wtorek, 30 kwietnia 2013

Skandia, Warszawa, 27 kwiecień 2013

............   czyli mój najbardziej asfaltowy wyścig w karierze.

Najważniejsze, odkryłem dzisiaj, że wyścigi stanowią  już dla mnie normalną normalność. Tak też było z tą SKANDIĄ. Nic nie robiłem do soboty rano, czyli do dnia startu. W sobotę wstałem lekko przed godzina siódmą, wykąpałem się, ubrałem w strój kolarski, spakowałem moje wszystkie torby. Koło godziny ósmej wystawiłem rower i lekko go przetarłem bo po ostatnim weekendzie wyglądał ponuro. Na śniadanie Bogusia zrobiła kanapki ze świeżego pieczywa. Przed godziną dziewiątą zabrałem Oskara, rower i moje torby do samochodu. Najpierw odwiozłem Oskara na Wawelską na mecz (przegrał 5:3) następnie pojechałem pod stadion Legii bo właśnie stamtąd był start pierwszej w tym sezonie SKANDII. Miejsce parkingowe znalazłem na przeciwko budynku radiowej trójki. Wysiadłem z samochodu i od razu poszedłem do biura zawodów by się zapisać. Jak się spodziewałem zapis odbył się bardzo sprawnie. Odebrałem numery i pakiet startowy, zrobiłem kilka zdjęć i wróciłem do samochodu. Przygotowania do wyścigu zajęły mi około 45 minut. Cały czas mam problem z przednim kołem. Powietrze schodzi coraz szybciej. Teraz już sześć dni wystarcza by zeszło z niego prawie całe powietrze. Muszę dolać mleczka. Ze względu na charakter wyścigu dopompowałem powietrza do obu kół. W zasadzie nie rozgrzewałem się. Przejechałem tylko bardzo krótki odcinek przed metą. Ustawiłem się w sektorze. Najpierw upewniłem się, że na pewno otrzymałem właściwy pakiet. Tak, niebieski numer znaczy MEDIO czyli 60km. W sektorze zobaczyłem kilku dobrych znajomych z innych wyścigów (Rajczak, Sołtys, Zienkiewicz).
Wystartowaliśmy punktualnie 11:05. Początek tak jak i cały wyścig był bardzo szybki. Wystartowałem jako jeden z ostatnich temu tez na początku mogłem wyprzedzić kilka osób. Na pierwszych kilometrach mój licznik wskazywał prawie 40km/h. Pod mostem Siekierkowskim tuż przed wjazdem na wał przeciwpowodziowy miałem małą przygodę. Na zakręcie 90 stopniowym nieopacznie zahamowałem. Nie zauważyłem, że płyty chodnikowe w tym miejscu były mocno zanieczyszczone piachem. Wpadłem w poślizg. Na oczach kilkunastu widzów krzyknąłem jak baba. Rower powoli przechylał się na prawą stronę. Byłem pewny, że wyłożę. Uratował mnie pedał. Rower zatrzymał się na pedale a ja za wyjątkiem straty kilku sekund wyszedłem z tego wypadku bez szwanku. Następnie wjechaliśmy na wał przeciwpowodziowy. Minąłem kilku zawodników i usiadłem na kole zawodniczki (3190), która startowała obok mnie. Potem znowu asfalt. Jedynym urozmaiceniem to leżący policjanci, których należało mijać z boku. Po 10km zaczęli wyprzedzać mnie pierwsze grupy zawodników z dystansu mini, czerwone numery. Pierwsze 10km przejechałem w czasie bardzo lekko powyżej 20 minut. Moja pozycja się ustabilizowała. Koło 15km dogonił mnie mój stary rywal Zienkiewicz. Trochę trudnego terenu pozwoliła mu mnie wyprzedzić. Kiedy jechaliśmy wzdłuż torów mijaliśmy się z pociągiem. Nie było bezpiecznie. Ścieżka była bardzo wąska i prowadziła bardzo blisko torów. Prawą ręką prawie dotykałem mijających mnie wagonów. Na końcu dróżki minąłem po raz ostatni w tym wyścigu Zienkiewicza, leżał bezradnie w pokrzywach. Na 21km wjechaliśmy na pętle, którą zawodnicy GRAND MEDIO musieli pokonać dwukrotnie. Początek był bardzo ciężki. 