sobota, 23 listopada 2013

FUNEX ORIENT, 23 listopad 2013, Kraków

...   czyli chyba mój ostatni start w sezonie.
Niestety wszystko się kiedyś kończy, a szczególnie przykro jeżeli kończy się coś fajnego. Właśnie taki był sezon 2013 a FUNEX ORIENT to jeden z fajniejszych rajdów. Fajniejszych i zapewne jeden z trudniejszych.
Jako doświadczony rowerzysta nie za bardzo przygotowywałem się do wyjazdu. W zasadzie to wszystko co miałem zabrać ze soba spakowałem sobie w piątek po pracy. Pomogła mi w tym wszystkim Bogusia. Specjalnie dla mnie nie poszła z Martynką na basen. Zrobiła mi kanapki, zaparzyła termos herbaty i zrobiła kawę na drogę. Na koniec odprowadziła mnie do samochodu. Chociaż wypomniała mi, że olewam jej szkolenie co nie jest prawdą, to dalej ją kocham.
Z Warszawy wyjechałem lekko po godzinie 20. Właśnie trwała lista przebojów trójki. Słuchałem jej do końca. Prawdziwa muzyka zaczeła się po godzinie 22. Jakiś polski wokalista spotkał się z trio..... w studio programu trzeciego i we wrześniu 2013 nagrali kilkanaście fajnych kawałków. Muzyka naprawdę fantastyczna. Muszę ustalić kto to był i bardziej dokładnie posłuchać ich muzyki. Naprawdę warto.
Na trasie nie miałem problemów. Piękna szeroka droga od samego początku niemal do końca.
Za pierwszym razem minąłem bazę raju. Musiałem się cofnąć. W bramę klubu wojskowego WAWEL wjechałem za dwoma rowerzystami. Zatrzymałem się przed portiernią, spytałem portiera czy mogę zaparkować w środku, byłem przekonany, że nie a tu niespodzianka. Portier miło poinformował mnie jak dojechać i zaparkować pod bazą zawodów. Bardo sie ucieszyłem bo nie po drodze mi było parkować na płatnym parkingu oddalonym 1000m od bazy. Znalazłem miejsce tuż przy wejściu na halę spoortową. Właśnie w niej mieściła się baza zawodów. Niestety nie zdążyłem się już zaresjestrować. Pani poprosiła bym zgłosił się jutro po godzinie 6:30. Hala sportowa, w której mieścił się magazyn rowerów i sala sypialna była straszna. Głębokie lata siedemdziesiąte. Czas się tam po prostu zatrzymał. Kurz osiadły na oknach pamiętał jeszcze czasy Edwarda GIeka.. Sala była duża. Uczestników było niewielu, więc nie trudno było znaleść sobie miejsce do spania. Ja przed spaniem przeżyłem jeszcze kilka chwil rozterek z samochodem zaparkowanym niezgodnie z informacją o rajdzie. Całe szczęście byłem jedyną osobą, którą interesował ten temat. Rower zostawiłem na samochodzie. Nie wziąłem zapinki i trochę strach było zostawić go samego na hali sportowej.
Miałem ze sobą standartowy zestaw do spania: materac samopompujący, spiwór i dwie poduszki. Niestety nie wziąłem pod uwagę, że to juz koniec listopada a hale lat siedemdziesiątych nie zawsze są ogrzewane. Było cholernie zimno. Całe szczęście, że miałem bluzę z kapturem. Ten kaptur mnie uratował, zdjąłem go dopirero rano po wypiciu kilku kubeczków gorącej herbaty. Przemarzłem cholernie. Całe szczęście, że pomimo zimna udało mi się trochę pospać. Wyspany, zmarznięty o godzinie 7 rozpoczełem przygotowania do startu. Kibelki znajdowały się w podziemiu. Meskich było trzy i nie bylo problemu z załatwieniem swojej potrzeby przed startem. W trzeciej kabinie znajdowaół się kibelek z półeczką. Identyczny jaki pamiętałem z Liwa kiedy chodziłem do podstawówki. Coś niesamowitego zobaczyć swoje gówni "na talerzyku", obraz który został przypomniany w mojej pamięci.
Czasu wcale nie miałem za dużo. Musiałem się przebrać w strój rowerowy. Musiałem ściągnąć i przygotować rower. Zapomniałem założyć pasów do pomiaru tętna. Zauważyłem to ale nie chciało już mi się ponownie rozbierać. Nie wiem dlaczego ale start oddalony był od bazy o 2,5km. Koło godziny 8:30 pojechałem na linię startu. Jadąc pomiędzy samochodami, chodnikami i drogami w porę dotarłem na linię startu. Tuż po dotarci organizator poinformował, że mapy gotowe są do odbioru. Odebrałem trzy mapy, jedną w formacie A3 i  dwie w formacie A2. Jeszcze przed startem organizator przypomniał dwie podstawowe zasady, PK1 musi być zaliczony jako pierwszy a w Bazie Wysuniętej (BW) dostanimy dodatkową mapę do zadaniua specjalnego. Mieliśmy kilka minut na przeanalizowanie mapy i wybranie optymalnej trasy. Cztery skrajne PK zlokalizowane były na mapkach formatu A4. Już na początku założyłem, że raczej do nich nie pojadę. Na jedynkę postanowiłem pojechac za najlepszymi, potem na północny- zachód, skąd do BW i zadania specjalnego. Na koniec punkty nad Wisła i rynku w Krakowie. Plan był niezły. Legł w gruzach na samym początku. Zaraz po starcie zorientowałem się, ze camiast czarnego kasku mam czapeczkę NIKEa. Szok. Zamiast za innymi do PK1 musiałem pojechać spowrotem do bazy, otworzyć samochód, zdjąć czapkę i założyć kask. Zajeło mi to trochę czasu. Zostałem sam. Zatłoczoną ulicą dotarłem niemal do miejsca startu. Straciłem ponad 20 minut i mnóstwo energii.
