Na trasie spotkałem kilkakrotnie Filipa. Filip wystartował około dwóch minut po mnie i tyle czasu nadrobił. Na metę przybiegłem przed Filipem ale on przybiegł zaraz za mną i w ogólnej klasyfikacji był 2 pozycje przed metą. Trochę czekaliśmy na maluchów. Najpierw usłyszałem Martę. Razem z Bogusia przybiegli przed Oskarem. Biedny Oskarek do mety przybiegł ostatni. Zajął też ostatnie miejsce wśród dzieci ale sam odszukał wszystkie punkty. Dzielny młodzian chociaż jak przybiegł na metę to było mu bardzo smutno. Prawie się popłakał.
Razem poszliśmy do bazy. Sczytaliśmy chipy, odebraliśmy wodę i prowiant i poszliśmy do samochodu. Po drodze zrobiłem kilka zdjęć. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do domu. Niestety nasze trawniki są straszne zafajdane. My po tych trawnikach biegaliśmy więc nasze buty były pełne gówna. Trochę to jechało w samochodzie i to chyba będziemy najbardziej pamiętać z tych pierwszych naszych zawodów na orientację.
W sumie bardzo fajne zawody. Mnie bardzo się podobały.

Warszawa, 15 grudnia 2013

sobota, 9 listopada 2013

Śliwice, Szaga, 9 listopad 2013

...  czyli a miało padać.