5km po wale przeciwpożarowym. Wiatr stanowił dodatkowe utrudnienie. Na tym odcinku moja prędkość spadła poniżej 20km/h. Jechałem cały czas za zawodnikiem z numerem 3202. W połowie dogonił nas Zienkiewicz. Próbował nas nawet wyprzedzić ale za pierwszym razem mu się ni udało. Przez chwilę myślałem nawet, że osłabł. Niestety w końcówce tego odcinka wyprzedził mnie po raz ostatni. Na mecie był 5 minut przede mną. Ja z kolei przed ponownym wjazdem na asfalt wyprzedziłem mojego towarzysza (3202). Ogólnie w tym wyścigu obowiązywała zasada: wyprzedzam w terenie, jestem wyprzedzany na asfalcie a że asfaltu było 90% to wynik można było przewidzieć. Pomiędzy 30 a 40km jechałem w czteroosobowej grupie wraz z moja faworyzowaną zawodniczką (3190). Na początku ledwo co wytrzymywałem tempo zawodnika nr 3206. Potem było lżej. Nie wychodziłem na prowadzenie. Korzystałem z warunków i jechałem na kole innych. W końcu kiedy zdecydowałem się na wyjście na prowadzenie grupa się rozpadła. Ostatnie 20km to jazda asfaltem wzdłuż wału. Najpierw nie wytrzymałem tempa gruby, w której była moja faworyzowana zawodniczka. Potem wyprzedziło mnie kilku innych zawodników. Tempo mojego pedałowania lekko spadła. Jeden z mijających mnie zawodników nawet powiedział "taki rower i nie jedzie". 15km przed metą zorientowałem się, że podąża za mną "znajomy" z kresowych maratonów Grzegorczuk. Razem jechaliśmy już prawie do mety. Prowadziliśmy na zmianę i pewnie byśmy tak dojechali gdyby nie ta cholerna kładka i jazda po chodniku gdzie się troszeczkę zagubiłem. Chodzenie z rowerem nie jest moją najlepszą stronę. Po przejściu Czerniakowskiej (kładką) mój towarzysz zostawił mnie o blisko 500m. Ja natomiast się nie spieszyłem. Wyprzedziło mnie jeszcze dwóch zawodników. To wszystko przez mój brak ambicji i może obawy że końcówka będzie dłuższa. Co by nie pisać to nad końcówkami muszę jeszcze dużo popracować. Zmęczony wjechałem na linie mety po 2 godzinach i 20 minutach. W tym czasie przejechałem blisko 60km.
Jak zawsze na mecie pierwsze 15 minut chciałem poświęcić na odpoczynek. Wybrałem trochę niefartowne miejsce koło zawodnika gaduły (3047). Przez cały czas przekonywał mnie o wyższości SCANDII nad MAZOVIĄ. Dla mnie najgorsza Mazovia była lepsza od tej SCANDII, którą właśnie ukończyłem. Od mojej gaduły dowiedziałem się jeszcze, że tereny, po których prowadził wyścig to jego rodzinne okolice i nawet jego rodzina pozdrawiała go na trasie. Mówił tęż, że jest silny w nogach a słaby w technice. Jeździ bez SPD i bardzo narzekał na lepszych zawodników, którzy go mijali.
Ja trochę zawiodłem się na posiłku. Po odbiór była długa kolejka a łódko kurczaka, które dostałem mogło być odrobinę cieplejsze. Potem wciągnąłem jeszcze trochę pomarańczy i skierowałem się do samochodu. Gdy przechodziłem koło myjki, zobaczyłem, że jedno stanowisko jest wolne. Skorzystałem z tego i zmyłem ze swojego roweru błota zapewne jeszcze z HARPAGANA. Bez żadnych przygód załadowałem rower na samochód i ruszyłem do domu. Pogoda była fajna, trasa nudna. Zauważyłem tylko, że wszyscy przeciwnicy z którymi walczyłem w poprzednim sezonie znacząco pokonali mnie w tym wyścigu. Pewnie lepiej przepracowali zimę.