PK1. Po minięciu miejsca startu kontynłowałem jazdem rowerem główną drogą. PK1 musieliśmy wszyscy zaliczyć jako pierwszy. Po drodze po prawej stronie minąłem zjazd do PK13. Długo zastanawiałem się czy po PK1 wrócić do 13 czy PK13 zostawić sobie na koniec. Wybrałem drugą możliwość, PK13 postanowiłem zaliczyć na końcu. Jeszcze na drodze asfaltowej minąłem jednego zawodnika, który wybrałem pierwszy wariant, po zaliczeniu PK1 skierował się do PK13. Łatwo było znaleść miejsce zjazdu z drogi asfaltowej, znajdowało się ono zaraz za rzeczką. Zaraz za rzeczką zaczeły się też moje mproblemy. Na podmokłej łace w zasadzie drogi widać nie było. Trochę śladami innych zawodników trochę na wyczucie dotarółem do małego lasku. Lasek był na skarpie więc nie bardzo dało się jechać. Na moją zgubę było w nim niesamowicie dużo dróg i ich rozwidleń. Próbowałem kierować się zgodnie z mapą. Po wyjścieu z lasu znalazłem się na dzikiej łonce, na której rosły chwasty wysokości ponad 2m. Przypomniało mi się Babie Lato o północy. Przezyłem dreszczyk emocji gdy po kilku metrach skończyła się droga. Zgubiłem się. Nie za bardzo wiedziałem gdzie mam dalej jechać. Aż tu nagle usłyuszałem narastający hałas. Początkowo myślałem, że jest to odgłos kolejki jadącej na lotnisko. Ale dźwięk narastał. Nagle tuż nad głową zobaczyłem olbrzymi samolot. Coś niesamowitego. Znajdowałem się dokładnie w linni pasa staretowego. Musiałem skierować się na zachód. Wyszedłem z dwumetrowych traw na polną drogę. Mogłem się rozejrzeć. W dali zobaczyłem dwóch biegaczy. Chyba właśnie zaliczali punkt. Skierowałem się błotnistą drogą w ich kierunku. Nie myliłem się, pomiedzy dwoma górkami na polnej drodze znajdował się PK1.
PK12. Nie chciałem wracać tą samą błotnistą drogą, chociaż właśnie tamtędy było najkrócej do PK12. Zjechałem drogą na południe w kierunku kolejki na lotnisko. Tuż przed torami skręciłem na zachód. Polną mocno utwardzoną drogą dotarłem do ogrodzenia autoerady. Jadąc na północ wzdłuż autostrady dotarłem do drogi asfaltowej w Szczygielicach. Przede mną zobaczyłem tego samego zawodnika, którego wcześniej minąłem gdy jechał do PK13 oraz jakąś parę zawodników. Wszyscy byli przede mną. Wszyscy żeśmy w tym samym miejscu skręcili z drogi głównej. Tutaj się rozjechaliśmy. Para skręciła w prawo, soplista pojechał główną drogą prosto. Ja najpierw pomyliłóem się i wybrałem  rozwiązanie pośrednie. Szybko zorientowałem się, że się pomyliłem. Musiałem się cofnąć około 300m. Oszukałem czerwony szlak rowerowy, który prowadził do punktu kontrolnego. Było ostro pod górę. Prowadziłęm rower. Płasko zrobiło się tuż przed punktem kontrolnym. Na PK12 było tłoczno. Tuż przede mną było trzech rowerzystów. Nie zdeążyłem odjechać pojawiła się kolejna dwójka, zawodnicy z krótrzego dystansu. [PK12]
PK11. Najpierw na zachód a potem leśnymi asfaltowymi drogami skierowałem się na północ. Ogólnie bardzo fajna okolice z całą siecią dróg dla chodzących z kijkami. Początkowo teren bardzo pofalowany, super oznakowany a pomimo asfaltu niektóre podjazdy mocno dawały w kość. Jechałem trochę na wyczucie na północny azymut. Skrzyżowania dróg były kosmiczne, 5,6 a może nawet 7 dróg schodzących się w jednym punkcie. Całe szczęście, że całkiem szybko wyjechałem z tego lasu. Tutaj stanąłem. Długo zastanawiuałem się co dalej. Nie wiem co mnie tak zamroczyło. Jak teraz patrzę na mapę to dziwie się, że nie mogłem dokładnie zlokalizować wtedy mojej pozycji. Krętą asfaltową drogą szybko zjechałem do ZABIERZOWA. Na zjezdzie po raz pierwszy poczółem, że jednak za cieło to nie jest. Pomimo kurtki rowerowej na zjeździe zimne powietrze mnie całkowicie przewiewało. W końcu zrozumiałem do czego jest ta cienki mój bezrękawnik, szczelny z przodu i z dziurami na plewcach. Doszedłem do wniosku, że właśnie na takie imprezy powinienem go zakładać. Lekko zmarznięty przejechałem przez ZABIERZÓW. Nie kominoiwałem, głównymi drogami podjechałem pod PK11. Drogą polną dotarłem do kapliczki a właśnie przy niej znajdował się czytnik. [PK11, 3].
PK10. Mój czas nie był rewelacyjny. 1punkt kontrolny na godzinę, żadna rewelacja. Musiałem się poprawić. Od kapliczki skierowałem się na północ, ścieżką, której nie było na mapie. Był to bardzo dobry wybór. Chyba najkrótszą możliwą drogą dostałem się pod PK10. Niestety tutaj powtórzyłem mój stary błąd. Nie zapamiętałem dokładnej lokalizacji punktu. Rzeczywiście zaraz za zakrętem zobaczyłem w skalę jakąś dziurę. Ale nawet do głowy mi nie przyszło, że do czegoś tak małego można wejść. Po 300m zorientowałem się, że minąłem punkt kontrolny. Wróciłem do tej małej dziury w skale. Niedość, że mała to dodatkowo mokra jak cholera. Wciskając się pomiędzyn skały próbowałem nie zmoczyć sobie butów. Pomimo wysiłku nie za bardzo mi się to udało. Prawa noga wpadła po kostkę. Całe szczęście, że miałem ochraniacze. Nie za bardzo poczułem wodę w bucie. Wyjście też było ciężkie. Musiałem wyjść na drugą stronę. Tu oprócz rowu z wodą miałem kolczaste krzaki. Byłem wkurzony. Próbowałem przez krzaki przejść jak czołg. Przez tą swoją nieuwagę trochę acz boleśnie pokułem sobie ręce. W kopńcu dostałem się do roweru.
PK9. Postanowiłem wybrać dłuższy acz asfaltowy warian dojazdu. Trochę zastanawiałem się od której strony podchodzić PK9. Postanowiłem zdobywać go od południa a nie od zachodu. Był to chyba najwyżej położony punkt na mojej trasie. Od pewnego momentu cały czas było pod górkę. Najpierw dzielnie jechałem ale było coraz ciężej. W końcu stanełem. Zatrzymałem się, wyciągnąłem kabanosy, pchając rower konsumowałem ko;lejne sztuki. Dopchałem go tak do drogi głownej. Tutaj już głupio było iść obok roweru. Siadłem i na najniższej przerzutce wspinałem się wyżej. Dojechałem do ŻELKOWA. O dziwo droga się wypłaszczyła a potem nawet było z górki. Zaraz za miasteczkiem zjechałem z drogi asfaltowej. Tutaj drogami polnymi dostałem się na górkę. Było na tyle ciężko, że w zasadzie cały czas prowadziłem rower. Odnalezienie punktu nie stanowiło problemu. Byłem zmęczony. Zastanawiałem się co dalej? Czy jechać do PK8, czy może go sobie odpuścić. W linni prostej tylko 4km ale terem wydawał się stosunkowo pofałdowany, żadnej prostej drogi nie było a dodatkowo powolutku zaczynała bolic mnie  w kolanie moja prawa noga. Postanowiłem odpuścić. Nie była to zbyt ambitna decyzja.