Rajd rowerowy na orientacje SZAGA 2013 była to chyba moja przedostatnia impreza rowerowa w roku 2013. Był to mój 8 rajd na orientację w tym roku. Ważny o tyle, że do generalnej klasyfikacji pucharu polski wliczanych jest 6 najlepszych startów a dwa moje starty były w HARPAGANIE, w których nie wywalczyłem najlepszej pozycji.
Do startu za bardzo się nie przygotowywałem. Rower spokojnie czekał po HARPAGANIE 46. SZAGA to 8 godzinny rajd, do przejechania około 100km, 16 punktów kontrolnych o różnej wartości, 3 po 4pkt., 3 po 3pkt., 3 po 1pkt. i 7 po 2pkt.. W sumie do zdobycia było 38 punktów. Miałem dwa cele, chciałem zdobyć powyżej 30pkt i zająć co najmniej 28 miejsce.
W stosunku do pozostałych imprez była jedna różnica. Noc przed startem spędziłem w ośrodku wczasowym oddalonym o kilka kilometrów od linii startu.
Ale od początku. Przez mój piątkowy wyjazd trochę zmieniony został rodzinny porządek. Bogusia zamiast pojechać z Martynką na basen zajęła się przygotowaniem mnie do wyjazdu. Pakowanie już prawie opanowałem. Jak nigdy, tym razem okazało się, że o niczym nie zapomniałem. Z Warszawy wyjechałem około godziny 19:30. Już wcześniej umówiłem się, że do ośrodka wczasowego w Tleniu przyjadę pomiędzy godziną 23.oo a 24.oo. Wybrałem dojazd autostradowy przez Włocławek. Tak chyba jest najszybciej. Tym razem po drodze nie miałem żadnego korka ani innej niespodzianki za wyjątkiem mgły. Ale mgła była straszna. Była tak straszna, że nawet po autostradzie jechało się ciężko a ostatnie kilometry to już prawdziwa tragedia. Jechałem z prędkością nie większą niż 30km/h. Na miejscu byłem lekko przed północą. Poczekałem dobrą chwilę przed bramą, dostałem klucz do pokoju i po północy spałem już w swoim łóżeczku.
Obudziłem się o godzinie 6.oo. Przywdziałem swój rowerowy uniform z butami rowerowymi włącznie, opłaciłem nocleg i równo o godzinie 7.oo rozpocząłem konsumpcję śniadania. Lekko po godzinie siódmej wsiadłem do samochodu i ruszyłem w kierunku Śliwic. Do przejechania miałem tylko kilkanaście kilometrów. Na miejscu zaparkowałem bezpośrednio przy wejściu do szkoły. O dziwo do rejestracji była mała kolejko. Nie wiem czy pechowo ale tuż przede mną stał ten sam zawodnik, który rozwalił się przede mną na asfalcie. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Zastanawiałem się czy tym razem wystartuje w kasku. Zarejestrowałem się. Dostałem numer 25. Miałem trochę czasu na przygotowanie roweru i siebie do startu. Już w ośrodku wczasowym zajrzałem do prognozy pogody i zauważyłem, że zamierza cały dzień padać. To co się działo tuż przed startem potwierdzało tą prognozę. Lekki deszczyk towarzyszył moim przygotowaniom. Przywdziałem moją nieprzemakalną kurtkę SCOTTA z kapturem. Kaptur idealnie pasował pod kask. Niewątpliwie byłem najlepiej przygotowanym zawodnikiem na te warunki. Gdy byłem już przygotowany rozpoczęła się odprawa. Zdziwiła mnie duża liczba rowerzystów, na odprawie było ich koło 50. Zgodnie z planem, tuż przed godziną 8 rozdane zostały mapy. Komplet stanowiły dwie kartki A4. Mapy były w skali 1:50 000. Punkty były rozmieszczone "ciekawie". Wszystkie "ciężkie" punkty znajdowały się na wschodzie, około 30km od punktu STARTU/METY. Oczywiście w tamtym kierunku skierowałem najpierw rower.
PK12. Było zimno, zaraz po starcie przestało padać i co najbardziej mnie rozczarowało, niemal nie padało aż do samego końca. Ja jednak do samej mety się nie przebierałem, przejechałem cały rajd w kurtce przeciwdeszczowej, kaptur zdjąłem przy drugim punkcie kontrolnym. Skupmy się na moim pierwszym punkcie kontrolnym. Był on bardzo oddalony od bazy. Najpierw musiałem przejechać asfaltową drogą około 15km. Dziwne ale na długich prostyach nie widziałem  żadnego konkurenta. Miałem dużo czasu na wybranie punktu zjazdu. Dojechałem do ostatniej możliwości, miejsca w którym pojawił się szlak czerwony. Droga leśna wolno pięła się do góry. Nie było już tak lekko jak na asfalcie. Nawigacja w lesie jest ciężka. Doświadczyłem jej tutaj. Wiedziałem, że muszę skręcić dwa razy w prawo. W lesie pytanie jest jedno, kiedy. Najpierw zrobiłem to zbyt szybko i musiałem wykręcić małą pętelkę. Za drugim razem było już lepiej. Następny skręt też wyglądał właściwie. Zdziwiłem się tylko, że po kilku kilometrach jazdy nie było widać punktu. Kiedy droga przy rzecze skręciła na wschód stwierdziłem, że coś nie jest tak i ten dziwny opis " pomiędzy dwoma skarpami". Nie za bardzo go rozumiałem. Trochę zwątpiony i załamany ruszyłem marszem na zachód wzdłuż brzegu drogi. Sam się zdziwiłem gdy po kilkuset metrach znalazłem mój pierwszy PK na tych zawodach.
PK13 zlokalizowany był prawie idealnie 4km na północ od PK12. Bez problemu znalazłem właściwą drogę. Prowadziła idealnie na północ. Jechało się fajnie, cały czas na północ ale po 3km wjechałem na szeroką szutrową drogę i zacząłem się zastanawiać co dalej, tzn. gdzie tak naprawdę jestem. Zdecydowałem się skręcić lekko w lewo ale po 100m się zatrzymałem. Spojrzałem na kompas. Droga zdecydowanie prowadziła w kierunku wschodnim. Nie był to dobry kierunek. Cofnąłem się. Postanowiłem kontynuować jazdę w kierunku północnym. Droga niestety kończył się na fajnej górce. Z górki zobaczyłem wioskę a w niej kościółek z dzwonnicą przy której miał być zlokalizowany kolejny PK. Niestety nie mogłem jechać dalej, na wprost nie było mostu by przejechać wodę, która była na drodze. Ponownie musiałem się cofnąć.
Po lewej stronie była droga prowadząca do wioski. By się do niej dostać musiałem tylko pokonać prywatna posesję. Całe szczęście właściciel był obecny i pozwolił mi skorzystać z jego furtki. Stąd już tylko kilkaset metrów dzieliło mnie od dzwonnicy.