Warszawa, 30 kwiecień 2013

sobota, 20 kwietnia 2013

HARPAGAN 45, Kolbudy

.....  czyli mój drugi start w masowej imprezie na orientację.

HARPAGAN to dla mnie coś więcej niż "Ekstremalny Rajd na Orientację". To właśnie od niego rozpoczęła się dla mnie przygoda z rowerem, mapą i kompasem. HARPAGAN 45 to już moje 6 impreza na orientację.
Tym razem nie miałem specjalnych przygotowań. W zasadzie wszystko co jest potrzebne do startu już posiadam może za wyjątkiem przedniego oświetlenie ale do tego rajdu nie było ono potrzebne.
W sumie przygotowania do HARPAGONA rozpocząłem w piątek po przyjściu z pracy. Wyjechać z domu miałem przed godziną 19, niestety się nie udało. Wyjechałem przed 20. Dodatkowo zauważyłem, że spaliła się lewa żarówka przedniego oświetlenia. Na stacji BP musiałem samodzielnie wykonać wymianę. Do tej pory operację tę wykonywałem w serwisie. Kosztowało mnie to dużo wysiłku. Zmarnowałem jedną żarówkę i zgubiłem jedną gumę zabezpieczającą. Dopiero o 20:30 ruszyłem w trasę. Błędnie wybrałem S7 jako wariant dojazdu na miejsce startu. Ciężko bo ciężko ale jakoś dojechałem. Dojechałem to może za duże słowo. Adres bazy wrzuciłem do GPSa. Zdziwiłem się trochę gdy lekko po północy przyjechałem na miejsce a bazy nie było. Lekko spanikowałem. Wziąłem atlas samochodowy. Próbowałem ustalić gdzie jestem ale wzrok odmówił mi posłuszeństwa. Przez chwilę chyba nawet spanikowałem ale wpadłem na cudowny pomysł i wpisałem tylko nazwę miejscowości do GPSa. Okazało się, że do celu mam tylko kilka kilometrów. Po wjechaniu do Kolbud bez trudu zlokalizowałem szkołę, masa samochodów przy dużych budynkach to baza rajdu. Ledwo co zaparkowałem samochód ale miejsce było super, jak się potem okazało 30m od linii startu-mety. Nie zdążyłem się zarejestrować po przyjeździe. Przyniosłem swoje rzeczy do sali gimnastycznej, napompowałem materac, wyjąłem poduszkę i śpiwór i położyłem się spać. Po krótkim czasie  nawet zgasło światło w sali gimnastycznej więc przestałem się przyglądać plakatowi z 2008 roku przedstawiającym mistrzów Polski w koszykówce szkół gimnazjalnych. Trochę niesamowite by gimnazjum z tak małej miejscowości było mistrzem Polski. Jak oni to zrobili? Noc miałem krótką ale ciężką. Materac był tak nieszczelny, że musiałem pompować go w środku nocy a i tak dwa razy obudziłem się na podłodze. Budziłem to duże słowo nie jestem pewny, że spałem dłużej niż godzinę. Wstałem po piątej. Na materacu zjadłem śniadanie, kanapki Bogusi i popiłem jeszcze ciepłą herbatą z termosu. Ubrałem się i poszedłem się zarejestrować. Kłopotów nie było. Potem zabrałem wszystkie swoje zabawki z sali gimnastycznej i poszedłem do samochodu. Przygotowanie roweru i mnie samego zajęło mi więcej niż pół godziny. Bez rozgrzewki pojechałem na linię startu a właściwie na boisko szkolne. Pogoda była ciekawa. Temperatura blisko 0 stopni Celcjusza i piękne słońce. W takich warunkach blisko 200 rowerzystów TR200 ruszyło na trasę. Miałem jasny cel, poprawić swój rezultat z pierwszego HARPAGANA. Marzenie to zdobyć 40 punktów i być w pierwszej 50.
Mapy zostały wydane punktualnie. Nie robiłem szczegółowych planów. Spojrzałem na mapę. Wyznaczyłem kierunek, odszukałem pierwszy punkt kontrolny (PK), wsiadłem na rower i ruszyłem w jego kierunku. Pierwszym moim celem była 9. Nie miałem problemów nawigacyjnych bo przede mną w kierunku tego punktu ruszyła cała kupa rowerzystów. 3/4 drogi prowadziło asfaltem. Był tylko jeden mały problemik, od pewnego momentu droga ostro pięła się w góry. Kiedy wydawało się, że to już koniec pojawiało się kolejne wzniesienie i tak kilka razy. Jechało mi się fajnie. Powoli wyprzedzałem kolejnych zawodników goniąc prowadzącą grupę. W miejscowości Lisewice zjechaliśmy z asfaltów na drogi polne. Wraz ze zbliżaniem się do PK droga stawała się coraz gorsza. Całe szczęście, że PK nie był daleko. Do PK9 dojechałem jako jeden z pierwszych.