PK6. Ten punkt znajdował się stosunkowo daleko od PK6. Na początek musiałem powrócić do miejscowości ŻELKÓW. Nie było to trudne. Wracałem po swoim śladzie. Zaczeło mżyć i to mocno. Postanowiłem to przeczekać i troszeczkę odpocząć na przystanku autobusowym. Przystanek był fajny. Niestety długo na nim sam nie byłem. Najpierw przyszła pierwsza osoba, powiedziała dzień dobry, potem przyuszła następna osoba też powiedziała dzień dobry. Przyszło tak jeszcze kilka kolejnych. Wszyscy mówili dzień dobry, ja odpowiadałem. Na ławeczce siedziałem tylko ja, aż było mi głupio, wszyscy stali wokół mnie a ja siedziałem zmęczony i zabłocony ale głupio było się wycofać. W końcu przyjechał autobus i ponownie zostałem sam na przystanku. Tylko babcia z podwórka mobok zdziwiona zapytała mnie czemu nie pojechałem autobusem. O dziwo ale padać przestało. Siadłem na rower i asfaltowymi drogami pognałem do PK6. Chyba wtedy ustanowiłem mój rekord prędkości tego rajdu. Niestety zrobiło mi się streasznie zimno. Zatrzymałem się i założyłem moja nieprzemakalną kurtkę SCOTTA oraz czapkę na uszy. Od razu poczułem sie lepiej. Razem z temperaturą poprawiło się moje samopoczucie. Niestety prawa noga bolała mnie coraz bardziej szczególnie wtedy kiedy zwiększał się wysiłek. Droga pomimo asfaltu wcale nie była łatwa. Pofałdowany teren robił swoje. Źle wybrałem miejsce podejścia pod punkt. Początkowo chciałem go zdobyć od strony zielonego szlaku. Całe szczęście, że już na początku szlak był na tyle cięśki i zaplątany, że postanowiłem się wycofać i podejść pod punkt od drugiej strony. Nadgoniłem około 2 kilometrów ale było warto. W niejscowości RADANOWICE bez problemu trafiłem na właściwy wyjazd. Droga wyjazdowa była ciężka. Ledwo co kręciłem pedałami. Na pierwszym rozjeździe miałem małe wątpliwości. Kompas pomógł mi je rozstrzygnąć. Problem był, bo punkt miał nie być przy grodze, " kępa drzew przy krzyżu" tak mniej więcej brzmiał opis do punktu. Po prawej stronie miałem pole kukurydzy. Rzeczywiście na wysokości PKR w polu kukurydzy widoczna była kępa drzew ale wyglądał to dla mnie mało prawdopodobnie. Pojechałem ze 100m dalej. Na skrzyżpwaniu rzeczywiście był punkt kontrolny ale krzyża nie było tu na pewno. Zaraz po mnie z przeciwnej strony dojechał nie znany mi zawodnik. Teochę pogadaliśmy, obaj mieliśmy wątpliwoci. Gdy spojrzeliśmy na kępę drzew w kukurydzy zobaczyliśmy jak wychidzi z niej jakiś człowiek w kasku. Podeszliśmy do niego. Powiedział, że w drzewach jest krzyż ale nie ma punktu kontrolnego. On zrobił zdjęcie kępy drzew i krzyża i zamierzał jechać dalej. Gdy powiedzieliśmy mu o punkcie na skrzyzowaniu, zadzwonił do organizatorów. Dowiedział się tam, że punkt został przesunięty.
Wrócilismy na skrzyzowanie, podbiłem chipa i ruszyłem w kierunku BAZY WYSUNIĘTEJ [BW]. [PK6, 6, 14:20].
BW. Dojazd do bazy wysunietej nie był skomplikowany. Drogami asfaltowymi dojechałem do drogi krajowej Kraków- Katowice. Niestety BW w Nawojowej Górze była zlokalizowana na mały płaskowyżu. Dobre 500m prowadziłem rower po asfaltowej drodze. Baza zlokalizowana była w centrum miasteczka w sali weselnej. Przed salą stała oczywiście zała masa rowerów z deskami. W środku nawet trochę tłoczno. Jak na salę weselną pomieszczenie nie było za duże. Zaraz po wejściu podałem numer i dostałem mapę z sześcioma punktami kontrolnymi. Te punkty były do zaliczenia w kolejnoiści. Nie spieszyłem się na trasę. Poprosiłem o zupę pomidorową i gorąca herbatę. Usiadłem przy stole, rozłożyłem mapę i posilając się zacząłem układać moje dalsze plany. Przy okazji dowiedziałem się, że z punktu 2 do punktu 3 najłatwiej jest dotrzeć czerwonym szlakiem. Odpoczywałem dłużej niż pół godziny.
PK1S. Na trasę wyjechałem jeszcze jak było widno. Na mapie niestety nie było podanej skali. Z opisów pamiętam, że skala tej mapy miała wynosic 1:12500 czyli 12,5mm to 100m. Trudno mi się to przeliczało. W pewnym momencie zaczałem mieć nawet wątpliwości. Całe szczęście dojechałem do skrzyzowania. Robiło się coraz cimniej. Skręciłem na wschód. Teraz musiałem pojechać około 1,5km i skręcić w las do "rozwidlenia wąwozów". Skręciłem po 1500 metrach w las, droga była ale nie w wąwozie tylko na małym grzbiecie. Nic dziwnego, że jak dojechałem do pierwszego skrzyżowania to nie za bardzo zgadzały się drogi. Trochę zajeło mi czasu zanim zorientoałem się, że coś nie jest tak. Lekko się cofnełem i zszedłem do wąwozu. Stąd szybko doszedłem do rozwidlenia jarów gdzie znajdował się PK1S. Tutaj załaczyłem swoje oświetlenie, latarka, lampka tylna na rowerze, lampka tylna na plecaku i przednie oświetlenie rowerowe. Postanowiłem skierować się na PK2S.