PK14 był moim pierwszym punktem  kontrolnym z maksymalną liczbą punktów. Możliwe, że to własnie on był punktem najdalej oddalonym od bazy. Większa część trasy prowadziła po asfaltowych drogach, dopiero ostatnie kilometry prowadziły po leśnych drogach. Punkt wydawał się prosty do zdobycia. Trochę się zdziwiłem gdy jadąc drogą zgodnie z moja interpretacją mapy nie znalazłem linii elektrycznej a właśnie na skrzyżowaniu lini elektrycznej z drogą miał znajdować się PK14. Cofnąłem się. Pojechałem najpierw 500m na wschód ale linii elektrycznej także nie zauważyłem. Następnie skierowałem się na zachód. Bardzo się zdziwiłem gdy po 200m zobaczyłem rzekę. Byłem kompletnie w innym miejscu niż być miałem. Całe szczęście, że do PK nie było daleko. Znalazłem, podbiłem i pojechałem dalej.
PK15 był także za największą liczbę punktów. Przez chwilę zastanawiałem się czy wracać drogą, którą przyjechałem czy wybrać trochę ryzykowne rozwiązanie. Zdecydowałem się pojechać nową drogą. Tylko pierwsze kilkaset metrów nie budziło żadnych wątpliwości, jechałem na południe. Potem droga zaczęła się wić i trudno było zachować właściwy kierunek. Zamiast na południe skierowała mnie na wschód. Dojechałem do drogi asfaltowej. Patrząc na mapę zorientowałem się, że lekkie zbłądzenie umożliwiło mi znalezienie lepszej krótszej trasy do PK15. Zamiast jechać przez miejscowość Skrzynia pojechałem drogami polnymi z drugiej strony jeziora Słonego. Po drodze zobaczyłem pierwszych współ konkurentów jadących w przeciwnym kierunku. Nie wybrałem najkrótszego rozwiązania postanowiłem pojechać drogą pewną. Trochę się zdziwiłem gdy dojechałem do drogi, która wyglądała na mapie jak asfaltowa a okazała się kiepską drogą polną, całe szczęście, że wzdłuż tej drogi prowadził czerwony szlak. Końcówka dojazdu do PK15 prowadziła wąską dróżką wzdłuż jeziora. Nie spieszyłem się z podbiciem punktu. W trakcie mojego meldowania jeden z konkurentów mnie wyprzedził.
PK16 to ostatni punkt kontrolny z maksymalną liczbą oczek. Nawigacja nie wydawała się skomplikowana. Rzeczywistość trochę to zweryfikowała, trochę się pogubiłem koło miejscowości Radogoszcz ale dużo nie straciłem. Potem było prosto. Gdy podbijałem punkt kontrolny przyjechało dwóch liderów w tym zwycięzca klasyfikacji generalnej za rok 2013 Brudło. Zachowywali się normalnie po odbiciu punktu uzupełnili zapasy wody i ruszyli dalej.
PK12. Początkowo do tego PK próbowałem jechać za liderami. Próbowałem to słuszne stwierdzenie bo za długo im koła nie dotrzymałem. Bardzo szybko znikli mi z pola widzenia. Ja swoim wolnym tempem najpierw dojechałem do asfaltu a potem do przycinki, którą wjechałem w las. Zmieniając kilkakrotnie drogę dotarłem bez problemu pod PK12. Opis tego PK był identyczny jak PK 11 " pomiędzy dwoma skarpami". Tutaj zrozumiałem dokładnie co do znaczy. PK12 znajdował się na wąskiej drodze, po obu stronach drogi były bardzo wysokie skarpy rzeki Wdy. Widok niesamowity, miejsce niezapomniane. Trzeba to zobaczyć konieczne. Muszę przyjechać tu z całą moją rodziną koniecznie.
PK10. To był mój nowy kierunek. Etap pierwszy zaliczyłem w komplecie. Wszystkie najbardziej wartościowe punkty zaliczyłem. Wiedziałem, że mogę skierować się na dół albo na górę mapy, wszystkiego na pewno nie dam rady zaliczyć. Wybrałem górę bo było tam więcej punktów kontrolnych. Pierwszym do zaliczenia był PK10. Kilkakrotnie spoglądając na mapę dotarłem do przycinki, która prowadziła do paśnika przy którym był PK. Prawe kolano bolało mnie coraz bardziej. Przy większym wysiłku bój stawał się coraz większy. Zacząłem jechać coraz ostrożniej.
PK5 na mapie wydawał się być trudnym do odszukania. Wcale tak nie było. Najpierw dotarłem do dużego skrzyżowania leśnych duktów, potem krętą leśną drogą dojechałem do punktu kontrolnego. Po jego zaliczeniu byłem przekonany, że pomimo bólu kolana zaliczę jeszcze 3 punkty kontrolne.
PK8. Nie spodziewałem się masakry, która spotkała mnie na PK8. Początek wcale tego nie zapowiadał. Bez problemu dotarłem do granic miejscowości o nazwie Osieczna. Na granicy miejscowości skręciłem na polna drogę. Droga była strasznie piaszczysta. Była tak piaszczysta, że przez kilkaset metrów zdecydowałem się prowadzić rower. Wjechałem w las. Na drodze widziałem ślady rowerów. Byłem przekonany, że po śladach dotrę do PK. Straciłem czujność. Dotarłem do wielkiej polany. Na polanie był kanał. Musiałem tylko znaleźć jego koniec. Problem był tylko taki, że to nie o ten kanał chodziło. Wszystko to można było przeczytać z mapy ale ja zmęczony chodziłem jak idiota wokoło. Dopiero dwóch zawodników wskazało mi lokalizację PK8. Był tam gdzie być powinien tylko droga przy której był zlokalizowany straciła trochę na ważności. Straciłem tutaj dużo.
PK6 to był mój ostatni punkt kontrolny, który zaliczyłem. Boląca noga i trochę mała ilość czasu zmusiły mnie do wyboru takiego wariantu. Dzisiaj wiem, mogłem zaryzykować ale tego dnia najpierw dojechałem do drogi asfaltowej, potem skręciłem w las, droga stawała się coraz bardziej mokra, coraz bardziej zarośnięta. Bałem się, ze w tych warunkach przyjdzie mi błądzić w lesie. Ale udało się punkt był tam gdzie być powinien.
META. Pozostało teraz wyjechać z tej dziczy, która mnie otaczała i dotrzeć do jakichkolwiek oznak cywilizacji. Początkowo wydawało się, że nie będzie to takie łatwe. Dwukrotnie modyfikowałem swoje plany aż w końcu dotarłem do drogi asfaltowej. Prowadziła ona dokładnie do Śliwic. Dotarłem do bazy wcześniej niż się spodziewałem. Od razu po zameldowaniu skonsumowałem posiłek i ruszyłem do samochodu. Przebrałem się, umyłem rower i lekko po godzinie 16.oo byłem gotowy do wyjazdu. Droga była miła i przyjemna. Nie zrobiłem tego błędu co po HARPAGONIE, wracałem autostradami.
W sumie zawody były bardzo fajne. Szkoda tylko, że na początku nie zaliczyłem 1. Była przy drodze, potrzebowałem tylko kilka minut extra. To był mój największy błąd.
Trochę niepokoi mnie moje prawe kolano. Mam nadzieję, że przerwa zimowa zaleczy rany.

