niedziela, 24 lutego 2013

24 luty 2013, Jabłonna, Santini Northtec MTB Zima 1/3

......   czyli prawdziwe zimowe ściganie.


Pierwsze moje wyścigi rowerowe w tym roku. Mazovia zima. Tak naprawdę była to moja pierwsza jazda rowerem w roku. Nie liczę styczniowego triathlonu, na którym przejechałem 12km. Na swoje nieszczęście dwa dni przed startem moja prawa ręka doznała oparzeń drugiego stopnia przy testowaniu nowego termosu. Była nawet taka chwila w sobotę, ze wydawało mi się, że przez tą ranę nie będę startował. Oparzenie jest duże ale szczęśliwie nie przeszkadza w trzymaniu kierownicy. Rower przygotowałem w sobotę: zmieniłem łańcuch i manetki, przykręciłem to co zostało odkręcone, wymieniłem pedały. Rower był gotowy do startu. W niedzielę wstałem o godzinie 7:00. Przez wprowadzone zmiany w kategoriach wiekowych postanowiłem, że w cyklu zimowym będę startował sam tak więc przygotowania poranne były bardzo spokojne. Bogusia opatrzyła mi rękę. Ja się ubrałem, zjadłem owsiankę i z kilkoma tobołami wybrałem się do samochodu. Zapomniałem napisać ale jednym z celów mojej wyprawy było sprawdzenie zegarka SUUNTO AMBIT. Elektroniki w ogóle miałem dużo oprócz zegarka, licznik, kamera i aparat fotograficzny. Oczywiście telefon też.
Dojazd był szybki, po 30 minutach byłem w Jabłonnej. Pokrążyłem trochę zanim znalazłem miejsce do parkowania. Poszedłem do biura zawodów a tam była straszna kolejka. Wszedłem z jej pominięciem i zostawiłem oświadczenie. W czasie przygotowania do wyścigu dostrzegłem, że zapomniałem dużej pompki a na rowerze nie przykręciłem mocowania do małej. Nie był to duży problem bo małą szło dopompować koła a kieszeni miałem tak dużo, że bez problemów do jednej z nich weszła pompka. Na linii startu byłem 15 minut przed 10. Ustawiłem się w 4 sektorze i sobie stałem. Najpierw do 10 a potem jeszcze dodatkowe 10 minut. Wydawało mi się, że jest strasznie dużo ludzi. Teraz wiem, że trochę się myliłem bo sumie startowało około 350 osób. W każdym razie sektory były oddzielne a nie łączone jak rok wcześniej.
Wyścig ruszył o godzinie 10:10. Od początku muszę powiedzieć, że jechało mi się kiepsko. Koła w ogóle nie trzymały. Na większej części trasy pod 5-10cm warstwą śniegu znajdował się lód. Było strasznie tłoczno. Pierwsze okrążenie to non stop wężyk zawodników. Ludzie z przodu, ludzie z tyłu i jeszcze wariaci wyprzedzający z boku. Tam gdzie tylko mogłem próbowałem jechać. Nie szło mi to najlepiej. Często właśnie gdy jechałem wyprzedzały mnie tłumy prowadzący rower. W zasadzie nie upadłem. Dużą przeszkodą dla mnie były pedały. Od 2km buty nie chciały się w nie wpiąć. Początkowo z tym walczyłem ale w końcu się poddałem. Szkoda, że nie przykręciłem pedałów platformowych. Pedały i tak muszę sprawdzić przed następnym startem bo coś było w nich nie tak. Jak już wcześniej wspomniałem jechałem wolno. Na tyle wolno, że dogonił mnie "kamerzysta" który startował przynajmniej sektor po mnie. Wyprzedził mnie też dzielny Szymon. Ale jazda szła mu jeszcze ciężej niż mnie bo w końcu go wyprzedziłem i został gdzieś z tyłu. W tym tłoku trochę śmiesznie wyglądał człowiek, który przyczepił sobie do roweru dzwonek i cały czas jak jechał to dzwonił jak owieczka. Wkurzający byli ludzie jadący z tyłu, którzy kazali innym zjeżdżać z drogi lub jechać szybciej w tym tłoku. Muszę się przyznać, że jazda w tym tłoku była tak męcząca, że w pewnym momencie pomyślałem, że pojadę FITa. Byłem bliski realizacji ale się opanowałem. Pojechałem drugą rundę. Pomimo, że byłem już trochę zmęczony, drugą rundę jechało się znacznie fajniej. Nawet na tym lodzie można było się rozpędzić. Można było poćwiczyć precyzje i balans na rowerze. Ale były takie fragmenty, na których prowadziłem rower po prostu za mało miałem techniki i siły by je przejechać. Właśnie na drugim okrążeniu pogadałem sobie z młodzieńcem. Rozmowa zaczęła się od pytania do mnie czy to co mam na rowerze to kamera. Odpowiedziałem mu oschle jak potrafię, że tak ale zaraz potem wdzięcznie zagaiłem o długości nagrania. Ten młodzieniec był właściwie jedyną osobą, która mnie wyprzedziła na drugim kółku. Ja z kolei wyprzedziłem kilku zawodników w tym człowieka z dzwoneczkiem. Dzwoneczek cały czas dzwonił. Na mecie byłem zmęczony i cały spocony. Pomimo średniej prędkości około 12km/h byłem strasznie zmęczony. Po przebraniu się i spakowaniu roweru nie miałem już siły wrócić do biura zawodów po grochówkę. Ruszyłem prosto do domu. Mokre ubranie strasznie mnie oziębiło. Wkurzyłem się także ustawianiem rowerów w schowku. Jest za mały. Dopiero obiad i sen poprawili mi humor.