PK2S. Wróciłęm do znanego mi skrzyżowania dróg, potem drogą wzdłuż autostrady dojechałem do czerwonego szlaku. Po drodze spotkałem całkowicie zagubionego gościa. Biedny aż podbiegł do mnie bym powiedział mu gdzie obecnie się znajduje. Wytłumaczyłem mu dokladnie gdzie jest i jak dotrzeć do PK1S. Tutaj przypomniałem sobie rozmowę z bazy, że PK2S zlokalizowany jest przy czerwonym szlaku. To bardzo mi pomogło. Wystarczyło dotrzeć do strumyka. Rower zostawiłem na zapalonych światłach. Sam z latarką zszedłem do strumyka. Zrobiłem kółko ale górki z punktem nie znalazłem. Zrobiłem bład bo mapę zostawiłem przy rowerze. Musiałem się wrócić. Za drugim razem z mapą na górce przy rzeczce znalazłem punkt kontrolny. Tutaj podjąłem drugą trochę mylną decyzję. Postanowiłem pominąć PK3S i skierować się bezpośrednio do PK4S.
PK4S. Musiałem wrócić do miejsca gdzie spotkałem zbładzonego rowerzystę. Tutaj bez problemów znalazłem ścieżkę wchodzącą do lasu. Ścieżką przeszedłem około 300m i bez problemu 25 metrów oddalony od  ścieżki znalazłem PK4S.
Widząc na mapie, że za mniej niż 100 metrów od miejsca gdzie się znajduje przebiega droga, którą powinienem skierować się na PK5s a las nie jest zbyt gęsty postanowiłem przejść z rowerem na azymut północ te 100 metrów do drogi. Ale wcale tak łatwo nie jest utrzymać w nocy kierunek. Całe szczęście, że zobaczyłem światła w oddali. Skierowałem się w ich kierunku. Udało mi się przedrzeć przez scianę bardzo gęstych krzaków przy drodze i znalazłem się na skrzyżowaniu dwóch dróg. Nie wiem dlaczego ale stałem na tym skrzyżowaniu dobrych kilkanaście minut. Może dlatego, ze byłem bardzo zmęczony i właśnie przeżywałem swój kryzys. Może dlatego, ze mój organizm po prostu potrzebował tego odpoczynku a moze dlatego, że gdybym tam tyle nie myślał to ruszyłbym w złym kierunku. W każdym razie, studiowałem mapę, oglądałem znaki, patrzyłem w jednym, drugim i trzecim kieruku by w końcu skierować się w jednym słusznym z pomysłem, że zawrócę jak się nie będzie zgadzać. Kierunek był OK, sprawdzałem co chwila na kompasie. Pierwsze skrzyżowanie też było w miejscu w którym być powinno o ile można to potwierdzić w ciemną noc w lesie. Ostatecznie potwierdziłem słuszność wybranej drogi w momencie gdy wjechałem na asfalt. Asfalt zaczynał się tam gdzie pokazywała mapa. Po kilkuset metrach musiałem zjechać z drogi i przejechać kilkaset metrów leśna drogą zanim znalazłem się przy pąsniku. Właśnie przy nim zlokalizowany był poszukiwany przeze mnie punkt kontrolny. Jadąc leśną drogą ponad lasem zauważyłem migające światełko. Początkowo byłem przekonany, że jest to samolot. Dziwił mnie tylko brak dźwięku i sposób w jaki te światełko się poruszało. Po pewnym czasie zorientowałem się, że jest to jeden z biegachy, który schodził ze stoku w poszukiwaniu punktów kontrolnych. Jestem pełen podziwu dla tych ludzi.
PK6S był ostatnim punktem kontrolnym, który miałem zaliczyć na zadaniu specjalnym. Trochę myslałem zanim wybrałem ostateczny punkt podejścia. Było strasznie ciemno. Unikałem długich wąskich dróżek, wybierałem szerokie dukty. Jedynym problemem w znalezieniu PK6S było znalezienie malutmiej scieżki, która prowadziła prawie na sam punkt. Jak często mi się zdarzam, najpierw ninąłem poszukiwane miejsce zejscia o około 100m. Otworzyłem latarkę i rozpoczełem poszukiwania. Bazowałem na mapie i pomiarach linijkowych. Pierwsza scieżka okazała się strzałem w dziesiątkę. Po chwili byłem juz przy punkcie. Ciemno, cicho i las wokół. Trzeba to przeżyć.
BW. Pozostało mi tylko dojechać do bazy. Tylko albo aż. Nie wiem co sobie ubzdurałem ale postanowiłem dojechać do głównej drogi asfaltowej znajdującej się na północy, poza mapa szczególową ale pokazaną na mapie głównej. Nie zauważyłem tylko jednej rzeczy, że PK6S i BW znajdowały się ponad 200m wyzej niż wymieniona przeze mnie droga. Na dużej mapie dojazd nie wygladał skomplikowanie. Pierwsze wątpliwości zacząlem mieć na drudim rozwidleleniu dróg. Droga, która miała prowadzić do cywilizacji zamieniała się w wąska ścieżkę, "autostrada, którą jechałem prowadziła w bardzo dobrym kierunku ale na mapie wyglądała jakby się po 1000m kończyła. Nie uwierzyłem w zakończenie, coś tak szerokiego nie może się tak nagle kończyć jak pokazane było na mapie. Pojechałem "autostradą". Droga prowadziła ostro w dół. Przez cały czas musiałem hamować. Nie uzywałem pedałów. Jechałem bardzo szybko. Nie dość, że było strasznie ciepło to dodatkowo jeszcze zaczeło padać. Dobrze, ze się nie wywaliłem. Zdziwiłem się, gdy po lewej stronie, zobaczyłem światła miasta zlokalizwoane znacząco niżej niż droga, po której jechałem. Niestety szeroka droga skończyła się w miejscu, pokazanym na mapie. Dalej był tylko las i stroma skarpa. Przez chwilę stałem na brzegu z latrką szukając najmniejszego śladu jakiejkolwiek scieżki. Nic nie zauważyłem. Po pewnym czasie dołączył do mnie jakiś pieszy uczestnik rajdu. On się nie zastanawiał, poszedł w dół ale ścieżki szybko nie znalazł. Ja chociaż widziałem drogę do której zamierzałem dotrzeć postanowiłem się cofnąć. W końcu mój pierwotny plan wyglądał całkiem inaczej. Powrót nie był łatwy bo cały czas pod górę. Podjechałem. Nie myślałem. Realizowałem swój błędny plan. Ścieżka zanikała. Po 200m zorientowałem się, że pomyliłem kierunek. Musiałem się troszeczkę cofnąć. Było coraz stromiej. Miałem problemy by utrzymać rower. Pomimo wciśniętych obu hamulców rower sam się zsuwał. Trochę błądziłem. Kiedy myślałem, że już koniec pojawiła się przeszkoda. Ogrodzenia kolejnych domostw blokowały dojście do drogi. Psy z ogrodzeń szczekały. Było koło godziny 19.oo, nikogo nie była widać. Szedłem wzdłuż ogrodzeń. Przejścia do drogi nie było. Aż nagle zbawienie. Przerwa w zabudowaniach umożliwiła mi dojście do czarnej, mokrej asfaltowej drogi. Wsiadłem na rower i ruszyłem do bazy. Na pierwszym skrzyżwaniu skręciłem w prawo. Droga powoli zaczęła piąć się w górę. Deszcz siąpił. Jechało mi się coraz trudniej. Nie chciałem nadwyrężać mojego prawego kolana. Zsiadłem z roweru i ostatnie kilkaset metrów podjazdu podszedłem. Poznałem końcówkę, przemierzałem ją po raz drugi. W końcu zobaczyłem domek z mnóstwem rowerów. W bazie dostałem pomidorówkę i kubek gorącej herbaty. Byłem zmęczony. Zamówiłem drugą herbatę. Zjadłem kilka kanapek. Na trzeci etap wyjechałem punktualnie o godzinie 20.oo.