Warszawa, 15 grudnia 2013

sobota, 19 października 2013

Kwidzyń, Harpagan 46, 19 październik 2013

….. czyli kolejna szansa by się poprawić.

Był to mój trzeci Harpagan w życiu. Dokładnie rok wcześniej był mój debiut w rowerowych zawodach na orientacje, w HARPAGANIE 44. Zawsze jak tylko będę mógł będę startował w HARPAGANIE.
Tym razem nie musiałem robić specjalnych przygotowań. Piątek po pracy byłem w dupę zajęty. Zaraz po pracy skończyłem przygotowanie rowera, spakowałem swoje rzeczy i przede wszystkim zamontowałem bagażnik na nowym samochodzie. Tak na nowym samochodzie, dokładnie dzień wcześniej odebrałem w firmie nowego FORDA GALAXY. Rano przed robotą kupiłem specjalny bagażnik (500PLN) a po powrocie do domu zamontowałem go na samochodzie i przekręciłem jedno mocowanie na rower ze starego samochodu. Łatwo nie było ale wszystko udało się zrobić i po godzinie 20:00 mogłem wyruszyć na pierwszy etap extremalnej wyprawy, samochodem do Kwidzynia. Wybrałem trasę autostradową: A2, A1, Wocławek, A1, Grudziąc i w końcu Kwidzyń. Chciałem być przed północą by zdążyć się jeszcze zarejestrować. Niestety przez korek we Włocławku nie udało się. Tuż przed Kwidzyniem na malowniczej wąskiej drodze przejechałem kota albo rysia. Jechałem naprawdę stosunkowo wolna ale nic zrobić nie mogłem, wariat wbiegł prosto pod koła samochodu. Szkoda zwierzaka. Na miejsce przyjechałem lekko po północy. Parking znajdował się stosunkowo blisko szkoły na trawniku pomiędzy blokami a drogą. Jedyną wadą tej lokalizacji była ciemność. Trzy razy wybierałem się do bazy: pierwszy raz celem rozeznania sytuacji, za drugim razem zaprowadziłem uzbrojony rower do przechowalni a za trzecim razem z ekwipunkiem wybrałem się na salę gimnastyczną celem przespania. Baza (szkoła) była ogromna. Trudno było się zorientować w topografii. Kilka wejść, kilka wyjść i przynajmniej dwa poziomy. Całe szczęście, że sala gimnastyczna, miejsce noclegu, było po właściwej stronie, blisko parkingu. Pierwszy raz spałem na materacu samo pompującym. Było super, materac zdecydowanie się sprawdził. Spałem stosunkowo krótko ( 4 godziny ) ale się wyspałem. Wstałem o godzinie 5:oo. Zjadłem kilka kanapek, które zrobiła mi Bogusia, popiłem ciepłą herbatą. Potem poszedłem się zarejestrować. Problemów nie było. Skorzystanie z kibla też nie było problemem. Start zaplanowany był na godzinę 6:30. Wcale nie miałem za dużo czasu. W ostatnich minutach szukałem miejsca startu. Nie był przy szkole jak myślałem a na boisku znajdującym się po przeciwległej stronie ronda.
Przed rozdaniem map zdążyłem jeszcze tylko stwierdzić, że zapomniałem spakować latarki. Bardzo by mi się przydało do planowania trasy. Mapy zostały rozdanie punktualnie. Było jeszcze ciemno. Podszedłem do latarni, postanowiłem, że do świtu będę poruszał się głównymi drogami. Jako pierwszy wybrałem PK8 i w jego kierunku się skierowałem, prosto na północ.
PK9: Zdziwiłem się, wcale dużo osób nie wybrało mojego kierunku. Wokół mnie przejechało zaledwie 3 rowerzystów. Dwóch skręciło w prawo a jeden cały czas jechał przede mną. Ja kierowałem się znakami na miejscowość Brachlewo. Jak miałem wątpliwości to zatrzymywałem się pod latarniami. W pewnym momencie dojechałem do dużego ronada. Zdziwiłem się gdy zawodnik jadący przede mną skręcił w prawo. Zatrzymałem się i raz jeszcze przemyślałem trasę. Na drugiej stronie Wisły były 3PK i aż 11 punktów do zdobycia. Szkoda było je zostawić. Zmieniłem plany. Postanowiłem zweryfikować swoją trasę. Skierowałem się w kierunku PK14. Ruszyłem szeroką asfaltową drogą w kierunku Wisły. Zaczynało świtać. Niestety nie było za ciepło a dodatkowo była straszna mgła. Nawigacja była stosunkowo prosta wystarczyło kręcić. Przejechałem przez Wisłę. Na pierwszym skrzyżowaniu wymierzyłem sobie następne miejsce skrętu z drogi głównej. Minęło mnie dwóch kolejnych zawodników. Oni pojechali na północ ja skierowałem się na południe. Bez problemu znalazłem miejsce gdzie należało skręcić z drogi głównej. Dojazd był prosty. Niestety od skrętu droga cały czas prowadziła pod górę. Dałem radę, za skrzyżowaniem dostrzegłem mały namiocik. Niestety do zaliczenia pierwszego PK potrzebowałem więcej niż 60 minut. PK9, 7:32:19.
PK17: Zjechałem na dół tą samą drogą. Zjazd był super szybki ale o tym już wiedziałem gdy podjeżdżając mijałem zawodników wracających z PK. Bałem się tylko, choć bezpodstawnie, że w czasie zjazdu rozwali mi się rower. Po dojechaniu do drogi głównej skierowałem się na południe asfaltem. Przez chwilę jechałem z grupką innych uczestników rajdu ale mnie wyprzedzili i zostałem sam. Na drugim rozwidleniu dróg zacząłem myśleć. Błędnie zjechałem z głównej drogi. Boczna droga miała doprowadzić mnie prosto na punkt. Może by i doprowadziła gdyby ona tam w ogóle była. Najpierw droga z płyt zamieniła się drogę polną, potem droga polana zmieniła się w dróżkę a dróżka po prostu znikła. Wylądowałem w lesie na skarpie Wiślanej. Przeszedłem koło tajemniczego małego domku. Potem skierowałem się w kierunku odgłosu innych zawodników. Dogoniłem ich. Też byli zdziwieni zanikiem drogi. Słusznie postanowiliśmy dojść do drogi głównej. Był tylko jeden problem- skarpa wiślana. Nigdy pod tak stromą górę nie wpychałem swojego roweru. Całe szczęście, że nie byłem sam. Potrzebowałem kilku przerw do dotrzeć do krawędzi. Całe szczęście, że na końcu ktoś mi pomógł i wciągnął mój rower. Do drogi było jeszcze lasem kilkaset metrów. Dotarłem tam stosunkowo szybko. Tutaj rozstałem się z grupą. W przeciwieństwie do nich uważałem, że PK17 znajduje się jeszcze bardziej na północy. Mijani zawodnicy potwierdzili słuszność moich idei. Problemem było tylko zgadnięcie w którym miejscu należy zjechać z asfaltu. Nie skorzystałem z pierwszej możliwości. Wyjeżdżający zawodnik powiedział, że tą drogą nie będzie łatwo i będzie konieczne prowadzenie roweru. Skręciłem w następną leśną drogę. Od mijanego zawodnika dowiedziałem się, że do punktu trzeba jechać „cały czas w lewo”.  Tak też tam dojechałem. Nie myślałem tylko, że punkt będzie aż tak daleko od drogi asfaltowej. PK17, 8:36:13.
PK6. Postanowiłem pominąć PK10. Zapewne łatwy do znalezienia ale trzeba było przejechać dużo ponad 10km by go zdobyć. Wróciłem znaną drogą do mostu na Wiśle. Trochę gryzła mnie myśl, że można było łatwiej i szybciej zaliczyć pierwsze dwa punkty korzystając z innego mostu na Wiśle. Nie było to prawdą ale przekonałem się o tym dopiero po rajdzie. Prawie przez cały czas jechałem sam, dopiero tuż przyed PK6 wyprzedziło mnie dwóch uczestników rajdu. Załapałem się na koło i razem z nimi dotarłem do PK6, który zlokalizowany był na krawędzi nie istniejącego już mostu. O tym, że nie ma tego mostu usłyszałem od kogoś na starcie. PK6, 9:36:49.
Pk18. Dalej realizowałem swoją trasę. Nawigacja nie była ciężka, trzeba było po prostu kręcić. Dodatkowo wiatr był w plecy a droga asfaltowa prowadziła wzdłuż wału Wiślanego. PK18 znajdował się w bardzo ciekawym miejscu. Zlokalizowane są tutaj zabytkowe, zapewne poniemieckie budowle inżynierskie. Problemem były tylko ostatnie metry, do punktu trzeba było zjechać po schodach albo ze stromej skarpy.  Powinienem tu kiedyś jeszcze przyjechać najlepiej z rodziną i odrobiną wolnego czasu. PK18, 10:13:25.
PK14. Dojazd do PK14 był ciężki bo trzeba było jechać rowerem przez cały czas pod mroźny wiatr. W pierwszej fazie wyprzedziłem dwóch młodych rowerzystów. W drugiej fazie zostałem dogoniony przez „znajomego” zawodnika z Braniewa. To on mnie poznał. Ja też go trochę kojarzyłem. Był strasznie zmrożony ale kręcił ode mnie mocniej. W przeciwieństwie do mnie zaliczył już też PK10. Jechaliśmy razem. Trochę gadaliśmy. Chyba miał kryzys, myślał o zjechaniu z trasy i gorącej kąpieli a przede wszystkim o łyku gorącej herbaty. Nie mogłem mu pomóc. Niestety trudno mi się z kimś nawiguje. Ja byłem przekonany, że w lewo powinniśmy skręcić wcześniej, on twardo powtarzał „dalej, dalej”. Gdy dojechaliśmy do rzeczki musieliśmy się cofnąć, jednak trzeba było skręcić wcześniej. Po tej korekcie już bez trudu znaleźliśmy PK. PK14, 10:52:24.
PK8. Do tego punktu ruszyłem pierwszy. Chciałem jechać sam. Za mną pojechał jakiś młodzian. Nawigacja nie była ciężka. Drogami asfaltowymi dojechaliśmy do lasu. Tutaj on skręcił w lewo wcześniej. Ja chciałem pojechać trochę inaczej. Niestety po 400m musiałem się wrócić. Straciłem kilka minut ale przynajmniej po raz pierwszy się opróżniłem. Punkt zlokalizowany był w lesie nad pięknymi jeziorkami. PK8, 11:34:09.