Wyniki były fatalne. Dużo gorzej niż rok wcześniej. W generalce MEGI zająłem 93 miejsce na 106 startujących. W kategorii byłem szybszy od zaledwie dwóch zawodników. Ale MEGĘ przejechałem. Brawo Andrzej.

Warszawa, 24/2/2013

sobota, 16 lutego 2013

16 luty 2013, SKORPION, Skierbieszew

........   czyli mój pierwszy rajd pieszy na orientacje i do tego jeszcze zimowy.


To było dla mnie duże wyzwanie. Decyzje o starcie podjąłem 3-4 tygodnie przed samą imprezą. Przed startem w ramach przygotowań kupiłem: mapnik, czołówkę PETZL NEO, buty zimowe SALOMONA i przede wszystkim zegarek z GPSem SUUNTO AMBIT. Przygotowania poczyniłem tak duże, że już nie mogłem się wycofać chociaż wcale tego nie planowałem.
Przygotowania do startu rozpocząłem tydzień przed wyjazdem. Wszystko co zamierzałem zabrać układałem na fotelu. Do piątku nazbierało się tego całkiem dużo. Podzieliłem to wszystko na trzy grupy. W pierwszej grupie były rzeczy, które potrzebne były mi w czasie raju i zamierzałem nosić je w plecaku rowerowym. W plecaku niebieskim spakowałem wszystkie ubrania, które założyłem podczas rajdu a w trzeciej dużej torbie umieściłem wszystko co było mi potrzebne podczas noclegu w bazie. Całkiem dużo rzeczy zabrałem ze sobą.
Wyjechałem w piątek o godzinie 19:08. Jak jechałem akurat w trójce była lista przebojów. Przypomniałem sobie dawne czasy. Szkoda tylko, że Niedźwiecki nie prowadził listy tylko jakiś młodziak. Pojechałem przez Radom, Puławy i Lublin. Warunki do jazdy jak na tą porę roku były znakomite. Niestety, słuchając listy z wolna zacząłem przypominać sobie o rzeczach, które zapomniałem. Najpierw padło na był pas do pomiaru tętna, szkoda, że go zapomniałem ale bez niego też szło pokonać trasę. Gorzej było później. Przed Lublinem zorientowałem się, że nie wziąłem kompasu. To już była duża strata, nawigacja bez kompasu to tragedia. Co prawda miałem mój nowy zegarek z kompasem ale nie po to go kupiłem. Nie do tego celu miał służyć mi zegarek. Trudno, nawet nie pomyślałem o powrocie. Do Skierbieszewa przyjechałem lekko po godzinie 23. Pokręciłem się troszkę po całkowicie zaciemnionej miejscowości i w końcu znalazłem lekko schowane gimnazjum przy ośrodku zdrowia. Bez trudu znalazłem biuro zawodów. Zarejestrowałem się, odebrałem koszulkę i zasięgnąłem trochę informacji o szczegółach technicznych zawodów. Nocleg był w sali gimnastycznej. Zdziwiłem się, że udało mi się jeszcze znaleźć miejsce przy ścianie. Później zorientowałem się, że drzwi przy których się położyły były drugimi czynnymi drzwiami z sali gimnastycznej ale nie za bardzo mi to przeszkadzało. Zrobiłem kilka kursów do samochodu i z powrotem by przynieść swoje rzeczy. Próbowałem przywyknąć do ciemności ale noc zimą nie jest za ciekawa. Było chłodno, kilka stopni poniżej zera. Przed północą byłem gotowy do snu. Musiałem jeszcze tylko napompować materac. Zrobiłem to w dwóch turach. Potem wysłałem smsa i maila do Bogusi, że dotarłem do bazy. Nastawiłem budzik na godzinę szóstą i poszedłem spać. Trudno mi było usnąć. Do godziny 1-2 kręciłem się na materacu a jak poczułem radość ze spania zaczął dzwonić budzik i musiałem wstać. Razem z innymi, ubrałem się na sali gimnastycznej, zjadłem kanapkę, którą popiłem jeszcze ciepłą herbat a z termosu. Spakowałem rzeczy i rozpoczęła się narada techniczna. Nic ciekawego na niej nie było, trochę o stowarzyszach i to wszystko. Całe szczęście, że dzień wcześniej przeczytałem regulamin. Dowiedziałem się z niego, że zaliczenie stowarzysza to jak zaliczenie punktu tylko dostaje się 25 lub 