PK--. Na dworze panowała całkowita ciemność. Lekko mżyło. Całe szczęście, że początkowe kilometry pokonywałem już wcześniej tylko wtedy było jeszcze całkiem jasno. Pierwsze metry bezproblemowy asfalt. Problemy rozpoczęły się gdy wyjechałem z miejscowości. Droga a tak naprawdę to co z jej pozostało prowadziła mocno z górki. Wokół był straszny, nieprzyjemny las. Za dnia bez większych problemów wykonałem salom pomiędzy dziurami. Myślałem, że teraz też mi się to uda. Niestety nie udało się. Nagle moje przednie koło wpadło po ośkę w dołek. Nie wiem jak z niego wyjechałem. Jechało mi się coraz lepiej. Pomimo mżawki było znacznie cieplej niż rano. Po pewnym czasie wjechałem na w pełni utwardzoną drogę asfaltową. Jedynym problemem było odszukanie miejsca, w którym należało skręcić w lewo do jaskini. Z małym problemem odszukałem to miejsce. Szybko zrezygnowałem z jazdy rowerem. Dokładnie rozświetlałem drogę szukając ścieżki do jaskini. Może i miałbym problemy gdyby nie rowerzysta przede mną, który właśnie wychodził z jaskini. Nie wiem o co go zapytałem ale odfuknął mi nieprzyjemnie. Wszedłem do środka. Jaskinia była stosunkowo głęboka a PK znajdował się na szarym jej końcu.
PK--. Zupełnie przestało padać. Mój kolejny PK znajdował się także w jaskini oddalonej o około 10km. Jechałem asfaltowymi drogami. Nie miałem problemów z prostą drogową nawigacją. Skałki wśród, których znajdowała się jaskinia znajdowały się już chyba w Krakowie, przy drodze w gęsto zabudowanej okolicy. Gdy dotarłem na miejsce leżał tam już jakiś rower. Zadanie wydawało mi się stosunkowo proste wystarczyło tylko znaleźć właściciela tego roweru. Na ogół to co wydaje się stosunkowo proste wcale takie nie jest. Tak było tym razem. Po pierwsze pomimo dokładnego splądrowania skał przy drodze nie udało mi się tam znaleźć  nie tylko jakiejkolwiek jaskini ale żadnej żywej duszy. Okazało się, że skałki ciągną się dalej za posesjami. Poszedłem wąską dróżką latarką szukając jaskiń w skałach po prawej stronie. Po kilkudziesięciu metrach doszedłem do polany, na której znajdował się poszukiwany właściciel roweru. Najprawdopodobniej był to ten sam nieprzyjemny mruk z poprzedniego PK. Udało mi się od jego wymęczyć informacje, że był w jaskini ale nie znajdował się tam żaden PK. Zdziwiłem się bo mówił o jaskini, której nazwa znajdowała się na tabliczce. Mój mruk zrezygnował z poszukiwań, mieszając mi jeszcze bardziej mówiąc, że do jednej jaskini może być wiele wejść. Zrobił kilka zdjęć i pojechał dalej. Przez chwilę nie wiedziałem co robić. Wymyśliłem plan. Najpierw zadzwoniłem do bazy z pytaniem czy nie mają wiedzy, że PK-- zniknął. Organizator potwierdził, że żadnych takich informacji nie uzyskał. Potem podprowadziłem rower pod jaskinię. Jeszcze raz rozejrzałem się po polance. Zweryfikowałem nawet jeden z otworów, który wyglądał jak kolejne wejście do tek samej jaskini. Nie było to to czego szukałem. Kask i plecak zostawiłem przy rowerze. Jedynie z latarką wcisnąłem się w wąski otwór jaskini ... . Znalazłem się w środku. W małej zamkniętej przestrzeni nie zauważyłem żadnego śladu PK. Obejrzałem dokładniej jaskinie. Wiedziałem, że to nie jest jej koniec. Zgodnie z opisem umieszczonym na zewnątrz mała ona ponad 100m długości a w środku znajdowało się nawet jezioro. Tu gdzie byłem jeziora nie było widać znaczyło to tylko tyle, ze jaskinia jest kontynułowana. Zajrzałem w jedną wąską szparę, nic nie było tam widać. Przez chwilę nawet pomyślałem, że mój poprzednik miał rację. Nagle zobaczyłem otwór mało większy od mojej głowy. Zajrzałem tam i zobaczyłem cel swoich poszukiwań, duży biało czerwony sześcian. Wślizgnąłem się do środka. Już wejście sprawiło mi pewne problemy ale prawdziwa gehenna rozpoczęła się przy wyjściu. Próbowałem przodem i tyłem ale mały otwór i ciężkie podłoże uniemożliwiały mi wyjście. Już nawet się pocieszałem, że organizator będzie musiał przyjść by sprzątnąć PK. W końcu przemogłem swój ból przecinąłem się głową do przodu. Wyszedłem z jaskini. Byłem dumny, że udało mi się zaliczyć ten PK.
PK18. Był to jedyny PK, który miał załączoną dodatkową mapkę. Dojazd do niego był stosunkowo prosty chociaż wyjątkowo długi, około 10km. Na początek jedyny problem stanowiło znalezienie miejsca gdzie należało skręcić z drogi asfaltowej w lewo. Było to tym bardziej trudna, że miejsc w którym miała znajdować się ta ścieżka było szczelnie zabudowana przez posesje różnych budynków typowych dla dużego miasta. Pomimo wolnej jazdy i dokładnego plądrowania latarką brzegu drogi za pierwszym razem minąłem to miejsce. Postanowiłem się cofnąć. Przyniosło to efekt. Po 400m znalazłem poszukiwaną drogę. Obecność tam śladów czarnego szlaku potwierdziło poprawność znaleziska. Droga szybko zamieniła się w ścieżkę i ostro pieła się w górę.
