niedziela, 14 października 2012

Wawer, 13 październik 2012, Poland Bike

...   czyli ostatni maraton w sezonie.

Sobota. Pogoda zdecydowanie rowerowa, pochmurno ale nie pada i raczej ciepło. Ostatni Poland Bike w roku. Trasa rowerowa ułożona w tym samym miejscu, w którym dokładnie rok temu pokonałem po raz pierwszy dystans maxa (megi), czyli będę mógł porównać swoje wyniki, czyli czy robię progres czy nie i dalej jestem w lesie. Przez cały tydzień raczej mało myślałem o ostatnim maratonie w roku 2012, myślami byłem przy HARPAGONIE, który odbędzie się za tydzień. 
Do Wawra pojechałem sam. Po krótkim błądzeniu miejsce parkingowe znalazłem całkiem blisko startu. W trakcie przebierania się z balkonu naprzeciwko drogi wyszedł w piżamie zaspany "Romeo" i zakomunikował wszystkim parkującym, że jest to teren prywatny, zapytany przez jednego z startujących czy związku z tym coś nam grozi niechętnie odpowiedział, że nie.
Widać było, że to finał. Więcej straganów, dwóch prowadzących i jakby zawodników nieco więcej. Na początku przeżyłem wielkie rozczarowanie. Pieczołowicie naładowana i starannie zamontowana kamera okazała się być nieużyteczna bo zapomniałem w domu włożyć do niej karty pamięci. Trudno, gorsze, że nie za bardzo dokręciłem przedni widelec po zamontowaniu kamery i w czasie jazdy czułem wyraźne luz ale jechać się dało. Przed startem zdążyłem jeszcze podlać dwa drzewka w lesie.
Jak zawsze wystartowałem z końca sektora, tym razem sektora czwartego. Po wykonaniu małej pętelki wjechaliśmy w las z którego wyjechaliśmy dopiero na mecie. Na początku minąłem kilku zawodników aż dotarłem do zawodnika na seledynowym 29 calowym rowerze. Poznałem go to Pan Walcendorf, 60-cio latek, gość z którym ścigałem się przez cały rok (na ogół byłem lekko lepszy od niego). Pamiętam go także z przed roku z Legionowa (PB). Był to mój drugi długi maraton, jechałem prawie na końcu ale w końcówce na bardzo długich prostych dostrzegłem jakiegoś samotnego zawodnika. Goniłem go z 10km a dogoniłem go w momeńcie gdy wywalił się na prostej drodze, to właśnie był pan Walendorf. Pełen szacun dla niego. Właśnie z Panem Walcedorfem wyprzedzaliśmy się nawzajem kilkakrotnie by w połowie dystansu wyprzedzić go definitywnie. Ale najpierw były dwa cudowne single trucki prowadzące wzdłuż rzeki Mienia. Czasami było tak wąsko, ze ledwo co między drzewami mieściła mi się kierownica, raz nawet musiałem się zatrzymać bo kierownica się nie mieściła. Na tych ścieżkach jechałem jeszcze za panem Walcendorfem. Na wydmach miałem problemy z rowerem, nie byłem pewny czy będę w stanie wrzucić z przodu niższy bieg. Pod pierwszą wydmę musiałem podchodzić, potem było już lepiej, przerzutka zaczęła działać i podjeżdżałem pod ostatnie wielkie górki. Pamiętam jeszcze, że raz nie zmieściłem się pomiędzy drzewami i z całej siły barkiem walnęłem w drzewo i poczułem, że żyję. Końcówkę jak zawsze miałem dobrą. Długo goniłem jednego zawodnika i dorwałem go na ostatniej długiej prostej przed metą. I w końcu meta, ukończyłem mój 40 maraton w sezonie. Super nie spodziewałem, że mi się to uda. Obym dokonał to także w następnym roku.
Na mecie jak nigdy były winogrona, były lepsze niż pomarańcze. Zjadłem ich dużo. Gdy spożywałem kluski, były niezłe, podszedł do mnie jakiś chłopak i zaczął wypytywać o mój rower. Wywiązała się miedzy nami rozmowa. Opowiadał mi o jakiś harpagonach, którzy w różny sposób łamali ramy rowerów. Nie wiem jak to jest możliwe, wydaje mi się, że ja nigdy nie połamę ramy swojego roweru. Obym się nie mylił.
Po kluskach spakowałem rower i spokojnie wróciłem do domu. Tak zakończył się mój ostatni maraton w roku pański 2012.
+ super trasa
+ winogrona na mecie

- ostatni maraton w roku
- brak filmu przez niedbałe przygotowanie kamery


Andrzej, 24/10/2012

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz