sobota, 24 listopada 2012

Kielce, 24 listopada 2012, Funex Orient

.....   czyli mój drugi start w wyścigach rowerowych na orientację.

W tym roku mój sezon rowerowy bardzo się wydłużył. Miał zakończyć się 10 października a dzisiaj mamy już koniec listopada a ja ponownie ładuję rower na samochód i jadę w Polskę.
Na start w FUNEX ORIENT zdecydowałem się zaraz po HARPAGANIE. Początkowo planowałem wystartować na głównym dystansie ale 10 albo więcej godzin jazdy rowerem w nocy trochę mnie wystraszyło. Długo z sobą walczyłem ale tydzień przed startem zdecydowałem się na krótszy dystans, tylko 50km i 9 godzin limitu czasu. Przed startem zakupiłem nowe mocowanie na kompas tak bym mógł kompas w końcu używać. Niestety nie udało mi się kupić dobrej czołówki. Teraz tłumaczę sobie, że to właśnie przeważyło, dlaczego zdecydowałem się na start na krótszym dystansie ale nie jest to chyba całą prawdą.
Do startu przygotowywałem się jeden wieczór. Spakowałem swoje sześć toreb, przygotowałem rower. W sobotę wstałem bardzo wcześnie, coś tam zjadłem i zaraz po godzinie 5 byłem w samochodzie. Droga była szeroka. Na miejsce startu rajdu dotarłem 20 minut po godzinie 7. Na starcie pełna kultura. Samochód zaparkowałem bezpośrednio przy hotelu, gdzie była baza zawodów. Bez kolejki potwierdziłem start, otrzymałem numer startowy i tu pierwsza niespodzianka miał być piękny numer 121, podobny do tego w HARPAGANIE 696 a tu blada dupa jakiś beznadziejny numer zastępczy. Trudno, nie numer wygrywa. Toaleta pełna kultura, skorzystałem. Następnie rozpocząłem przygotowania do startu. Razem ze swoim sprzętem kolarskim zabrałem jeden z moich nowych aparatów fotograficznych PANASONIC. W czasie przygotowania jak i w czasie trwania rajdu zrobiłem ponad 400 zdjęć, niestety tylko kilkanaście z nich jest fajne i udane.
Start jak na czasówce, co 2-3 minuty grupa zawodników różnych konkurencji otrzymywało mapy i w teren. Ja dostałem pierwszą mapę o godzinie 9:19. Pierwszą bo zawody składały się z dwóch etapów: pierwszy około 5km i dwa punkty kontrolne, które trzeba pokonać w oznaczonej kolejności i drugi etap 9 punktów kontrolnych i około 45km do pokonania, tutaj kolejność była już dowolna.
Pierwsze wrażenie po obejrzeniu mapy, tragedia. Dziwne kolory, skala 1:10 000, długo dochodziłem do siebie, w końcu załapałem kierunek, siadłem na rower i ruszyłem. Postanowiłem bokiem, nie przez las  i górę dojechać do ścieżki od południa i ścieżką tylko 500m do punktu. Miałem tylko jeden problem, droga, którą chciałem dojechać do ścieżki była zastawiona ogrodzonymi domami, całe szczęście, że gdzieś z boku jedno podwórko nie było jeszcze zabudowane i właśnie przez nie dostałem się do lasu na ścieżkę. Stąd już łatwo, okazało się, że razem ze szlakiem dotarłem do punktu. Problem stanowiła tylko różnica wysokości. Ale pierwsze górki udało mi się jeszcze pokonać na rowerze. Punkt kontrolny jak w HARPAGANIE, biało czerwone pudełko, poniżej punkt do rejestracji, obok punktu osoba z obsługi, która pozwoliła mi nawet zrobić sobie zdjęcie. Dobrze się zaczęło. Potem mogło być już tylko gorzej. Wybrałem całkiem fajną drogę do PK2, Po drodze spotkałem jakiegoś rowerzystę z długiego dystansu całkowicie zagubionego w lesie. Wskazałem mu drogę jak dotrzeć do PK1. Ja natomiast przedarłem się pomiędzy szczytami i dotarłem do ścieżki, która miała mnie doprowadzić do PK2. Wszystko szło dobrze, w pełni kontrolowałem swoje położenie aż tu nagle spotkałem jakiegoś rowerzystę. Spytałem go czy daleko do PK2, odpowiedział, że