..........................

Niestety temat nie skońcony a dzisiaj już niewiele pamiętam ten odcinek muszę dzisiaj oficjalnie zakończyć.
Obywatelska, 10 marca 2019




środa, 20 listopada 2013

Warszawa Nocą, edcja 1, 20 listopada 2013

... czyli moje pierwsze nocne, rodzinne bieganie po mieście.

W tym roku tak samo jak w roku ubiegłym tylko trochę więcej postanowiłem w okresie zimowym postawić na bieganie. Dla mnie najfajniejsze bieganie jest tak samo jak najfajniejsza jazda rowerem, na fajnych imprezach. Jeszcze fajniej jest jak w takiej imprezie bierze udział cała rodzina.
Wychodząc z powyższych przesłanek zapisąłem całą rodzine na cykl imprez w bieganiu na orientacje pt. "Warszawa Nocą 2014". Jest to cykl pięć imprez na orientację rozgrywanych w okresie zimowym, zawsze w środę o godzinie 19.oo w różnych miejscach Warszawy. Do wyboru są cztery dystanse: najdłuższy dla PROFESJONALISTÓW (5-7km), trochę krótszy dla ZUCHWAŁYCH (4-6km) na który zapisałem siebie i Filipa, dla POCZĄTKUJĄCYCH (2-4km) i najważniejszy dla DZIECI (2-3km) na który zapisałem Oskara i Martynę. Bogusia oczywiście wystartowała z Martynką.
Przed startem przejrzałem mapy z wcześniejszych edycji. Pewnego zimnego wieczora nawet wybrałem się razem z Martynką i mapą z poprzedniej edycji na mały zwiad po najbliższej okolicy. Martynce nawet się to trochę podobała i mniej wiecej do połowy radziła siobie świetnie potem staneła bo się bardzo zmęczyła.
Chłopców poprosiłem by trochę poprzeglądali sobie mapy miejsc po których będą biegać. Filip olał to równa, Oskar nie za dużo ale troszeczkę popracował.
Ogólnie środa jest dla nas ciężkim dniem jak każdy inny dzień tygodnia: trening Filipa do 17.30, basen Oskara do 17.30 i basen Martyny pomidzy 18.oo i 19.oo. Tego dnia musieliśmy zrezygnować z treningu Martyny a Filipa prosto z piłki zabraliśmy na biegi.
Pogoda była fantastyczna. Co prawda ciemno ale temperatura koło 10 stopni Celcjusza. Niebo zachmurzone ale bez opadów.
W takich warunkach ruszyliśmy naszym Fordem na Szczęśliwice. W takiej imprezie najgorszy jest początek. Najpierw trzeba zaparkować samochód możliwie najbliżej bazy. Nie jest to łatwe bo koło godziny 19 zjeżdżają się wszyscy okoliczni mieszkańcy. Potem trzeba się zarejestrować, z tym jest już mniejszy problem ale kiedy jest nas 5 to czasami najmniejszy szczegół urasta do ogromnego problemu szczególnie jeżeli czasu jest mało. Po zarejestrowaniu i odebraniu chipa pozostają jeszcze ostatnie przygotowania. Ubranie, czołówka i kompas.
Tak też było w tą środę. Start był indywidualny. My jako nowicjusze startowaliśmy jako jedni z pierwszych. Sama procedura startu była dla nas nowością. Niestety nie zapamiętaliśmy swojej godziny startu co w ciemnościach stanowiło też malutki problem dla organizatorów. Ja ruszyłem na trasę pierwszy z rodziny, więc nie za bardzo wiem co działo się z resztą ale jakoś sobie poradzili. Nie jest to takie łatwe jak się wydaje studiując mapy w domu. Na początku szło mi całkiem dobrze. Zaciąłem się troszkę przy PK7. W końcu go znalazłem ale nie wiem dlaczego zajęło mi to tak dużo czasu. Nauczony na rajdach rowerowych kilkakrotnie wybierałem moim zdaniem pewniejsze ale dłuższe trasy. Nie jest to najlepsze rozwiązanie, muszę minimalizować wysiłek. Na trasie spotkałem kilkakrotnie Filipa. Filip wystartował około dwóch minut po mnie i tyle czasu nadrobił. Na metę przybiegłem przed Filipem ale on przybiegł zaraz za mną i w ogólnej klasyfikacji był 2 pozycje przed metą. Trochę czekaliśmy na maluchów. Najpierw usłyszałem Martę. Razem z Bogusia przybiegli przed Oskarem. Biedny Oskarek do mety przybiegł ostatni. Zajął też ostatnie miejsce wśród dzieci ale sam odszukał wszystkie punkty. Dzielny młodzian chociaż jak przybiegł na metę to było mu bardzo smutno. Prawie się popłakał.
Razem poszliśmy do bazy. Sczytaliśmy chipy, odebraliśmy wodę i prowiant i poszliśmy do samochodu. Po drodze zrobiłem kilka zdjęć. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do domu. Niestety nasze trawniki są straszne zafajdane. My po tych trawnikach biegaliśmy więc nasze buty były pełne gówna. Trochę to jechało w samochodzie i to chyba będziemy najbardziej pamiętać z tych pierwszych naszych zawodów na orientację.
W sumie bardzo fajne zawody. Mnie bardzo się podobały.

Warszawa, 15 grudnia 2013

sobota, 9 listopada 2013

Śliwice, Szaga, 9 listopad 2013

...  czyli a miało padać.

Rajd rowerowy na orientacje SZAGA 2013 była to chyba moja przedostatnia impreza rowerowa w roku 2013. Był to mój 8 rajd na orientację w tym roku. Ważny o tyle, że do generalnej klasyfikacji pucharu polski wliczanych jest 6 najlepszych startów a dwa moje starty były w HARPAGANIE, w których nie wywalczyłem najlepszej pozycji.
Do startu za bardzo się nie przygotowywałem. Rower spokojnie czekał po HARPAGANIE 46. SZAGA to 8 godzinny rajd, do przejechania około 100km, 16 punktów kontrolnych o różnej wartości, 3 po 4pkt., 3 po 3pkt., 3 po 1pkt. i 7 po 2pkt.. W sumie do zdobycia było 38 punktów. Miałem dwa cele, chciałem zdobyć powyżej 30pkt i zająć co najmniej 28 miejsce.
W stosunku do pozostałych imprez była jedna różnica. Noc przed startem spędziłem w ośrodku wczasowym oddalonym o kilka kilometrów od linii startu.