PK16. Na kolejny PK ruszyłem z moim znajomym. Zrobiliśmy jeden błąd, najpierw ruszyliśmy a potem zaczęliśmy myśleć. On zdecydował się wrócić ja trwałem w swym obłędzie. Zamiast na południe wybrana przeze mnie droga wyprowadziła mnie na północ. Byłem zdeterminowany by się nie wracać. Straciłem dobre 30 minut i na pewno 10km przejechałem niepotrzebnie. Szkoda ale kto nie ma w głowie to musi mieć w nogach. Dalsza nawigacja nie była trudna. Drogami asfaltowymi a potem po kocich łbach dotarłem do PK. Zrobiłem sobie tutaj krótką przerwę. Razem ze mną krótką przerwę zrobił sobie następny dzielny młodzian. Pochwalił się, że on wykonał już swój plan, zaliczył 10 punktów. Kiedy ja mu powiedziałem mu, ze ja mam już ich ponad 20 lekko się zdziwił. Dopiero wtedy dowiedział się, że każdy punkt w HARPAGANIE ma swoją wartość. Dziwne ale tak naprawdę po głębszym przemyśleniu to on miał rację, tak naprawdę to liczy się fan. PK16, 12:32:36.
PK12. Nawigacje do PK12 miałem bezbłędną. Punkt nie był łatwy, szczególnie jeżeli podejście do tego punktu ktoś robił od strony północnej. W moim przypadku punkt zdobywałem od południa. Zlokalizowany był na krzyżówce dróg w środku lasu. PK12, 13:07:29.
PK20. W drodze do tego punktu najtrudniejszy był początek czyli dojechanie do właściwej drogi. Nie wykonałem tego idealnie. Myślałem, że doprowadzi mnie do tego celu droga bezpośrednio z PK12, przynajmniej tak wskazywała mapa. Niestety droga z wolna zanikała tak by w końcu zostawić mnie w gęstym lesie. Idąc na azymut dotarłem do drogi prowadzącej do miejscowości Orkusz. Tutaj spotkałem kilku zbłądzonych zawodników. Co poniektórym podpowiedziałem jak dotrzeć do PK12, nie jestem pewny czy moje podpowiedzi im pomogli. Ja skierowałem się najpierw drogami gruntowymi, potem drogą asfaltową do PK20. Nie było trudno, w nawigacji pomagali mi zawodnicy jadący przede mną.  PK20, 13:51:44.
PK15. Zdecydowanie była to największa odległość pomiędzy punktami kontrolnymi. Do przejechania miałem ponad 20km. Trasa była ciężka, pierwsze kilometry co prawda prowadziły po drodze asfaltowej o małym natężeniu ruchu ale ten pieprzony zimny  wiatr cały czas wiał prosto w twarz.  Jechałem za jakimś zawodnikiem. Kręcił ode mnie mocniej ale co jakiś czas się zatrzymywał się i wtedy ja go doganiałem. Tuż przed Prabudami wpadł w zupełną panikę. Gdy zobaczył tabliczkę z nazwą miejscowości, której nie było na mapie stwierdził, że źle jedzie i chciał się wracać. Zasiał wątpliwości także u mnie ale szybko wytłumaczyłem sobie i jemu, że wszystko jest OK. By dotrzeć do PK15 trzeba było przejechać przez miasteczko o dosyć istotnej dla mnie nazwie, PRABUTY. Tak naprawdę to nie miejscowość ale jedna z mieszkanek tej miejscowości odegrała znaczącą rolę w moim życiu. Był rok 1984. Zdałem maturę i egzamin na Wydział Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej. Właśnie jechałem na obowiązkowe praktyki studenckie w Bieszczadach. Na dworcu Zachodnim czekałem na pociąg do Sanoka. Peron był długi, otwarty. Na peronie było kilka osób. Wśród nich ona, Agata Pytlarczyk. Wysoka dziewczyna o długich kasztanowych włosach. Marzyłem by ją poznać, snułem swoje fantazje bo na pociąg musiałem czekać stosunkowo długo. Marzenia spełniły się szybciej niż mogłem sobie jakkolwiek wytłumaczyć. Jeszcze w podróży okazało się, że ona także jedzie na te same praktyki. Potem nasze drogi się rozeszły. Już na pierwszym roku zbliżyła się  z Barankiem, studentem drugiego roku, wyszła za mąż. Dzisiaj nie wiem nawet czy skończyła studia, pewnie nie. W każdym razie Prabuty jako miejscowość zawsze będą kojarzyć mi się z dziewczyną z długiego peronu. Nigdy wcześniej tutaj nie byłem. Fajnie, żę rowerem na rajdzie zaliczyłem po raz pierwszy tą miejscowość. Rozczarowałem się. Kilka kilometrów za Prabutami musiałem skręcić w prawo. Drogami gruntowymi początkowo wśród pól, potem w lesie dotarłem do PK15. Na punkt wjechałem razem z kolegą, który pojawiał się i znikał podczas całego tego odcinka. PK15, 15:17:49.
PK11. Na PK15 zrobiłem sobie krótką przerwę, zjadłem dwie kanapki, które zrobiła mi Bogusia. Porozmawiałem z kilkoma zawodnikami. Rozmowy te podbudowały mnie psychicznie. Od dwójki młodych zawodników (20-30 lat) dowiedziałem się, że muszą jechać do bazy bo jednemu kolana drugiemu nogi nie pozwalają kontynuować zawodów. A ja prawie 50 letni gość po przejechaniu ponad 130km czułem się świetnie i byłem gotowy jechać dalej, zdobywać kolejne PK. Po konsumpcji skierowałem się w kierunku południowym, jako jedyny z kilku zawodników, którzy przemknęli podczas mojej przerwy. Początkowo droga było fatalna. Wąsko, nierówno i błotniście. Musiałem prowadzić rower. Potem było już OK. Nie wybierałem najkrótszej drogi, jechałem pewnymi, szerokimi traktami, od czasu do czasu kontrolując miejsce gdzie jestem. Podczas jednej z takich kontroli wydarzył się nieprzyjemny wypadek. Po skręcie w lewo na równej asfaltowej drodze zatrzymałem się tuż przy jej krawędzi by sprawdzić czy dobrze jadę i kiedy powinienem wykonać następny skręt. Od pewnego czasu jechała ze mną grupa kilku zawodników. Prawie wszyscy mnie wyprzedzili gdy ja wertowałem mapę. Nagle po mojej lewej stronie usłyszałem dźwięk padającego zawodnika, na asfalcie po mojej lewej stronie wyłożył się ostatni zawodnik z tej grupy. Przeleciał przez kierownicę. Nie miał kasku. Poobijał się strasznie, twarz i kolano miał zakrwawione. Powiedział, że przeglądał mapę, gdy nagle mnie zobaczył. Zdążył skręcić ale niestety się wywalił. Miałem wyrzuty sumienia. Całe szczęście, że mógł kontynuować zawody. Całe szczęście, że nie jechał sam. Koledzy na pewno mu pomogli jeżeli takiej pomocy potrzebował później. Z grupą tą rozstałem się na PK11. PK11, 16:16:02.
PK7. Niestety to był mój ostatni PK, chociaż wcale taki nie miało być.  Już od dłuższego czasu zastanawiałem się co po PK11. Początkowo myślałem o zaliczeniu tylko PK13 ale patrząc na zegarek i swoje samopoczucie wydawało mi się realne zaliczenie PK7 i PK13. Chciwość zwyciężyła. Możliwe, że przesądziło o tym to co usłyszałem od grupy zawodników, która towarzyszyła mi do PK11. Wyglądali niewzględnie i też planowali jechać do PK7. Czy ja jestem gorszy, nie, postanowiłem zaryzykować. Czułem się super. Kryzysik, który miałem minął na PK15. Szybko ruszyłem w kierunku PK7. Postanowiłem na kręcenie. Pomimo, że krótszy był dojazd od południa wybrałem dłuższą trasę z zaliczeniem PK7 od północy. Jechałem szybko, dopiero w końcówce miałem mały problem. Musiałem się trochę cofnąć, za wcześnie skręciłem w lesie. Po drobnej korekcie trasy odszukałem PK7 na krzyżówce dróg w lesie. PK, 17:06:14.
META. Niestety było już późno. Wiedziałem, że nie dotrę do PK13 ale ostateczną decyzję postanowiłem przesunąć do miejsca kiedy będę przejeżdżał koło drogi prowadzącej do PK13. Od PK7 musiałem dojechać do drogi asfaltowej. Nie było to łatwe, azymut północny. Ostatni kilometr pokonywałem po polu, całe szczęście, że nie było ono za grząskie i szło jechać chociaż było ciężko. Po dojechaniu do asfaltu prze chwilę miałem wątpliwości czy jestem w stanie zdążyć do METY przed 18:30. Najgorszy był początek. Musiałem dojechać do drogi głównej, a jej ciągle nie było. Dopiero gdy zobaczyłem znak „KWIDZYŃ 14” uwierzyłem, że zdążę. Niestety moja błędna decyzja na PK7 spowodowała, że zdobyłem 2 punkty mniej. Trudno, zdarza się. Końcówka była łatwa, trochę ruchliwa droga asfaltowa. Zrobiło się ciemno. Byłem przekonany, ze nie mam latarki, więc jechałem bez przedniego oświetlenia. Jeden cholerny kierowca nawet mi zamrugał. Tuż przed linią mety mrygnął flasz. Ciekawe czy uda mi się w necie znaleźć to zdjęcie. Bardzo bym chciał. META, 18:04:36.
Potem było już szybko. Zapakowałem rower na samochód. Oddałem chipa. Pożarłem pastę i kilka minut po godzinie 19 wyjechałem w drogę powrotną do domu.
PODSUMOWANIE. W sumie byłem zadowolony. Zrobiłem kilka błędów ale ustanowiłem swój rekord: 70 pozycja i 42 zdobyte punkty. Czy mogło być lepiej. Oczywiście że tak. Znajomy z Braniewa zaliczył PK13 i uplasował się na pozycji 40, wcześniej zdobył także PK19 do którego ja nie pojechałem. Mam nadzieję, że za pół roku będzie lepiej.