nie bo tylko około 400m. Pojechałem w kierunku, z którego on wyjechał, jechałem, jechałem aż wyjechałem z lasu a PK2 nie było. Spojrzałem na mapę, zorientowałem się, że całkowicie zgubiłem lokalizację. Pojechałem dalej wzdłuż krawędzi lasu, ale dalej nic. Zatrzymałem się, jeszcze raz spojrzałem na mapę, dopiero wtedy dostrzegłem bardzo istotną rzecz, szukany punkt leży na końcu drogi położonej w małej dolince. Cofnąłem się, znalazłem dolinkę a potem punkt kontrolny. Zdziwiłem się lekko jak nie zobaczyłem przy punkcie kontrolnym kogokolwiek z obsługi. Zrobiłem zdjęcie kilku zawodnikom, którzy zaliczyli punkt zaraz po mnie. W ogóle na punkcie zrobił się tłok. Ja wsiadłem na rower, najpierw jechałem za kimś, potem samotnie skręciłem na północ i bezpiecznie dojechałem do najbliższej miejscowości, następnie do torów a potem jadąc wzdłuż torów dotarłem do bazy. Chyba nie było to najlepsze rozwiązanie. W bazie lekko się zdziwiłem, dowiedziałem się, że na zaliczenie pierwszych dwóch punktów straciłem ponad 2 godziny, tragedia, zorientowałem się, ze będę miał problemu z zaliczeniem całej trasy a przed startem myślałem, że po 5 godzinach będę siedział w samochodzie i jechał w kierunku domu.
W bazie dostałem nową mapę, na arkuszu formatu A4 umieszczone było 9 kontrolnych punktów. Nie było trudno znaleźć optymalną trasę. Ja zrezygnowałem na początku z PK9 choć rozsądek mówił, że powinien być pierwszym zaliczonym. Stwierdziłem, że zaliczę go na końcu jak zostanie mi trochę czasu. Nie zostało ale o tym później. Skierowałem się zdecydowanie do PK8. Dojazd luzacki, asfaltowa droga prawie do samego końca. Jechałem całkowicie sam, po drodze nie spotkałem żadnego uczestnika rajdu, jadąc rowerem robiłem zdjęcia, nie wyszły za dobrze. Po pół godzinie bezbłędnie dotarłem pod punkt. Wjechałem w las, znalazłem grzbiet na którym miała być położona Góra Plebańska. Przejechałem grzbiet wzdłuż zacząłem zjeżdżać, czerwonego sześcianu z organizatorem nie spotkałem. Zajrzałem do opisu "szczyt za sosną", pomyślałem, że może góra była wcześniej, wróciłem grzbietem niemal do drogi, nic, postanowiłem raz jeszcze przejechać wzdłuż grzbietu, po drodze zatrzymywałem się wiele razy i plądrowałem gęstwiny, punktu nie było, dojechałem ponownie do zjazdu, zjechałem trochę więcej niż za pierwszym razem, ale wciąż punktu nie mogłem znaleźć. Coraz bardziej zdenerwowany zawróciłem, miejsce które wydawało mi się szczytem dokładnie przejrzałem, niestety ani człowieka z obsługi ani biało- czerwonego sześcianu nie było. Po raz kolejny przejrzałem mapę, przeczytałem opis, odlałem się, postanowiłem od drugiej strony (północnej) wjechać na górę. Wyjechałem na drogę, dojechałem do miejscowości Dolny, pojechałem wzdłuż grzbietu, napotkanego tubylca spytałem czy wie jak na górę Plebańską, nie wiedział pochwalił się, że nie zna okolicy a dokładnie tutaj kupił działkę, ucieszył się jak powiedziałem, że fajna okolica. Skręciłem na południe i zacząłem wspinać się na górę. Wydawało mi się, że właśnie ta droga prowadzi na szczyt. Nie myliłem się, po krótkiej wspinaczce dotarłem na ten sam grzbiet, który przemierzyłem już co najmniej cztery razy. Tym razem zwróciłem uwagę na mały znaczek na dużej sośnie, sosna była dokładnie na wprost drogi którą zdobywałem górę. Tak na dole był przypięty czytnik. Tutaj właśnie nauczyłem się, że przy punkcie nie musi być ktokolwiek z obsługi i biało-czerwony sześcian też nie jest konieczny. Straciłem dużo czasu i siły. Fajne chociaż, że czegoś się nauczyłem.