Następnym moim celem był PK13. Droga do niego wydawała się całkiem prosta. Najpierw drogami leśnymi trzymając się azymutu południowego dotrzeć do drogi asfaltowej (około 4km) a potem drogą do PK. Niestety dałem tyłka. Nie wiem jak to się stało ale zamiast do drogi asfaltowej dotarłem do miejscowości z której przyjechałem czyli Lisewiec. Nie byłem pierwszy. Taki sam błąd zrobiło kilku kolegów przede mną, których minąłem jak wracali. Ja nie wróciłem. Postanowiłem wrócić do Lisewiec a stąd przez PK1 dotrzeć do PK13. Gdy dotarłem w pobliże PK1 spotkałem trzech zawodników, którzy powiedzieli, że stracili dużo czasu by znaleść jedynkę i nic z tego nie wyszło. Skorzystałem z ich podpowiedzi i bez szukania PK1 udałem się prosto do PK13. Nie skorzystałem ze skrótu by zaoszczędzić około 2km bo jakość drogi mnie przeraziła. Szerokim duktem dotarłem do drogi asfaltowej. Asfaltem miałem do przejechania około 8km. Pokonałem ją bez problemów. W miejscu gdzie miałem skręcać w prawo dostrzegłem ślady rowerów, czyli najprawdopodobniej była to właściwa droga. Droga była ciężka do jazdy. Całe szczęście, że ostro schodziła w dół i można była jechać rowerem. Gdy wjeżdżałem do lasu spotka mojego znajomego ze "Złota dla zuchwałych" Iżego. Podpowiedział mi, że jadąc szlakiem w dół dotrę do PK. Mijałem wielu zawodników prowadzących swoje rumaki pod górę. Do punktu dotarłem prawie nie schodząc z roweru.
Patrząc teraz na mapę zastanawiam się dlaczego wtedy ubzdurałem sobie, że żeby dotrzeć do PK17 muszę przejechać przez miejscowość Mierzeszyn. Stąd miałem dwa warianty dotarcia do PK, od wschodu lub od zachodu. Tak naprawdę nie miało to większego znaczenia bo zgubiłem drogę powrotną. Zamiast jak inni wtargać rower pod górę do asfaltu błędnie pojechałem wzdłuż jeziora i znacznie później niż planowałem dotarłem do drogi asfaltowej. Zrealizowałem swój nie najlepszy plan i od zachodu drogami asfaltowymi dotarłem pod PK17. Ostatne odcinki wymierzyłem sobie dokładnie linijką i korzystając z kompasu rozpocząłem jego poszukiwanie. Ostatni odcinek to 500m ma północ. Spotkałem tutaj trzech zagubionych zawodników. Pojechałem za jednym z nich. Czym bliżej byłem punktu tym więcej zawodników się pojawiało. Trzeba przyznać, że punkt był bardzo dobrze ukryty. Nie wiem czy bym go znalazł gdyby nie masy innych zawodników.
PK16 stał się moim kolejnym celem. Najpierw kierując się na południe dotarłem do drogi asfaltowej w miejscowości Graniczna Wieś. Miejscowość, w której się znajduje potwierdziła pani przed sklepem spożywczym. Dalej drogą asfaltową dojechałem do skrzyżowania gdzie za innymi skręciłem w lewo. Po prawej minąłem piękne pole golfowe. Przy polu golfowym w ekspresowym tempie wyprzedził mnie zawodnik z czołówki. Jechał jak strzała. Nigdy chyba tak szybko nie będę jeździł na rowerze. Czym bliżej byłem punktu tym większe grupy zawodników spotykałem. Jechałem za nimi, nawet nie sprawdzałem gdzie jestem. Pewne problemy zaczęły się w bezpośrednim sąsiedztwie PK. Zawodnik z czołówki zgodnie z opisem skręcił w trudno dostępną przycinkę by nią dotrzeć do skrzyżowania przycinek. Reszta zawodników stwierdziła, że droga jest za ciężka i trochę naokoło dotarli do PK. Ja jeszcze bardziej naokoło dotarłem do PK. Po drodze spotkałem tatę z całkiem małą dziewczynką na jeszcze mniejszym rowerku onumerowaną czyli także startującą w HARPAGANIE. Na punkcie kontrolnym zrobiłem sobie pierwszą krótką przerwę.
Do PK20 postanowiłem dotrzeć drogami asfaltowymi. Niewątpliwie była to dłuższa droga ale lepsza i nie trzeba było za na niej za bardzo nawigować. Nie byłem sam. Gdy zatrzymałem się na chwilę by się opróżnić minęły mnie dwie grupy zawodników. Zrezygnowałem z opróżniania i pojechałem za nimi. Przed rzeką musiałem skręcić w prawo. Planowałem to zrobić 500m przed rzeką ale pojechałem za innymi i skręciłem w drogę przy rzeczce. Do PK było około 2km. Były to chyba najcięższe 2km w zawodach. Jechało się bardzo ciężko. Droga była kręta i bardzo nierówna. Bardzo zmęczony dojechałem do PK20. Na punkcie musiałem usiąść i dłuższą chwilę odpocząć.
PK12. Powrót do drogi asfaltowej był jeszcze bardziej męczący ale jakoś dojechałem. PK12, który był moim kolejnym celem położony był za miejscowością Skarszew. Moje problemy nawigacyjne rozpoczeły się w miejscu, w którym miałem zjechać z drogi asfaltowej ale z pomocą kolegów bardzo szybko ten problem rozwiązałem. Leśnymi drogami dotarłem do PK12. PK12, 12:27.
PK18. Na PK12 nie miałem już żadnej przerwy. Razem z innymi zawodnikami ruszyliśmy do PK18. Jechało nas chyba z siedmiu. Tępo jazdy naprawdę było bardzo szybkie. Było tak szybkie, że po prostu go nie wytrzymałem. Po około 5km musiałem zwolnić. Najpierw zostałem lekko z tyłu a potem usiadłem sobie na skraju drogi i odpoczywałem przez 15 minut. Zostałem sam, sam pokonywałem dalszą część trasy. PK18, 13:53..