Biała Podlaska, 2 listopad 2013



niedziela, 6 października 2013

Płock, Mazovia finał, 5 październik 201

.........   czyli maraton w którym trochę się poddałem.

W tym roku finał MAZOVII zaplanowany był w Płocku. Kilka tygodni wczesniej zaliczyłem Płock startując w Poland Bike. Wiedziałem, że trasa MEGA wcale nie będzie łatwa a jak na Mazowsze można napisać nawet stosunkowo trudna tym bardzziej, że za wyjątkiem startu i metu poprowadzona została bardzo podobnymi ścieżkami i drogami w dolinie rzeki Skawy.
Niestety przez mecz Filipa na finał mieliśmy lekko zdekompletowaną rodzinę. Cały czas walczyliśmy o 8 pozycję w klasyfikacji rodzin. Teoretycznie mogliśmy nawet spaść o dwie pozycje. By spać spokojnie powinniśmy uzyskać jak najlepszy rezultat w Płocku. Jeszcze bardziej wątpliwe było 4 miejsce Oskara w klasyfikacji generalnej. Co prawda bronił tej pozycji ale zawodnik bedący na piątej pozycji miał dużą szansę na jego wyprzedzenie szczególnie jeżeli Oskar nie pojedzie najlepiej.
Do Płocka wyjechaliśmy stosunkowo wcześnie. Bardzo chciałem przed startem z dzieciakami przejechać trasę HOBBY. Udało się, w Płocku byliśmy lekko po godzinie 9. Szybko ropakowaliśmy rowery, przybraliśmy rowerowe szaty i ruszyliśmy na linię STARU-METY. Znajdowała się ona tuż przy nowej hali widowiskowo sportowej, w której dzień wcześniej Wisła Płock grała mecz w lidze mistrzów. Domyślałem się, że finał Mazovii będzie w środku tej nie najbrzydszej areny.
Po skorzystaniu z kibelków ruszyliśmy na trasę całą czwórką. Zgodnie z opisem dystans HOBBY miał być stosunkowo krótki, około 6km. Pierwsze 4km to jazda szerokimi asfaltowymi drogami. Trochę stosunkowo ciężkiego MTB było w końcówce. Zjazd wąską nierówną ściweżką z dwoma powalonymi drzewami mógł stanowić dla Martynki lekki problem. Zapewne jeszcze większym problemem podczas wyścigu bedzie podjazd 500m przed linią mety. Niestety Martynka nie radzi sobie jeszcze z przerzutkami. Dodatkowy problem to przednaia przerzutka, wrzucenie na największy tryb łańcucha to na jej rowerze nie lada problem. Martynka sobie po prostu nie radzi.  W serwisie, gdzie pomylili Martynkę z chłopcem, powiedzieli, że jedynym rozwiązaniem jest wymiana linki. Bedę musiał to zrobić w przerwie zimowej. W każdym razie przejechaliśmy cały dystans HOBBY na pewno z korzyścią dla Oskara i Martyny ale o tym jak dzieci pojechali napiszę na końcu.
Ja już przed startem nie byłem pewny jaki dystans przejadę. Z jednej strony zdrowy rozsądek mówił "przejedź MEGA", z drugiej strony ogólne zmęczenie i chęć obriony 8 miejsca w klasyfikacji rodzinnej podpowiadał "wybierz FITa".
Startowałem z sektora piątego. W ramach uatrakcyjnienia imprezy na start zaproszona została GUNN-RITA, norweska zawodniczka MTB, która osiągneła w MTB znacznie więcej niż Wołoszcowska. Nioestety startowała z pierwszego sektora i nie miałem okazji pojechać nan jej kole nawet przez chwilę. Pierwsze kilometry prowadziły po szerokich asfaltowych drogach ale na około 3 kilometrze wiechaliśmy na kilkuset metrowy odcinek bruku. Co poniektórzy uciekli na wąski chodznik, ja jechałem środkiem, zdecydowanie było szybciej ale co się napodskakiwałem to moje. Duża prędkość i bruk zrobiły swoje, wydawało mi się, ze nawet full nie za bardzo mi pomógł. Po zjechaniu z bruku ręce miałem jak galareta.
Jechałem szybko, powiniene nawet napisać za szybko. Zdecydowanie pomogło mi to w podjęciu decyzji, FIT czy MEGA. Na 20km gdzie był rozjazd byłem już nieźle zmęczony. Za wybraniem FITA przemawiało, klasyfikacja rodzinna, nie wymieniony łańcuch ale przede wsztstjkim zmęczwenie ogólne i zmeczenie tym etapem. Drugi raz w rym roku zaniast MEGA wybrałem FITa. Niestety na moje nieszczescie FIT był dłuzszy niż podawał organizator a MEGO zrobiło sie krótsze. Chociaż końcówka była łatwa mnie jechało się ciężko, wyprzedziło mnie kilku zawodników w tym Pan ....... . Meczyłem sie do samej mety. Całe szczęście, że nie zostałem dogoniony przez dystans MEGA. Finiszowałem samotnie. Nie byłem z siebie zadowolony. Klasyfikacja rodzinna to jedynie wymówka. Tak naprawdę to stchurzyłem. Przegrałem z samym z sobą. Zająłem 165 miejsce na 281 zawodników, którzy dojechali do mety.
Z jednej strony szkoda,  że coś sie zakończyło z drugiej strony byłem juz trochę przemęczony, będę mógł poświęcic więcej czasu mojej drugiej pasji, rowerowych rajdach na orientacje.
Teraz czas na dzieci. Oboje szczęśliwie dojechali do mety i to jest najważniejsze. O Martynie w zasadzie to wszystko. Niestety brak techniki, mały rowerek pozbawił i wiek pozbawiły ją w tym roku walki o jakiekolwiek trofea w Mazovii. Niestety śmiem twierdzić, że za rok też nie będzie walczyć o podium ale może się mylę. Zdecydowanie muszę nauczyć ją posługiwac się przerzutkami. Prawdopodobnie to samo napisałbym rok wcześniej o Oskarze a tu niespodzianka, chłopak przeszedł samego siebie, kilka razy byłm na podium, w Ełku nawet wygrał, w generalce uplasował się na czwartej pozycji. Trudno będzie komukolwiek powtórzyć tegoroczne wyniki Oskara. Zapomniałem dodać, w Płocku był drugi i obronił 4 lokatę w generalce o 0,5pkt. Brawo synu.
Niestety w Płocku przyjechanie mnie na metę nie kończylo imprezy. Zostaliśmy na dekoracje. Ja zajełem się robieniem zdjęć, cyknełem ich ponad 1000 a Bogusia z dziećmi po prostu czekali. Niestety w tym roku nie udało nam się wylosować roweru ale przywieźliśmy kilka pucharów:
- Martynak za 8 miejsce w klasyfikacji generalnej,
- Oskar za 4 miejsce w klasyfikacji generalnej,
- Rodzina za 8 miejsce w klasyfikacji generalnej,
- Ja za 8 miejsce w super klasyfikacji.
Było to moje drugie trofeum indywidualne wywalczone w wyścigach rowerowych. Kilka lat wcześniej udało mi się stanąć na trzecim stopniu podium w wyścigach LEGII ale wtedy startowało tylko 5 zawodników. Tutaj byłem 8 wśród tysiąca najlepszych kolarzy MTB na Mazowszu. Nieważne, że honorowali w tej klasyfikacji zawodników, którzy przejechali najwięcej kilometrów we wszystkich cyklach Zamany w roku 2013. Ja zrobiłem ich 1455.
Do domu wyjechaliśmy po godzinie 17:00.