Ruszyłem w kierunku PK7, dojazd był stosunkowo prosty, połowa drogi po asfalcie, druga połowa drogami  polnymi. Ciekawie brzmiał opis punktu "kłm  Szewce- środkowy kamień", długo myślałem o co chodzi ale prawie do końca się nie domyśliłem. Tuż przed dotarciem do punktu zobaczyłem rowerzystę, który zszedł z głównej drogi i pchał rower pod dużą górę. Początkowo nie uległem jego sugestii pojechałem dalej, zobaczyłem nawet tabliczkę z napisem " Kamieniołom Szewce" ale nie skojarzyłem. Podobnie jak kolega zacząłem pchać rower pod górę. Szło się ciężko po rudawym dywanie. Najgorsze, że wcześniej wspomniany zawodnik gdzieś znikł. Cały czas myślałem co znaczy "kłm", kiedy byłem już całkiem wysoko, nawet za wysoko, skojarzyłem kłm z kamieniołomem, zacząłem wracać, zobaczyłem rowerzystę wracającego do drogi z całkiem innego kierunku, szybko się tam skierowałem, po chwili byłem na skraju całkiem dużej dziury. Zostawiłem rower, sam robiąc zdjęcia zacząłem schodzić ze stromego brzegu. Bardzo fajne miejsce. Na środku przy środkowym kamieniu był czytnik. Z dołu kamieniołom wygladał tak samo fajnie jak z góry. Musiałem teraz podejść do roweru. Nie było to łatwe ale bez większego problemu dostałem się do roweru. Ruszyłem w kierunku PK5 pt. " Jaskinia Pieklo w ciasnym końcu". Dojazd był ciężki, wzdłuż szlaku niebieskiego, najpierw bardzo błotnista droga, błoto bardzo kleiste, potem droga leśna ale pod górę. Nie mierzyłem odległości, myślałem o wszystkim ale nie o tym co robię, nagle błędnie stwierdziłem, że jaskinia mogła być przed zakrętem, który właśnie pokonywałem. Nie chciałem minąć tego punktu, wróciłem się, rozejrzałem się dokładnie, nie tutaj jaskini być nie mogło i to nie tylko dlatego, że nie było żadnego oznaczenia. Pojechałem dalej i w końcu dotarłem do miejsca gdzie była jaskinia. Obok jaskini oprócz oznaczenia było kilka diabłów pilnujących swojego piekła. Zostawiłem rower na górce przy szlaku i zszedłem do jaskini. Przy jaskini nie było żadnej żywej duszy. Wszedłem do środka, ciemno, wróciłem, z plecaka wyciągnąłem latarkę, stare baterie ledwo co rozjaśniły wnętrze jaskini. Przypomniałem sobie napis "w ciasnym końcu", najpierw szedłem, potem szedłem na czworaka, potem nawet nie mogłem się czołgać bo zatrzymywał mnie plecak, nie mogłem zostawić plecaka bo właśnie do niego miałem przywiązanego mojego chipa, ciągnąłem go obok. Dotarłem do strasznego przewężenia, stwierdziłem, że dalej nie pójdę, po prostu się bałem, rozejrzałem się, po lewej stronie miałem plecak z chipem, spojrzałem w prawo, tutaj coś było, czytnik super. Sytuacja, wąska szczelina ja pośrodku po jednej stronie czytnik a po drugiej plecak z przywiązanym chipem. Latarka zaczęła przygasać. Sznurek był za krótki by przeze mnie chip spotkał się z czytnikiem. Chwilę powalczyłem. Nie dało rady, niechętnie się wycofałem, przełożyłem plecak na drugą stronę i pełen obaw ponownie wczołgałem się w szczelinę. Plecak nie za bardzo chciał się tam wciskać, całe szczęście, że tym razem sznurka starczyło. Zaliczyłem mój 5 punkt kontrolny (PK5), pomyślałem, że jeszcze dwa muszę zrobić by być sklasyfikowanym. Gdzieś po wyścigu przeczytałem, że ci co mają klastrofobię tego punktu nie zaliczyli.