Ale od początku. Przez mój piątkowy wyjazd trochę zmieniony został rodzinny porządek. Bogusia zamiast pojechać z Martynką na basen zajęła się przygotowaniem mnie do wyjazdu. Pakowanie już prawie opanowałem. Jak nigdy, tym razem okazało się, że o niczym nie zapomniałem. Z Warszawy wyjechałem około godziny 19:30. Już wcześniej umówiłem się, że do ośrodka wczasowego w Tleniu przyjadę pomiędzy godziną 23.oo a 24.oo. Wybrałem dojazd autostradowy przez Włocławek. Tak chyba jest najszybciej. Tym razem po drodze nie miałem żadnego korka ani innej niespodzianki za wyjątkiem mgły. Ale mgła była straszna. Była tak straszna, że nawet po autostradzie jechało się ciężko a ostatnie kilometry to już prawdziwa tragedia. Jechałem z prędkością nie większą niż 30km/h. Na miejscu byłem lekko przed północą. Poczekałem dobrą chwilę przed bramą, dostałem klucz do pokoju i po północy spałem już w swoim łóżeczku.
Obudziłem się o godzinie 6.oo. Przywdziałem swój rowerowy uniform z butami rowerowymi włącznie, opłaciłem nocleg i równo o godzinie 7.oo rozpocząłem konsumpcję śniadania. Lekko po godzinie siódmej wsiadłem do samochodu i ruszyłem w kierunku Śliwic. Do przejechania miałem tylko kilkanaście kilometrów. Na miejscu zaparkowałem bezpośrednio przy wejściu do szkoły. O dziwo do rejestracji była mała kolejko. Nie wiem czy pechowo ale tuż przede mną stał ten sam zawodnik, który rozwalił się przede mną na asfalcie. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Zastanawiałem się czy tym razem wystartuje w kasku. Zarejestrowałem się. Dostałem numer 25. Miałem trochę czasu na przygotowanie roweru i siebie do startu. Już w ośrodku wczasowym zajrzałem do prognozy pogody i zauważyłem, że zamierza cały dzień padać. To co się działo tuż przed startem potwierdzało tą prognozę. Lekki deszczyk towarzyszył moim przygotowaniom. Przywdziałem moją nieprzemakalną kurtkę SCOTTA z kapturem. Kaptur idealnie pasował pod kask. Niewątpliwie byłem najlepiej przygotowanym zawodnikiem na te warunki. Gdy byłem już przygotowany rozpoczęła się odprawa. Zdziwiła mnie duża liczba rowerzystów, na odprawie było ich koło 50. Zgodnie z planem, tuż przed godziną 8 rozdane zostały mapy. Komplet stanowiły dwie kartki A4. Mapy były w skali 1:50 000. Punkty były rozmieszczone "ciekawie". Wszystkie "ciężkie" punkty znajdowały się na wschodzie, około 30km od punktu STARTU/METY. Oczywiście w tamtym kierunku skierowałem najpierw rower.
PK12. Było zimno, zaraz po starcie przestało padać i co najbardziej mnie rozczarowało, niemal nie padało aż do samego końca. Ja jednak do samej mety się nie przebierałem, przejechałem cały rajd w kurtce przeciwdeszczowej, kaptur zdjąłem przy drugim punkcie kontrolnym. Skupmy się na moim pierwszym punkcie kontrolnym. Był on bardzo oddalony od bazy. Najpierw musiałem przejechać asfaltową drogą około 15km. Dziwne ale na długich prostyach nie widziałem  żadnego konkurenta. Miałem dużo czasu na wybranie punktu zjazdu. Dojechałem do ostatniej możliwości, miejsca w którym pojawił się szlak czerwony. Droga leśna wolno pięła się do góry. Nie było już tak lekko jak na asfalcie. Nawigacja w lesie jest ciężka. Doświadczyłem jej tutaj. Wiedziałem, że muszę skręcić dwa razy w prawo. W lesie pytanie jest jedno, kiedy. Najpierw zrobiłem to zbyt szybko i musiałem wykręcić małą pętelkę. Za drugim razem było już lepiej. Następny skręt też wyglądał właściwie. Zdziwiłem się tylko, że po kilku kilometrach jazdy nie było widać punktu. Kiedy droga przy rzecze skręciła na wschód stwierdziłem, że coś nie jest tak i ten dziwny opis " pomiędzy dwoma skarpami". Nie za bardzo go rozumiałem. Trochę zwątpiony i załamany ruszyłem marszem na zachód wzdłuż brzegu drogi. Sam się zdziwiłem gdy po kilkuset metrach znalazłem mój pierwszy PK na tych zawodach.
PK13 zlokalizowany był prawie idealnie 4km na północ od PK12. Bez problemu znalazłem właściwą drogę. Prowadziła idealnie na północ. Jechało się fajnie, cały czas na północ ale po 3km wjechałem na szeroką szutrową drogę i zacząłem się zastanawiać co dalej, tzn. gdzie tak naprawdę jestem. Zdecydowałem się skręcić lekko w lewo ale po 100m się zatrzymałem. Spojrzałem na kompas. Droga zdecydowanie prowadziła w kierunku wschodnim. Nie był to dobry kierunek. Cofnąłem się. Postanowiłem kontynuować jazdę w kierunku północnym. Droga niestety kończył się na fajnej górce. Z górki zobaczyłem wioskę a w niej kościółek z dzwonnicą przy której miał być zlokalizowany kolejny PK. Niestety nie mogłem jechać dalej, na wprost nie było mostu by przejechać wodę, która była na drodze. Ponownie musiałem się cofnąć.
Po lewej stronie była droga prowadząca do wioski. By się do niej dostać musiałem tylko pokonać prywatna posesję. Całe szczęście właściciel był obecny i pozwolił mi skorzystać z jego furtki. Stąd już tylko kilkaset metrów dzieliło mnie od dzwonnicy.
PK14 był moim pierwszym punktem  kontrolnym z maksymalną liczbą punktów. Możliwe, że to własnie on był punktem najdalej oddalonym od bazy. Większa część trasy prowadziła po asfaltowych drogach, dopiero ostatnie kilometry prowadziły po leśnych drogach. Punkt wydawał się prosty do zdobycia. Trochę się zdziwiłem gdy jadąc drogą zgodnie z moja interpretacją mapy nie znalazłem linii elektrycznej a właśnie na skrzyżowaniu lini elektrycznej z drogą miał znajdować się PK14. Cofnąłem się. Pojechałem najpierw 500m na wschód ale linii elektrycznej także nie zauważyłem. Następnie skierowałem się na zachód. Bardzo się zdziwiłem gdy po 200m zobaczyłem rzekę. Byłem kompletnie w innym miejscu niż być miałem. Całe szczęście, że do PK nie było daleko. Znalazłem, podbiłem i pojechałem dalej.