Janki, 4 listopad 2013

wtorek, 1 października 2013

Nowy Dwór Mazowiecki (NDM), 22 września 2013, Mazovia-16

...   czyli największa niespodzianka in minus w tegorocznym cyklu.

Do 22 września 2013 NDM kojarzył mi się z prostą szybką trasą i z takim nastawieniem jechałem z całą rodziną na ten niedzielny wyścig. Pogoda była typowo jesienna. Wrednie zimno, pochmurno i całe szczęście prawie, że nie padało. Tak naprawdę pogoda czysto rowerowa. Trasa była na tyle zmoczona, że w sumie była twarda i sucha. Wydawałoby się, że bedzie idealnie. Pierwsze moje zanipokojenie zaczeła wzbudzać długość trasy, czym bliżej startu tym trasa stawała się coraz dłuższ tak by ostatecznie zakończyć się na 69km. Trochę dużo ale nie powinno to stanowić problemu dla mnie, niestety stanowiło.
Startowałem z 5 sektora, niestety tym razem nie z Filipem bo on po Rawie został w sektorze 6.
Na początku próbowałem trzymać się sektora ale wychodziło mi to średnio. Powolutku wyprzedzali mnie kolejni zawodnicy. O tym, że dobrze nie będzie przekonałem się na 10km kiedy wyprzedził mnie Filip poczepiony do jekiegoś starszego zawodnika. Nie miałem szansy dotrzymać im koło. Przez kilka kilometrów nawet widziałem ich przed sobą ale było to wszystko na co było mnie stać.
Pomimo to jechałem dzielnie. Około 10km wjechałem na znaną mi z maratonu 24 godzinnego petlę położoną koło Wieliszewa. Tym razem pokonywałem ją w odwrotnym kierunku. Fajnie było przypominać sobie kolejne zakręty, trudne odcinki i miejsca na odpoczynek. W sumie pomimo wolnego tempa do rozjazdu jechało mi się całkiem fajnie. Rozjazd był zaraz za bufetem na 22km. Moja prawdziwa droga przez nękę zaczeła się właśnie tutaj. Następne 30km stanowiły leśne dróżki, czasami przebrzydłe łąki, wiele razy trzeba się było wspinać na te niskie mazowieckie wydmy. Dzisiaj juz niewiele z tego pamietam, pozostały tylko obrazy.
Obraz pierwszy: Nagórski, zawodnik z mojej grupy wiekowej, dosyć chrakterystyczny, rok temu jeździł FIT duzo wolniej ode mnie. Dzisiaj jeździ MEGA znacząco szybciej niż ja. Gdzieś na początku tego 30km odcinka wyprzedziłem go bo zmuszony był do naprawy pękniętego łańcucha. Niestety łańcuch zreperował i wyprzedził mnie na jednym z zespołów wydm. Jeździ bardzio odważnie, ja newet gdybym nie miał kryzysu nie pokonałbym tego dołka tak szybko. Nagórski wyprzedzał mnie raz jeszcze gdzieś w połowie tego odcinka.
Obraz drugi:Kibice. Byłem trochę zdziwiony, ze tak życzliwie przyjmują nas ludzie tak blisko Warszawy. Fajnien jest jechać gdy ktoś ci kibicuje, szczególnie wtedy gdy nie masz siły.
Obraz trzeci: wątpliwości. Mam je do dzisiaj czy całą trasę przejechałem poprawnie. Gdzieś koło 33km przydarzył mi się odcinek jakby trochę gorzej oznakowany. Nie jechałem sam, przede mną była dwójka zawodników za mną tęż kilku podążało. Mam nadzieję, ze się nie pomyliliśmy,dziwne tylko, że Nagórski wyprzedzał mnie dwukrotnie. Chyba pierwszy raz w historii startów w Mazovii przydarzyła mi się taka sytuacja.
Obraz czwarty: Kilar. Sczytem mojej słabopści było gdy na końcu tego 30km odcinka wyprzedził mnie ten zwodnik. Gość jest super ale na tak ciężkiej trasie nie powinienem być przez niego wyprzedzony.
Obraz piąty: radość wewnętrzna. Wybuchła wtedy gdy w końcu dotarłem do znajomego odcinka drogi. Drogi, którą już pokonywałem. Drogi którą pokonałem 13 razy podczas 24 godzinnego maratonu. Wiedziałem, że jedzie ją FIT. Byłem przekonany, że już tak ciężko nie będzie jak było. Myliłem się.
Dzisiaj już nie pamietam czy ja dogoniłem czy zostałem dogoniony w każdym razie przed rozjazdem (52km) dołaczyłem do grupki kilku zawodników. Początkowo jechałem za nimi, wyprzedziłem ich na pamiętnych piaskach maratonu 24 godzinnego. Myslałem nawet, że ich zgubiłem. Myliłem się na łąkach mnie doszli. Długo za nimi nie jechałem. Właśnie tutaj był odcinek nie do przejechania na rowerze, trzeba było z niego zejść i przeprowadzić rower bokiem. Zejście z roweru było dla mnie trochę straszne. Zaraz po zejściu złapał mnie skurcz uda, dzisiaj juz nie pamiętam którego lewego czy prawego. Właśnie wtedy dałem się wyprzedzić dzielnemu młodzianowi. DCałe szczęście dałem radę podążać za nim. Chwilę potem miałem śmieszną sytuację. Prowadziliśmy rowery ścieżką w wysokich szuwarach. Staneliśmy na przeciwko kauży, którą należało przejechać na rowerze. Nie było to trudne technicznie, łatwo mozna było przejechać na najniższym biegu ale mój młodzian poprosił mnie bym się cofnął bo on jak to powiedział musi wziąść rozbieg. Obaj przejechaliśmy ta kaużę bez problemu. Razem przejechalismy kolejne kilometry. Razem znaczy on jechał pierwszy a ja próbowałem dotrzymać mu koła i jechałem za nim. Dla mnie były to najgordsze kilometry w roku 2013. Długo będę pamiętał twardą polną drogę usłaną większymi lub mniejszymi dołkami, których czasami po prostu nie szło wyminąć. To tutaj moja chęć zatrzymania się i odpoczęcia była największa. Dziwne ale to przetrwałem.
Razem z poprawą jakości drogi, znikneły doły, poprawie uległo moje samopoczucie. Wyprzedziłem młodziana i w szybszym tempie ruszyłem do mety. Wtedy właśnie poczułem, że dzisiaj jestem w stanie zaliczyć etap. Miałem nawet nadzieję, ze może kogoś dogonię. Niestety tak się nie stało do samego końca jechałem sam.
Jechałem sam ale udało mi się nawiązać kontakt z jednym z kibiców. Było to nad Narwią. Jechałem malowniczą drużka, prubując dogonić jadącą przede mną zawodniczke CRAZY RAICING TEAM. Za bardzo skupiłem się na pedałowaniu i w pewnym momencie z dużą energią rąbnąłem kaskiem w położone nad drużką drzewo. Ostro było. Zatrzymałem się. I wtedy usłyszałem głos kibica informujacego mnie, że szkoda, że mnie nie ostrzegł. Pomyslałem rzeczywiście szkoda ale teraz to nie wiem po co mi to mówisz. Jak dochodziłem do siebie gość powiedział jeszcze jedno zdanie "Głowa za nisko". Pomyslałem zwariował, odkrzyknełem " za wysoko" i wtedy usłyszałem " za nisko bo trzeba było patrzyć na drogę". Ruszyłem dalej analizując całą śmieszną sytuację.
Dziewczyna z CRAZY RAICING TEAM zostawiła mnie daleko tyle. Ja miałem jeszcze chwile radości gdy zobaczyłem strzałki HOBBY. Słyszałem za sobą jakieś odgłosy, widziałem przed sobą plecy zawodnika, którego nie dogoniłem.
Na mecie czekała na mnie Bogusia. Zrobiła kilka zdjęć. Ja byłem okropnie zmęczony. Cztery godziny w siodle. Nie wiem czy kiedykolwiek tak długo jechałem non-stop. Na pewno dawno już nie byłem tak zmęczony. Długo odpoczywałem, jeszcze podczas jazdy podjąłem decyzję, że mój start za tydzień w PB w Ostrowii Mazowieckiej jest raczej wykluczony, muszę odpocząć i przygotować się na Płock czyli finał Mazovii.
Dzieci też nie odnioeśli znaczących sukcesów. Oskar jak zawsze pojechał najlepiej ale nie starczyło mu siły na finisz. Filip zancząco się poprawił chociaż rewelacji nie było a Martynka dalej nie panuje nad przerzutkami. Rodzinnie utrzymaliśmy 8 pozycję ale pierwsza 10 jeszcze nie jest pewna, musimy dobrze pojechać Płock i mamy sznsę uplasować się jako rodzina na 9 pozycji. Do walki.