Ja ruszyłem dalej, szlakami do PK6 "Zalejowa- stary łomnik". Długo myślałem co znaczy łomnik, jeżeli chcę wygrywać takie wyścigi to zdecydowanie muszę popracować nad słownictwem. Na początku zjeżdżałem z góry szlakiem niebieskim. Początkowo zjazd był stosunkowo stromy, potem się wypłaszczyło. Dojechałem do rozjazdu. Tutaj miałem do wyboru krótszą drogę czarnym szlakiem lub dłuższą najpierw szlakiem niebieskim a potem czerwonym. Zdecydowałem się na krótszą trasę. Bardzo szybko fajną leśną drogą dotarłem do skalnego kanionu. Tutaj były już dwie osoby które paliły ognisko. Ucieszyłem się, że tak szybko  dotarłem do punktu. Radość moja była krótka. Niestety były to osoby, które mile spędzali swój czas w pięknych warunkach natury. Od nich to dowiedziałem się, że nie jestem pierwszym, który się tutaj przybłąkał oraz, że dalsza wyprawa czarnym szlakiem jest niemożliwa z rowerem. Musiałem zawrócić, trochę pobłądziłem nim dotarłem do czerwonego szlaku, czerwonym szlakiem bylo tylko pod górę, początkowo nawet jechałem, potem to już trudno było nawet prowadzić rower, zostawiłem go 100m przed punktem docelowym bo i tak planowałem tą sama drogą wracać. Gdy zobaczyłem "łomnik" zrobiłem głośne "UAU". Coś niesamowitego. Miejsce stworzone zapewne przez człowieka, ludzie po prostu usunęli kawałek grzbietu zostawiając dużą przerwę pomiędzy dwoma wielkimi skałami. Byłem bardzo zmęczony. Na miejscu znajdował się już przedstawiciel organizatora przeciągając liny pomiędzy skałami. Wytłumaczył mi, że przygotowuje jeden z etapów dla drużyn, nie sądzę bym kiedyś znalazł partnera do takich zawodów. Chociaż moiże z Oskarem. Punkt kontrolny znajdował się na dole, zejście wcale nie było łatwe. Czytnik wskazał mi organizator. Tak zaliczyłem PK6.
Jak wspomniałem wcześniej byłem bardzo zmęczony. Dotarłem do roweru. Sprowadziłem go na dół. Na dole pojechałem szlakiem czerwonym do miejscowości CHĘCINY. Powolutku zbliżałem się do ruin zamku sterczących ponad miejscowością. Cudowny widok. W Chęcinach troszeczkę pobłądziłem zanim dostałem się na właściwą drogę. Było cały czas pod górę, ale pod asfaltem dało radę jechać. Przy zamku skręciłem w prawo i zieloną ścieżką dydaktyczną dotarłem do PK4. Następne piękne miejsce, wysoki klif z jednej strony, piękny brzozowy młodnik z drugiej. I właśnie w tym młodniku na górce znajdował się PK4. Ucieszyłem się bo właśnie po zaliczeniu PK4 wystarczyło mi dojechać przed 18:20 do bazy by być sklasyfikowanym. Usiadłem na skarpie. Zaplanowałem dalszą część trasy. Przygotowałem oświetlenie bo już  wiedziałem, że dnia mi nie wystarczy na zaliczenie wszystkich punktów kontrolnych. Miałem tyle czasu, że nawet zadzwoniłem do Bogusi. Ucieszyłem się bardzo bo wyciągnięcie telefonu pozwoliło mi na zweryfikowanie czasu. Okazało się że mam jedną godzinę więcej niż do tej pory myślałem, sugerując się zegarkiem znajdującym się w liczniku rowerowym. Odżyłem, powróciły siły. Ruszyłem do PK3. Dojazd wydawał się prostu, asfaltem pod samą górkę potem prostą przycinką na grzbiet i grzbietem do punktu. Jak się mi wydawało tak i było. Bez problemu, bez historii i bardzo szybko dotarłem do PK3 umieszczonego na szczycie w gęstym lesie. Las był tak gęsty, że tutaj przy punkcie umieszczony był nawet czerwono-biały sześcian.