PK15 był także za największą liczbę punktów. Przez chwilę zastanawiałem się czy wracać drogą, którą przyjechałem czy wybrać trochę ryzykowne rozwiązanie. Zdecydowałem się pojechać nową drogą. Tylko pierwsze kilkaset metrów nie budziło żadnych wątpliwości, jechałem na południe. Potem droga zaczęła się wić i trudno było zachować właściwy kierunek. Zamiast na południe skierowała mnie na wschód. Dojechałem do drogi asfaltowej. Patrząc na mapę zorientowałem się, że lekkie zbłądzenie umożliwiło mi znalezienie lepszej krótszej trasy do PK15. Zamiast jechać przez miejscowość Skrzynia pojechałem drogami polnymi z drugiej strony jeziora Słonego. Po drodze zobaczyłem pierwszych współ konkurentów jadących w przeciwnym kierunku. Nie wybrałem najkrótszego rozwiązania postanowiłem pojechać drogą pewną. Trochę się zdziwiłem gdy dojechałem do drogi, która wyglądała na mapie jak asfaltowa a okazała się kiepską drogą polną, całe szczęście, że wzdłuż tej drogi prowadził czerwony szlak. Końcówka dojazdu do PK15 prowadziła wąską dróżką wzdłuż jeziora. Nie spieszyłem się z podbiciem punktu. W trakcie mojego meldowania jeden z konkurentów mnie wyprzedził.
PK16 to ostatni punkt kontrolny z maksymalną liczbą oczek. Nawigacja nie wydawała się skomplikowana. Rzeczywistość trochę to zweryfikowała, trochę się pogubiłem koło miejscowości Radogoszcz ale dużo nie straciłem. Potem było prosto. Gdy podbijałem punkt kontrolny przyjechało dwóch liderów w tym zwycięzca klasyfikacji generalnej za rok 2013 Brudło. Zachowywali się normalnie po odbiciu punktu uzupełnili zapasy wody i ruszyli dalej.
PK12. Początkowo do tego PK próbowałem jechać za liderami. Próbowałem to słuszne stwierdzenie bo za długo im koła nie dotrzymałem. Bardzo szybko znikli mi z pola widzenia. Ja swoim wolnym tempem najpierw dojechałem do asfaltu a potem do przycinki, którą wjechałem w las. Zmieniając kilkakrotnie drogę dotarłem bez problemu pod PK12. Opis tego PK był identyczny jak PK 11 " pomiędzy dwoma skarpami". Tutaj zrozumiałem dokładnie co do znaczy. PK12 znajdował się na wąskiej drodze, po obu stronach drogi były bardzo wysokie skarpy rzeki Wdy. Widok niesamowity, miejsce niezapomniane. Trzeba to zobaczyć konieczne. Muszę przyjechać tu z całą moją rodziną koniecznie.
PK10. To był mój nowy kierunek. Etap pierwszy zaliczyłem w komplecie. Wszystkie najbardziej wartościowe punkty zaliczyłem. Wiedziałem, że mogę skierować się na dół albo na górę mapy, wszystkiego na pewno nie dam rady zaliczyć. Wybrałem górę bo było tam więcej punktów kontrolnych. Pierwszym do zaliczenia był PK10. Kilkakrotnie spoglądając na mapę dotarłem do przycinki, która prowadziła do paśnika przy którym był PK. Prawe kolano bolało mnie coraz bardziej. Przy większym wysiłku bój stawał się coraz większy. Zacząłem jechać coraz ostrożniej.
PK5 na mapie wydawał się być trudnym do odszukania. Wcale tak nie było. Najpierw dotarłem do dużego skrzyżowania leśnych duktów, potem krętą leśną drogą dojechałem do punktu kontrolnego. Po jego zaliczeniu byłem przekonany, że pomimo bólu kolana zaliczę jeszcze 3 punkty kontrolne.
PK8. Nie spodziewałem się masakry, która spotkała mnie na PK8. Początek wcale tego nie zapowiadał. Bez problemu dotarłem do granic miejscowości o nazwie Osieczna. Na granicy miejscowości skręciłem na polna drogę. Droga była strasznie piaszczysta. Była tak piaszczysta, że przez kilkaset metrów zdecydowałem się prowadzić rower. Wjechałem w las. Na drodze widziałem ślady rowerów. Byłem przekonany, że po śladach dotrę do PK. Straciłem czujność. Dotarłem do wielkiej polany. Na polanie był kanał. Musiałem tylko znaleźć jego koniec. Problem był tylko taki, że to nie o ten kanał chodziło. Wszystko to można było przeczytać z mapy ale ja zmęczony chodziłem jak idiota wokoło. Dopiero dwóch zawodników wskazało mi lokalizację PK8. Był tam gdzie być powinien tylko droga przy której był zlokalizowany straciła trochę na ważności. Straciłem tutaj dużo.
PK6 to był mój ostatni punkt kontrolny, który zaliczyłem. Boląca noga i trochę mała ilość czasu zmusiły mnie do wyboru takiego wariantu. Dzisiaj wiem, mogłem zaryzykować ale tego dnia najpierw dojechałem do drogi asfaltowej, potem skręciłem w las, droga stawała się coraz bardziej mokra, coraz bardziej zarośnięta. Bałem się, ze w tych warunkach przyjdzie mi błądzić w lesie. Ale udało się punkt był tam gdzie być powinien.
META. Pozostało teraz wyjechać z tej dziczy, która mnie otaczała i dotrzeć do jakichkolwiek oznak cywilizacji. Początkowo wydawało się, że nie będzie to takie łatwe. Dwukrotnie modyfikowałem swoje plany aż w końcu dotarłem do drogi asfaltowej. Prowadziła ona dokładnie do Śliwic. Dotarłem do bazy wcześniej niż się spodziewałem. Od razu po zameldowaniu skonsumowałem posiłek i ruszyłem do samochodu. Przebrałem się, umyłem rower i lekko po godzinie 16.oo byłem gotowy do wyjazdu. Droga była miła i przyjemna. Nie zrobiłem tego błędu co po HARPAGONIE, wracałem autostradami.
W sumie zawody były bardzo fajne. Szkoda tylko, że na początku nie zaliczyłem 1. Była przy drodze, potrzebowałem tylko kilka minut extra. To był mój największy błąd.
Trochę niepokoi mnie moje prawe kolano. Mam nadzieję, że przerwa zimowa zaleczy rany.

Warszawa, 15 grudnia 2013