PK10.
PK10, 14:41.

PK14.
PK14, 15:41.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Poland Bike, Nowy Dwór Mazowiecki, 14 kwiecień 2013

....   czyli pierwszy niezimowy maraton rowerowy w roku 2013

Dosyć długo czekałem na ten maraton. Długa zima spowodowała, że kilka wyścigów zostało odwołanych. W zasadzie Poland Bike [PB]        w Nowym Dworze Mazowieckim był pierwszym "letnim maratonem rowerowym".
Wstałem późno bo PB pozwala na to, jeżdżę sam a start mojego dystansu jest o godzinie 12:30. Dopiero rano się wykąpałem i spakowałem. Nie spieszyłem się za bardzo. Wyjechałem po wpół do 11. Miało być w miarę ciepło i przyjemnie ale niestety tak nie było. Temperatura koło 8 stopni Celcjusza, słońce skryte głęboko za chmurami, w sumie jak na pierwszy wiosenny wyścig to nie najgorzej.
Start wyścigu jak zawsze w PB w twierdzy Modlin. Niewątpliwie miejsce startu dodaje kolorytu tej imprezie.
Zaparkowałem dość daleko od linii startu. Spokojnie przygotowałem rower. Miałem mniej roboty niż normalnie bo zdecydowałem się na ten wyścig nie montować kamery. Dodam jeszcze, że powróciłem do starych pedałów. Nowe mi się zepsuły a nie mogę ich oddać do naprawy bo gdzieś zapodział się rachunek. Całe szczęście, że coś wymyśliłem i mam nadzieję, że na Mazovii wszystko będzie uporządkowane, tzn. ja pojadę z nowymi pedałami a moje stare przejmie Oskarek dla którego nawet kupiłem buty SPD. Lekko zweryfikowałem swój strój startowy, było tak zimno, że dodatkowo założyłem jeszcze jedną bluzę. Przed zamknięciem samochodu długo weryfikowałem czy wszystko zabrałem. Byłem pewny, że wszystko dopiero na starcie okazało się, że zapomniałem spakować telefonu.
40 minut przed startem odjechałem od samochodu. Na miejsce startu przybyłem w sam raz. Akurat w momencie kiedy Ryszard Chmielewski otrzymał od wszystkich uczestników PB nowy rower. Aż mi łezka spadła jak pan Ryszard odbierał rower. Ale dlaczego o tym pisze? Ano dlatego, że Pan Ryszard to charakterystyczna osoba wszystkich wyścigów rowerowych. Ma zdecydowanie ponad 60 lat. Startuje prawie we wszystkich wyścigach zawsze na najdłuższym dystansie. Niezależnie gdzie jest wyścig zawsze dojeżdża rowerem. Jak wyścig jest daleko to wyjeżdża dzień wcześniej i śpi w lesie.
Pomimo kiepskiego występu w prologu startowałem z 3 sektora. Niewątpliwie ten sektor lekko przerasta moje możliwości. Postawiłem na walkę. W przeciwieństwie do wielu innych moich startów teraz nie ustawiłem się na końcu. Co prawda stałem blisko końca ale nie jak wcześniej na samym końcu sektora. Wystartowaliśmy całkiem punktualnie. Pierwsze kilometry przebiegały na szerokich drogach Twierdzy Modlin. Wcale nie było łatwo. Wydawało mi się, że droga cały czas prowadziła do góry. Mimo to nie jechałem na końcu sektora, blisko końca ale nie na końcu. Po wyjechaniu z twierdzy przejechaliśmy długi odcinek na wale wzdłuż drogi na Gdańsk. Pomimo ubitej asfaltowej ścieżki