W drodze powrotnej minąłem całą grupę pieszych. Wszyscy podążali tą drogą, którą ja przed chwilą pokonałem. PK2 do którego zmierzałem był stosunkowo daleko oddalony od PK3. W trakcie dojazdu zaczęło robić się ciemno, skończyła się karta w aparacie, aparat mogłem schować. W mijanych miejscowościach nieprzyjemnie śmierdział dym spalanych syntetyków. Cały czas mijałem pieszych uczestników rajdu. Punkt postanowiłem zdobyć od strony północnej. Chyba nie najbardziej przemyślane rozwiązanie. Drugą czy trzecią drogą wjechałem w las. Prostą drogą miałem dojechać do podnóża Góry Jotkowej. Niestety prosta droga nie była prosta, powiem więcej wyprowadziła mnie na manowce. Wyprowadziła mnie na lewą stronę. Górę miałem po prawej a pomiędzy mną i górą była nieciekawa grobla, wjechałem w las i na azymut postanowiłem dotrzeć do punktu. Początek był nawet fajny. Wokół było słychać innych uczestników usilnie poszukujących Góry Jotkowej. Najpierw szerokimi drogami potem dróżkami wolną zbliżałem się do Góry Jotkowej. Krzyki mnie w tym upewniały. W pewnym momeńcie dotarłem do podnóża jakiejś góry. Ucieszyłem się. Nieważne, że nie było na nią żadnej nawet najwęższej dróżki. Wystarczyło wdrapać się na górę i idąc grzbietem dotrzeć do szczytu. Początkowo nic mi nie przeszkadzało. Szedłem z rowerem jak czołg. Czułem, że jestem blisko celu. Szybko wdrapałem się na grzbiet. Gęste krzaki przeszkadzały mi tylko trochę. Z czasem poczułem zmęczenie i trud przebijania się przez dżunglę. Porysowałem sobie ręce, porysowałem także kask i twarz a na grzbiecie nic. Najgorsze, że grzbiet się kończył. Dopiero wtedy pomyślałem, że może to nie to wzgórze. Spojrzałem na południe. Robiło się już ciemno ale dostrzegłem jeszcze większe wzniesienie. Krótko się zastanawiałem, tyle wysiłku już włożyłem, że muszę tą górę zdobyć. Niestety wzgórze to było znacznie większe. Początkowo szedłem jakąś dróżką ale wkrótce dróżka się skończyła, znowu musiałem przebijać się przez gęstwinę. Pilnowałem tylko azymutu i sprawdzałem czy cały czas się wznoszę. Nie wiem czy dotarł bym do grzbietu gdybym nagle nie zobaczył daleko świateł latarek. Przyspieszyłem kroku i lekko skorygowałem kierunek na dostrzeżone latarki. Dużo czasu upłynęło nim dołączyłem do trójki młodych piechurów, zapewne szli po grzbiecie szukając punktu. Miałem ogromne szczęście, dołączyłem do nich dokładnie w momencie kiedy znaleźli PK2. Super fart. Pozostało tylko wrócić do drogi i zaliczyć dwa ostatnie punkty kontrolne. W tym momencie miałem wystarczającą ilość czasu. Razem z trójką piechurów zszedłem z góry na południową stronę góry. Przy drodze pożegnałem się z towarzyszami, życząc sobie wzajemnie powodzenia. Leśnymi, całkowicie ciemnymi drogami kierując się na północ dotarłem do drogi. Przy drodze uzupełniłem oświetlenie, które niestety muszę zdecydowanie poprawić jeżeli chcę startować w nocnych rajdach i skierowałem się do PK1.      