10 minut kary, co było dla mnie istotne bo dotychczas miałem inną wiedzę o tym punkcie. Mapy organizatorzy rozpoczęli wydawać lekko przed godziną 8. Na małej kartce a4 umieścili 15 punktów kontrolnych (PK). Szybko przeanalizowałem trasę, wybrałem kierunek i byłem gotowy do wyjścia. Na zewnątrz była kolejna narada. Ruszyliśmy na trasę o godzinie 8:03. Nie wspomniałem wcześniej ale kilka dni przed zawodami ogłosili, że w przeciwieństwie do większości imprez tego typu nie będzie obowiązywała kolejność zaliczania punktów. Ja tak wolę ale dlaczego ma tak być na moim debiucie. Nieważne, na trasę ruszyło około 80 zawodników i zawodniczek. Pierwszy szok przeżyłem zaraz po wyjściu. Byłem święcie przekonany, że większość uczestników wybierze na początek mój kierunek a tu niespodzianka, 90% skręciło w lewo a ja z kilkoma osobami poszedłem w przeciwnym kierunku. Coraz mniej było osób za którymi mogłem swobodnie podążać. Pierwsze kroki były ciężkie. W nocy spadło trochę deszczu, który zamarzł równomiernie wszędzie, szło się ciężko. Dodatkowo pojawiły się problemy z włączeniem mojego zegarkowego GPSa. Problemy pokonałem po około 500m marszu. Jak wspomniałem wcześniej szło nas niewielu w kierunku PK nr1. Na początku szedłem na szarym końcu. Tempo ostatnich było jednak tak wolne, że wyprzedziłem kilka osób. W pierwszy wąwóz wchodziłem za trzy osobową grupą doświadczonych zawodników. Zaraz na pierwszym rozgałęzieniu wąwozów znajdował się PK. Fachowcy przede mną uznali, że to stowarzyszony. Spojrzałem na mapę, rzeczywiście wyglądał jak nie właściwy. Na następnym rozgałęzieniu znajdował się PK1. Mój pierwszy w życiu punkt kontrolny znaleziony na pieszych maratonach na orientację. Spojrzałem na mapę, stwierdziłem, że jak się lekko cofnę to pierwszą odnogą wąwozu najszybciej dojdę do drogi. Przy okazji minąłem kilka osób stojących przy stowarzyszonym i zastanawiających się czy wciągnąć go na listę. Powiedziałem wszystkim, że dalej jest następny punkt, który wygląda bardziej na właściwy ale nikt mnie nie wysłuchał. Sam poszedłem wąwozem w kierunku drogi. W wąwozie szło się całkiem miło. Jedynie kilka krzaków i zwalone drzewo lekko utrudniły mnie przejście. Niestety z każdego wąwozu zawsze trzeba wyjść. Tutaj miałem problemy. Zmarznięty śnieg bardzo blokował postawienie nogi. Kąt nachylenia też nie był za mały. Jakoś pokonałem te 5m w pionie, ale kosztowało mnie to trochę wysiłku. Wyszedłem na pole. Zobaczyłem drogę i skierowałem się w jej kierunku.W dali zobaczyłem moją trójkę  doświadczonych zawodników, zdziwiłem się trochę jak zobaczyłem, że oni minęli drogę i szli prosto przez pole. Coś mi zadzwoniło, ale wytłumaczyłem sobie, że zapewne idę w kierunku innego PK. Wszedłem na dość dużą górkę i dopiero tutaj zorientowałem się, że szedłem niewłaściwą drogą. Zapewne straciłem kilkanaście minut. Musiałem trawersować przez pole. Kolejny wąwóz dodatkowo przedłużył mój czas powrotu na właściwą drogę. Idąc robiłem zdjęcia. Niestety temperatura powodowała to, że baterie rozładowywały się w kilkanaście minut. Przed dojściem do 2 punktu obie baterie miałem kompletnie rozładowane a aparat był dead. Schowałem go do teczki i poświęciłem się rajdowi. W pierwszej miejscowości, którą minąłem (Huszcza Duża) wyprzedził mnie dzielny młodzian z kijkami, z którym porozmawialiśmy sobie o dwóch srokach i śmiesznych i uniwersalnych nazwach jakie ludzie nadają remizą i drogą. Wychodząc z wioski szedłem ostatni. Przed lasem wyprzedziłem jakąś parę, następną parę wyprzedziłem w lesie. Szedłem dzielnie, w lesie