Janki, 1/10/12013

wtorek, 17 września 2013

Rawa Mazowiecka, 15 września 2013, Mazovia

......    czyli znowu wszyscy razem.

Największy sukces odniosłem jeszcze przed startem, udało mi się zorganizować całą rodzinę na start w tym maratonie. Największy problem miałem z Oskarem, który akurat tego dnia miał mieć mecz piułkarski. Całe szczęście, że na ostatnim treningu zwichnął sobie lekko rękę a w piątek właśnie przez rękę próbował wykpiś się z basenu. Oszukiwał ale to wykorzystałem. Poprosiłem by Bogusia zadzwoniła do trenera i zwolniła go z tego meczu.
Wstaliśmy późno bo zawody były stosunkowo blisko. Do Rawy mieliśmy samochodem niecałą godzinę. Pogoda była taka sobie, nie padało mocno ale mżawka była prawie non stop w czasie zawodów.
W drodze na zawody Bogusia uczyła Filipa inwokacji Mickiewicza. Oskar się nauczył.
W Rawie zaparkowaliśmy w super miejscu. 200m od linni startu. Szybko przygotowałem rowery. Oskar ze swoim pojazdem udał się do serwisu. Serwis dokonał drobnej naprawy ale polecił mu wymianę linek zmiany biegów. Filipa rower niestety nadal był niewykończony, Nie wiem czy przez to czy z innego powodu Filip na początek przed startem wyłożył się na asfalcie jak długi. Nic się mu nie stało ale w końcu się obudził. W związku z zaginięciem PANASONICA (aparat znalazł się w poniedziałek) do robienia zdjęć przygotowałem małego NIKONA. Zdjęcia zaczeliśmy robić już przed startem.
Razem z Filipem wystartowaliśmy z sektora VI. Pierwsze kilometry były ulicami Rawy. Filip wyrwał pierwszy. Na początku ja jechałem kilka pozycji za nim. Normalnie Filip nie dawał mi żadnej szansy by się dogonić. Tego dnia było inaczej. Jeszcze przed rozjazdem FIT/MEGA zdążyłem go wyprzedzić. Pierwsze kilometry jechałem w grupie. Razem ze mną jechała moja 50 latka i chłopak z drużyny POLA-K. Na początku jechałem za nimi. Na około 20km wyprzedziłem 50-latkę. Nie wytrzymała tempa grupy i została lekko z tyłu. PPLA-K także wyprzedziłem koło 30km. Myślałem nawet, że zostawiłem go lekko z tyłu. Ale on cały czas trzymał kontakt. Koło 40km gdy zbrakło mi troch e siły wyprzedził mnie i już do mety nie dał się wyprzedzić. Straciłem do niego około 2 minut. Końcówka moja była bardzo ciężka. Nie do końca wytrzymałem tempo. Na początku odpadłem od grupy z którą jechałem większość trasy. Na finiszu wyprzedził mnie jeszcze 7 osobowy pociąg z GRZEGORCZUKIEM. Ja jechałem swoim tempem.
Trasa jak dla mnie była fajna. Trochę zawiódł mnie wąwóz, który pamiętałem z poprzednich lat ale to chyba dlatego, że byłem zmęczony. Końcówka była prostrza niż przed rokiem. Wyboista łąka została pominięta.
W sumie pomimo końcowego kryzysu zająłem całkiem dobre miejsce. Propcent do zwycięzcy miałem najwyższy w sezonie, niemal 80% ale najbardziej istotne było to, że po raz pierwszy w roku osiągnełem lepszy rezultat niż Filip. Niestety zapewne wynikało to z bardzo słabej jazdy Filipa. Jako rodzina uzyskaliśmy po raz 3 w sezonie ponad 1300pkt. Niestety nasze miejsce w 10 jest mocno zagrożone i czy się tam znajdziemy to już chyba nie za bardzo zależy od nas ale będziemy walczyć, aktualnnie jesteśmy na 9 pozycji. W Rawie udała mi się jeszcze jedna rzecz. Udało mi się w końcu wyprzedzić moją odwieczną rywalkę (Łęcką) o kilkanaście sekund chyba nie tylko przez jej upadek na 40km. Startowała z sektora V.
Z pominięciem Filipa dzieci pojechały dobrze. Martynka zajeła 8 miejsce i do zwyciężczyni straciła zaledwie 3 minuty. Oskar był znowu w czołówce. Niestety na finiszu gdy miał wyprzedzać na korzeniu odpieły mu się pedały i pozostało 6 miejsce z 5 sekundową stratą do zwycięzcy.
Zapomniałem napisać. Ruszyłem na trasę w ogóle bez rozgrzewki. Na trasie nawalił mój GARMIN przez co jednemu z zawodników podałem złą odległość do mety. W końcówce jeden z wyprzedzających mnie zawodników zwrócił mi uwagę, że mam scentrowane koło, rzeczywiście coś z tyłu mi strasznie latało. Na mecie okazało się, że samoczynnie poluzowało mi się tylne zawieszenie. Szczęśliwie nic nie zgubiłem i szybko tylko przy pomocy śrubokręta w poniedziałek serwis mi to naprawił. Zdjęcia wyszły fajne chociaż Bogusia narzekała, że aparat był za duży.
Ogólnie w formie jestem niezłej. Nie czuję zmęczenia chociaż od pierwszego tygodnia września zacząłem "biegać" na razie raz w tygodniu ale planuję częściej.
W sumie jest super. Czekam na następny maraton.