Początek był łatwy. Drogami asfaltowymi do miejscowości Bolechowice. W Bolechowicach zacząłem mieć pierwsze problemy. Najpierw zatrzymałem się przy latarni, pomimo światła latarki i latarni nie mogłem rozczytać nazwy miejscowości (Panek) o którą zamierzałem zapytać stojącego mieszkańca. Jakoś się z nim dogadałem ale do okulisty muszę chyba iść. W tym roku wzrok poleciał mi strasznie. Nie pierwszy raz miałem tego rodzaju problem. Niestety pytany nie za dużo mi pomógł albo źle opisał miejsce w które miałem skręcić albo po prostu zmęczony źle go zrozumiałem. Trudno, dojechałem do dwupasmówki, przynajmniej wiedziałem gdzie jestem, tą trochę dłuższą drogą też mogłem dotrzeć do miejsca docelowego. Mogłem ale znowu źle skręciłem i ponownie znalazłem się w miejscowości Bolechowice. Widocznie normalny dojazd był mi pisany. Tym razem skręciłem we właściwą drogę. Napiszę więcej, nawet następny skręt wykonałem we właściwym miejscu. No ale byłem zmęczony. Zaraz po skręcie usłyszałem za jednej z zagród głośny krzyk tubylca. Szarpnęły mną wątpliwości czy naprawdę dobrze skręciłem, przecież nie było fabryki kostki. Cofnąłem się i dalej pojechałem prosto szukając dalej drogi w lewo. Minąłem fabrykę kostki, zorientowałem się,że coś jest nie tak. Spojrzałem na mapę, teraz dopiero upewniłem się, że mój pierwszy skręt był właściwy. Jeszcze raz się musiałem cofnąć. Dojechałem do gospodarstwa, z którego dochodziły wcześniej głośne krzyki. Okazało się, że mieszkaniec informował głośno wszystkich uczestników rajdu jak najłatwiej dotrzeć na Górę Dobrzeszną gdzie znajdował się PK1. A droga była prosta " za ostatnim domem w lewo". Tak uczyniłem, ale byłem tak zmęczony, że końcówkę, którą powinienem pokonać na rowerze przeszedłem. Przy punkcie spotkałem piechurów, którzy dokładnie nakierowali mnie na punkt.
Super teraz do bazy, a może do PK9. Długo myślałem ale czym bliżej byłem bazy tym bardziej byłem przekonany, że PK9 powinienem odpuścić. Zmęczenie zwyciężyło, bez wyrzutów sumienia zamiast skręcić w lewo pojechałem prosto do bazy. Zameldowałem się 35 minut prze czasem.
Miałem wyrzuty sumienia, że jestem bez ambicji ale z drugiej strony wcale mie jestem pewny, że 30min starczyło by mi na odszukanie i powrót do bazy. Dobrze zrobiłem.
Rajd był ciężki. Zmęczyłem się dużo bardziej niż na HARPAGONIE. Teraz żałuję, że nie wystartowałem w pełnej wersji rajdu. Za rok na pewno tego błędu nie popełnię. W zasadzie potrzebuję oprócz większej kondycji trochę lepszego oświetlenia. Dobra latarka i bardzo dobra lampka na rowerze to wszystko co potrzebuję. Czołówka PETZLa może być tylko uzupełnieniem.

sobota, 10 listopada 2012

Wieliszew, 10 listopad 2012, Puchar Wieliszewa PB

...  czyli jak HARPAGAN nie był ostatnim startem w roku.

Nie spodziewałem się tego a tu niespodzianka. Dwa czy trzy tygodnie przed startem na stronie PB pojawiła się informacja o tym wyścigu. Bardzo się ucieszyłem, że będę mógł się rozerwać. Bieganie mnie satysfakcjonuje ale jest takie męczące.