lekko straciłem orientację, stałem przez chwilę na skrzyżowaniu dróg, nie za bardzo byłem pewny czy jeszcze na wschód czy już powinienem skręcić na północ. Para przede mną poszła na północ, poszedłem za nią. Za śladami dotarliśmy do PK2 umieszczonego w rozgałęzieniu wąwozów. Zejście i wejście do niego było jednym z cięższych. Całe szczęście, że nie robiłem tego jako jeden z pierwszych. Po wyjściu z wąwozu wkurzyłem się na kompas, miałem poważne wątpliwości czy na prawdę pokazuje on północ. Zatrzymałem się na polanie. Zresetowałem stoper i przeprowadziłem kalibrację kompasu. Nieważne, że dalej działał tak samo, byłem przynajmniej pewny, że zrobiłem wszystko. Z PK 2 miałem do wyboru iść do punktu nr 3 albo 13 na moście. 2 wydała mi się bardziej sensowna. Postanowiłem iść na azymut. Pomogły mi w tym ślady jednego z zawodników przede mną. Podążały dokładnie w tym kierunku, w którym ja zamierzałem. Nie musiałem się denerwować na mój zegarowy kompas. Ślady zgubiłem jak zobaczyłem pierwsze zabudowania. Przejąłem incjatywę. Wszedłem do wioski, spojrzałem na mapę. Nie za bardzo wiedziałem gdzie jestem. Żadnego znaku nie było. Mieszkańcy też się gdzieś pochowali. Szedłem drogą asfaltową w dół. Aż tu nagle eureka "Zabytów 1". Zabytów to dokładnie ta miejscowość, do której szedłem.Przeszedłem rzekę i znalazłem się w Zbytowie. Tutaj musiałem pokonać kolejną trudność. Musiałem przebić się przez linie gospodarstw i skierować się w kierunku wielkiej góry sterczącej na północy. Dosyć szybko znalazłem lukę pomiędzy ogrodzeniami domostw. Droga prowadziła dokładnie w pola znajdujące się przed wzniesieniem, na które musiałem się wdrapać. Spotkałem ludzi krzątających się na podwórku. Nie byłem tutaj pierwszy. Kobieta powiedziała, że jak zobaczyła pierwszego biegnącego zawodnika pomyślała, że to listonosz biegnie z listem. Dziwne zabawy dużych dzieci - pomyślałem. Pożegnałem się z gospodarzami i poszedłem dalej. Nie było mi trudno utrzymać kierunku, wyznaczały go pola i góra stojąca przede mną. Gdy doszedłem do góry rozpoczął się las. Podejście było bardzo ciężkie. Musiałem stawać kilka razy. Przed oczyma pojawiały mi się gwiazdki. Leżące drzewa i śnieg nie ułatwiały mi podejścia. W końcu dotarłem do drogi. Tak tego szukałem. Teraz pytanie w lewo czy w prawo. Wybrałem w prawo. Szedłem rozglądając się we wszystkich kierunkach. Nic. Całe szczęście, że z naprzeciwka nadszedł kolejny zawodnik. Oprócz faktu, że idę w złym kierunku powiedział mi, że jest to jego już szósty rajd, wykończył go rajd w górach i jak stawy wytrzymają to będzie szedł do końca bo ma czołówkę. Zgodnie z jego przypuszczeniami po 300m dotarliśmy do PK3. Tutaj nasze drogi się rozstały, ja tą samą drogą skierowałem się do PK13 on poszedł w kierunku PK4. Schodząc na dół do mostu minąłem kilku zawodników idących do PK3. Jakoś dziwnie sztywni byli wszyscy jak ich mijałem i mówiłem "cześć". Było trochę ślisko ale przyjemnie szło się do kolejnej miejscowości. Doszedłem do drogi asfaltowej, która prowadziła prosto do mostu. Było mi tylko trochę szkoda, że za chwilę tą samą drogą będę musiał się wracać. Wpisałem czwarty punkt (PK13). Przez chwilę nawet myślałem sobie by skrócić sobie drogę przez pola. Nie zdecydowałem się na to, to robili tylko mistrzowie. Przed skrętem w prawo zobaczyłem na horyzoncie znajomą parę podążającą za mną. Właśnie przez nich zrezygnowałem z odpoczynku na przystanku. Szedłem całkiem szybko cztery kilometry asfaltem. Chyba właśnie wtedy miałem największy kryzys. Bolała mnie głowa (lekko), zmieniłem