nie było łatwo. Wiatr wiał w twarz. Jechałem z grupą zawodników. Próbowałem nawet ją wyprzedzić ale tylko przez chwilę wyszedłem na prowadzenie a potem podążałem za innymi. Po pewnym czasie asfalt zmienił się w trawiastą ścieżkę ale wcale nie było ciężej. Potem polna droga, miejscowość kocie łby i błoto. Prawdziwa jazda zaczęła się od 12km. Wąwozy, błoto, zjazdy i podjazdy. W niektórych miejscach błoto (piach) był tak wielki, że nie było szansy na jazdę. Trzeba było prowadzić rower. Co 4km ( 4, 8, 11km)  wyprzedzały mnie całe grupy zawodników, zapewne sektory, które startowały po mnie. Podjazdy były ciężkie i było ich co najmniej 3 do góry Wajsa. Wolno ale pod wszystkie podjeżdżałem. Góra Wajsa to już oddzielny rozdział. Tym razem musiałem pokonać ją dwukrotnie. Było łatwiej niż rok temu. Za pierwszym razem bez większych kłopotów wepchnąłem rower w zasadzie bez przerwy. Ciężkie były tylko pierwsze 300m po podjechaniu. Za drugim razem było już ciężej. Stawałem dwa razy. Ledwo co podlazłem ale się udało. Nie lubię dwa razy pokonywać tych samych przeszkód. Za górą Wajsa był ciężki, błotnisty podjazd do rozjazdu. Nieźle w kość dawał. Bez wahania zdecydowałem się na drugą pętlę. Jechałem sam. W sytuacji zorientowałem się kawałek dalej. Przede mną w dużym, powiększającym  się odstępie jechało 2-3 zawodników. Za mną w trochę mniejszej odległości pojedynczo jechało trzech innych. Przez pierwsze 5km nawet dzielnie im uciekałem. Potem dogonił mnie najpierw pierwszy zawodnik. Szybko jechał pod górę ale strasznie gubił się na odcinkach ciężkich technicznie. Wymijaliśmy się kilka razy. Raz przez niego straciłem nawet kilka sekund bo jadąc za nim wjechałem w złą drogę. Musiałem się cofać. Wtedy właśnie dogonił mnie drugi z tej trójki. Nie utrzymałem koła. Trzeci wyprzedził mnie na górze Wajsa. Ja jechałem cały czas sam. Na ciężkim błotnistym podjeździe przed rozjazdem wyprzedziłem pana Ryszarda. Z kondycją u niego to jeszcze gorzej niż u mnie. Zdublowałem go. Od rozjazdu do mety było już tylko 4km. Ciężkie 4km po Twierdzy Modlin. Przejazdy przez ciemne tunele, błoto, korzenie i beznadziejny zjazd i kilka podjazdów były męczące. Końcówka powinna być łatwiejsza. W końcówce dogoniłem kamerzystę. Miałem nadzieję wyprzedzić go już na początku wyścigu bo razem startowaliśmy z tego samego sektora. Niestety nie udało mi się go wyprzedzić. Jeszcze bardziej się zdziwiłem gdy dowiedziałem się, że kamerzysta też pokonał MAXa. Kiepska moja forma na początku sezonu. Po 2 godzinach i 40 minutach przekroczyłem samotnie linię metę.
Zaraz po przekroczeniu linii mety byłem z siebie zadowolony. Zmieniłem zdanie gdy w domu zobaczyłem wyniki. Zająłem 129 miejsce na 145 startujących. Raiting fatalny: 59% i 64%. Nie miałem jeszcze w PB tak niskich raitingów. Może dlatego, że w wyścigu jechała cała gromada prawdziwych kolarzy a trasa była naprawdę ciężka.
Warszawa, 16 kwiecień 2013