Plan na sobotę był prosty: pobudka, śniadanie, zakupy w Lidlu, przygotowanie roweru, maraton w Wieliszewie i na koniec zakup OLEGO w Media Markt. Piękny dzień tym bardziej że wszystko udało się zrealizować. Ale od początku. Roweru nie ruszałem od HARPAGONA ale całe szczęście, że nie miałem przy nim za dużo roboty. W zasadzie zrobiłem tylko jedną rzecz, obniżyłem kierownicę nie tylko dlatego, że zasłaniała widok kamerze. Dodatkowo na stałe zamontowałem uchwyt kamery do kierownicy. Musiałem to wszystko zrobić w domu bo na klatce schodowej szaleli malarze. Oczywiście na wyścigi pojechałem sam. Na miejscu byłem godzinę przed startem. Zarejestrowałem się, przygotowałem rower i siebie do startu i o godzinie 14.oo byłem gotowy. Start był planowany na godzinę 14.30. Pogoda była dobra, temperatura około 10 stopni Celcjusza, lekko nieprzyjemny wiatr z podkreśleniem słowa lekko. Frekwencja dopisała. Ekipa PB  w pełnej obsadzie. Na rozgrzewkę miałem pół godziny. Wykorzystałem ją na kluczenie pomiędzy zawodnikami.
Start był naprawdę szybki, nawet za szybki, jeszcze 3 minuty przed startem spiker mówił " jeszcze 5, jeszcze 4 zawodników nie przyjechało z ostatniego dystansu" i nagle wszyscy na start i wystrzał. Nie wszyscy zdążyli się ustawić. Ja oczywiście wystartowałem jako ostatni, za mną wyjechali tylko spóźnieni i Niestety za wolno rozpocząłem, kiedy byłem gotowy do pierwszego wyprzedzania rozpoczęła się wąska, ciężka dróżka i musiałem wolno, gęsiego podążać za zawodnikami jadącymi przede mną. Odbiłem sobie to wszystko na asfalcie, no może nie wszystko ale dużo zawodników wyprzedziłem przed wjechaniem w las. W lesie na początku było trochę tłoczno i trochę pagórkowato. Ja powolutku wyprzedzałem kolejnych zawodników. Na pierwszym okrążeniu wyprzedziłem pana Jurka i kamerzystę. W ogóle na pierwszym okrążeniu wyprzedziłem największą liczbę zawodników. Czym bliżej do mety tym rzadziej przeprowadzałem manewr wyprzedzania. Mnie wyprzedził tylko jeden zawodnik, na stadionie zaraz po przekroczeniu po raz pierwszy linni mety. Nie byłem w stanie dotrzymać mu koła, ale cały czas był w polu mojego widzenia, na drugim okrążeniu nawet przez chwilę byłem przed nim, ale ponownie wyprzedził mnie tym razem na muldach. Dogoniłem go okrążenie później, tym razem na muldach już mnie nie wyprzedził, na mecie byłem przed nim. W ogóle na drugim i trzecim okrążeniu wyprzedziłem w sumie około 10 kolarzy. Trasa była fajna. Pętla około 7km. Asfalt tylko przy stadionie w lesie 3-4 wydmy w tym jedna duża, której nie udało mi się podjechać ani razu. Super dróżki pomiędzy drzewami. Nakręcony film jest super. Może trochę ciemny. W ogóle znalazłem super miejscówkę na kamerę. Po obniżeniu kierownicy obraz jest super. Szkoda, że kamera nie może być tam zainstalowana gdy startuje w rajdach na orientację, przeszkadza mapnik.
Takoż dojechałem do mety. Wielu zawodnikom się to nie udało, zrezygnowali po pierwszym kółku. Na mecie gorąca herbatka i pasta. Wszystko super, szkoda tylko, że tak szybko wszystko stygło. Po posiłku spakowałem się i pojechałem do domu by tam kontynłować mój harmonogram dnia. Sobota była piękna, harmonogram zrealizowałem w 100%.

+  to że w ogóle w listopadzie można było pojeździć na rowerze
+  trasa
+ start tak dużej liczby zawodników
+ gorąca herbata na mecie
+ super nagrany film, w końcu znalazłem dobre miejsce na kamerę na rowerze
- źle ułożony początek trasy, za szybko zwężenie
- źle zorganizowany start