czapkę. Czułem bolące palce w bucie. Szło mi się ciężko. Właśnie wtedy chyba podjąłem decyzje, że wszystkich 15PK nie zaliczę. Zrezygnowałem z dojścia do PK4. Krótko myślałem przed skrętem w lewo. Świeże ślady przekonały mnie, że jest to właściwy kierunek. Podejście było lekkie. Zaraz na początku minąłem zawodnika. Gdy spytałem go o punkt odwarknął mi, że jest z setki. Zdecydowanie nic nie powinienem mówić do mijanych zawodników. Chyba rozmowy pomiędzy zawodnikami nie są wskazana na tego typu imprezach. Dodatkowo wkurzył mnie SUUNTO, oszaalał, pokonywane odległości były kosmiczne. Nawet w odliczaniu odległości nie mogłem mu zaufać. PK12 znalazłem bez trudu. Na punkcie spotkałem tego samego młodzieńca z kijkami, z którym rozmawialiśmy w pierwszej wiosce. Byłem chyba bardzo zmęczony bo nie za bardzo pamiętam o czym tym razem rozmawialiśmy. Próbowałem podążać za nim ale dystans między nami szybko rósł. Po wyjściu z lasu i wejściu na wywyższenie poczułem, że żyję. Zimny wiatr wiał jak na biegunie. Na horyzoncie widziałem kilka osób podążającyh w kierunku kolejnych punktów kontrolnych. Niestety mój kolejny PK był lekko oddalony od drogi, którą szedłem. Musiałem w odpowiednim momencie skręcić w prawo i znaleźć kolejny wąwóz. Niestety zobaczyłem za wcześnie ślady skręcające w prawo. Znowu pomyślałem, że przechytrzyłem konkurencję. Minąłem gościa z setki, który jak sarenka biegł po śniegu. Ten przynajmniej się szczerze uśmiechnął gdy mnie mijał. Ja już chyba nigdy nie będę tak biegał. Szedłem dalej. Zawodnicy idący przede mną znikli mnie z pola widzenia. Doszedłem do pierwszego terenu zalesionego. Oczywiście las otaczał wąwóz. Zobaczyłem nieśmiałe ślady prowadzące w głąb. Poszedłem za nimi. Ślady szybko zgubiłem, ale szedłem wzdłuż wąwozu. Doszedłem do pierwszego rozwidlenia. Tu zgodnie z opisem powinien być PK. Nie było. Spojrzałem na mapę. Przypomniałem sobie z odprawy, że w przypadku braku PK należy na karteczce wpisać "Brak punktu kontrolnego". Jeszcze gorszy był fakt, że nie było nigdzie śladów innych uczestników rajdu. Ze zmęczenia i rozpaczy usiadłem na krawędzi wąwozu. Usiadłem i siedziałem. Po kilku sekundach po drugiej stronie wąwozu pojawił się jakiś mocno zagubiony uczestnik rajdu. Był nastawiony bardziej optymistycznie. Jak usłyszał ode mnie, że tutaj nie ma PK, krzyknął, że zejdzie niżej i sprawdzi czy PK nie ma dalej. Wiedziałem, że nie będzie ale czekałem na powrót jeszcze bardziej zagubionego uczestnika rajdu. Siedząc tak i przeglądając mapę, zacząłem mieć podejrzenia, że poszukiwany przeze mnie wąwóz jest trochę dalej. W tym czasie w odległości zaledwie kilku metrów przebiegł koło mnie prawdziwy lis. Niesamowite. Dokładnie tak wyobrażałem sobie lisa na wolności. Nie czekałem długo. Powrót kolegi oznaczał jedno dalej też PK nie było. Wstałem i wolnym tempem swoim śladem wróciłem do miejsca z którego skręciłem do wąwozu. Następny zalesiony obszar był około 500 metrów ode mnie w kierunku północno- wschodnim. Nie za bardzo pasowało mi to ale tylko tam mógł być PK 14. Gdy dochodziłem do zalesionego terenu wyszło z niego kilku zawodników w dwóch grupach. Z nimi też się fajnie rozmawiało. Pierwsza i druga grupka powiedziała mi jedno uważaj na zejściu do wąwozu a że chłopaki byli młodzi wyglądało to strasznie. Całe, szczęście, że wzdłuż wąwozu była już lekko wydeptana ścieżka. Nie zamierzałem schodzić do środka bo rzeczywiście na początku wąwóz wyglądał strasznie. Bałem się tylko, że minę PK. Dość długo szedłem wzdłuż wąwozu, aż wreszcie ściany wąwozu się, pojawiło się rozwidlenie i szukany PK 14. Proste jak konstrukcja cepa. Z PK14 zdecydowałem się skierować w kierunku drogi ale zamiast na azymut zdecydowałem się iść za śladami sani. Głupio bo straciłem dużo czasu i dużo sił. Jedyny plus to fajne widoki i stado 20 saren, które towarzyszyło mi na horyzoncie. Tuż przed miejscowością po bożemu minąłem dwójkę zawodników. Nie powiedziałem nic, oni odpowiedzieli mi tak samo. Doszedłem do Miejscowości Majdan Skierbieszowski. Zależało mi bardzo by znaleźć jakiś sklep. Miałem obawy, że nie styknie mi powerrightu. Od dłuższego czasu już nic nie jadłem tylko piłem. Niestety nawet jak przechodziłem koło sklepu to był zamknięty. Przez chwilę myślałem o punkcie 15 ale nie udało mi się znaleźć właściwej drogi więc skierowałem się do 5. Idąc asfaltową drogą marzyłem o sklepie. Ale pozostały mi tylko marzenia. Sklepu nie było. Gdy natknąłem się na przystanek PKS usiadłem i zjadłem kanapkę. Przerwa nie trwała długo. Ruszyłem. Minąłem kilku zawodników idących z piątki. Nie wiem dlaczego ale oni chętnie mówili i odpowiadali na moje pozdrowienia. Pewnie cieniasy jeszcze gorsze ode mnie szli do bazy. W piątce miało być ognisko i gorąca herbata. Wiedziałem, że będzie super. Będę mógł się przebrać i uzbroić się w światło. Zbliżała się godzina 5. Z pomocą sąsiadów z sali gimnastycznej doszedłem do PK5. Było ognisko, rozdawali herbatę a w ogóle to fajne miejsce. Dołączył do nas kolega z PK3. Wolno piłem herbatę, była super. Zrezygnowałem ze zmiany odzieży. Długo szukałem latarki. Założyłem czołówkę i tylne czerwone światełko. Ostatni wyszedłem z tej bazy. Postanowiłem za śladami iść w kierunku PK nr6. Śladów było dużo, z wytropieniem ich nie było problemu. Problemem był tylko śnieg. Nie wiem dlaczego ale tutaj było go wyjątkowo dużo. Szedłem bez przerwy ale przez śnieg szedłem wolno. Bardzo szybko od wyjścia spod ogniska zapadły ciemności. Włączyłem NAO. Światło było super. Latarkę miałem w kieszeni ale w ogóle jej nie używałem. Szedłem najpierw lasem a potem jego brzegiem. Czym dłużej szedłem tym śniegu było więcej. Tempo marszu miałem chyba minimalne. Ale szedłem w ogóle się nie zatrzymywałem. Czasami używałem kompasu by sprawdzić kierunek. Nie było problemu wyraźnie zbliżałem się do PK6. Po pewnym czasie zacząłem się niepokoić. Czy przypadkiem go nie minąłem. Ale szedłem dalej. Doszedłem do lasu. Doszedłem do wąwozu a punktu nie było. Raz nawet prawie nie wszedłem do wąwozu by sprawdzić czy nie ma tam PK. Uspokoiłem się dopiero gdy minąłem grupkę kilku osób a one powiedziały mi, ze do celu już blisko. I rzeczywiście. Ostre zejście, strumyk i PK. Wiedziałem, że teraz będzie wyjścia za właściwymi śladami. Trochę pobłądziłem ale w końcu znalazłem właściwy trop. Trochę problemów miałem gdy dotarłem do utwardzonej drogi. Musiałem pilnować miejsca gdzie ślady schodziły z drogi. Nie było problemu. Idąc brzegiem lasu dotarłem do wąwozu a następnie wąwozem do PK8.
Następny PK7. Musiałem się lekko cofnąć wąwozem. Dalej idąc za śladem szedłem dokładnie na PK7. Szło mi się ciężko. Śniegu było dużo. Ciemność była wokół. Słyszałem tylko odgłos skrzypiącego śniegu. Nie miałem przerwy, szedłem i szedłem dziwiłem się tylko, że tak długo nie ma mojego celu. W końcu doszedłem do drogi. Przez chwilę zastanowiłem się czy w lewo czy w prawo. Spojrzałem w jednym i drugim kierunku. Nic, tylko droga na skraju lasu. Spojrzałem prosto i tam właśnie zobaczyłem odblask PK. Super jest mój 10PK. Super. Wykonałem plan minimum. Podszedłem do drzewa. Wpisałem w kartę PK7.
Zdjąłem moje seledynowe rękawiczki, usiadłem pod drzewem. Pierwsza przerwa od kubka gorącej herbaty. Co dalej? Miałem dużo czasu. Czterech PK zapewne nie zdążył bym zaliczyć ale 2 na pewno. Najbliższy to punkt nr 15. Zdecydowałem, że ruszę do niego. Wiedziałem, że muszę iść na południe. Nie było to trudne bo w dali widać było światła małej wioski. Kierowałem się na skrajny domek. Szedłem przez pola i łąki. Szło się lżej bo śnieg prawie, że znikł. Doszedłem dokładnie tam gdzie chciałem, do miejscowości Macieszówka. Tutaj powitało mnie światło i szczekające psy. Usiadłem pod latarnią. Byłem naprawdę zmęczony. Wiedziałem, że dla kolejnych PK nie będę się zabijał. Szedłem w kierunku mety. Zwracałem tylko uwagę na świeże ślady prowadzące z pola lub lasu. Pierwsze niewyraźne ślady w lewo olałem. Drugie takie miejsce już mnie zainteresowało. Tym bardziej, że w dali słyszałem innych zawodników. Wahałem się chwilę ale poszedłem dalej. Były to ślady osób które szły z punktu. Nie zdziwiłem się gdy nagle ślady weszły do lasu i zlazły w wąwóz. Tam właśnie był ostatni punkt, który zaliczyłem na SKORPIONIE. PK7.
Jakiś zawodnik powiedział mi, że wąwozem dojdę do drogi. Więc tak poszedłem. W wąwozie spotkałem parę która podążała za mną na początku. Moim marzeniem było dojście do drogi a potem drogą do bazy. Mogłem jeszcze walczyć o PK nr 11. Czas miałem ale sił już nie za bardzo. Gdyby to był ostatni mój punkt zapewne bym o niego walczył. Dzisiaj tego żałuję, ale wtedy byłem pewny, że była do słuszna decyzja.
Najgorsze, że szedłem i szedłem tym wąwozem i końca nie było. Nie pasowało mi to kompletnie do tego co było na mapie. Aż w końcu zobaczyłem na brzegu wąwozu słupek drogowy. Byłem szczęśliwy. Pozostało mi się tylko wspiąć na górę. Nie było to łatwe. Wiedziałem, że dzisiaj jest to moje ostatnie podejście. Ostatni wąwóz. Długim trawersem wszedłem na górę. Rzeczywiście na górze była droga. Teraz ważne było by wybrać właściwy kierunek. Nie miałem kłopotu. Poszedłem w lewo. Zmierzyłem na mapie w linii prostej miałem około 5km. Po drogach lekko więcej niż 6. Ruszyłem szybko. Z tyłu zobaczyłem światło dwóch czołówek. One do bazy jeszcze nie szły. Wyraźnie skierowły się na PK 11. Ja planów nie zmieniłem. Przede mną zobaczyłem rząd 5 czy r światełek. Przez dobrych kilka minut byłem przekonany, że jest to pociąg zawodników zmierzający do mety. Przez chwile nawet się z nimi ścigałem. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że są to światła latarni przy drodze do której zmierzałem. O boże mój wzrok. O boże moje zmęczenie. Szedłem samotnie. Mało co nie zgubiłem mapnika. Zgubiła się zapinka i mapnik mi mało co nie spadł. Dobra firma a taki gówniany produkt. Nie ma co żałować pasek i tak był za krótki. W ogóle mapnik lekko za mały, ledwo co właziły do niego kartki A4. Zgubiłem też w lesie czerwone światełko zapewne wtedy gdy sprawdzałem czy mam jeszcze w plecaku aparat. Szedłem szybko. Na początku szło sie nawet fajnie przez kolejne miejscowości położone w bezpośrednim sąsiedztwie Skierbieszewa. Niestety o godzinie 9:47 wyłączyli światło wszędzie. Zrobiło się strasznie ciemno. Całe szczęście, że miałem komórkę. Na mecie byłem o 22:11. Zbulwersowała mnie trochę informacja, że obiad jest w przedszkolu obok. Ta informacje ostatecznie przekonała mnie o powrocie doi domu po zawodach bez dodatkowego spania w sali gimnastycznej. Z trudem się przebrałem i zatargałem swoje rzeczy do samochodu. Jedną z trudniejszych rzeczy było przejście od samochodu do przedszkola bez światła w kompletnych ciemnościach. Nie było warto. Żarcie było kiepskie. Napić się tylko można było do syta. Powrót do domu samochodem też było niezłą przygodą. W Lublinie kupiłem sobie kawę. Nie za bardzo pomogła. Ze trzy razy miałem na drodze jakieś zwidy. W domu byłem o godzinie 3. Wszystko bolało mnie jak cholera. W niedziele nie mogłem w ogóle chodzić. Cały dzień spędziłem na kanapie. Dochodziłem do siebie przez pięć dni. W poniedziałek doczytałem się za zająłem 47 miejsce na 77 startujących. Dla mnie to był sukces. Większy niż się spodziewałem. Na pewno nie był to mój ostatni pieszy maraton na orientację.

Warszawa, 24 luty 2013

niedziela, 10 lutego 2013

9 luty 2013, Bieg Wedla

........  czyli relax z rodziną.

Była to moja pierwsza weekendowa impreza z udziałem mojej rodziny. Zabrakło niestety Filipka, który właśnie dzisiaj tylko po południu wrócił z obozu piłkarskiego. W planach mieliśmy start w Biegu Wedla i uczestnictwo w rodzinnym biegu na Orientację. Założyłem także do przetestowania zimowe buty SALOMONA, w których za tydzień wybieram się na SKORPIONA.
Wszyscy z małymi kłopotami wstaliśmy stosunkowo wcześnie. Dzieci po otrzymaniu kary na komputer też się uspokoiły. W samochodzie byliśmy o godzinie 8:30, a lekko przed dziewiątą byliśmy w sekretariacie imprez w Parku Skaryszewskim.
Byliśmy tak wcześnie, że nic jeszcze nie było gotowe. Z problemami kupiliśmy pakiet startowy na Bieg Wedla dla mnie (5,4km) i Oskara (1,8km). Martynka nie wystartowała. Nawet ja stwierdziłem, że przebiegnięcie przez moją kochaną siedmiolatkę 1800m może stanowić problem. Bogusia oczywiście mi przytaknęła. Potem wybraliśmy się do sekretariatu biegów na orientację i zapisaliśmy się na trasę familijną.
Harmonogram był następujący:  o godzinie 10 bieg rodzinny na orientację, o godzinie 11 Oskar startuje w Biegu Wedla na dystansie 1800m (do lat 15) i mój start o godzinie 12. Pogoda była piękna, temperatura około minus 3 stopni Celcjusza, bezwietrznie, dużo śniegu wszędzie. Z czasem wokół startu zaczęło pojawiać  coraz więcej ludzi, uczestników biegów, osób towarzyszących oraz serwisu. Lekko po godzinie 10 ustawiliśmy się w małej kolejce i odebraliśmy mapę do rodzinnego biegu na orientację. Przed startem Bogusia dokładnie wypytała się o zasady jakbym ja nie startował w naszej drużynie. Gdy zegar wskazał godzinę 10:09 ruszyliśmy na trasę. Podział zadań był następujący: Martyna miała biec pierwsza i prowadzić całą ekipę, Oskar miał trzymać mapę i korygować ewentualne błędy Martyny ewentualnie wskazywać właściwy kierunek, zadaniem Bogusi było zamalowywanie kratek na PK, ja z kolei niosłem plecak i robiłem zdjęcia. Na trasie mieliśmy do odszukanie 5 punktów. Ruszyliśmy ostro. Już przed pierwszym PK  wyprzedziliśmy pierwszą konkurencyjną drużynę, dziadka z wnuczką. Niestety szybko naszej dziewczynce zabrakło siły i musiałem jej często pomagać prowadząc ją za rączkę. Od trzeciego punktu nawigację przejęła Bogusia. Pomogłem jej odszukać PK nr 3. Bogusia z kolei poprowadziła nas do PK numer 4. Szło nam to całkiem sprawnie. Nawet się trochę spieszyliśmy. Punkt numer 5 wyprwadził nas wszystkich poza park. Sam musiałem dokonać korekty trasy by odnaleźć PK numer 5. Na metę wbiegliśmy wszyscy razem trzymając się za ręce, tylko najsłabszy nasz element Bogusia przyczłapał zadowolony na końcu. Okazało się, że osiągnęliśmy najlepszy czas czyli wygraliśmy rodzinne zawody na orientacje przeprowadzone w Parku Skaryszewskim przy okazji czwartej edycji Biegu Wedla. Zabawa ta trochę przyćmiła główny cel naszej wizyty w Parku Skaryszewskim, udział w Biegu Wedla. Jak wspomniałem wcześniej Oskar został zapisany na bieg dzieci do lat 15. Bieg wystartował o godzinie 11. Oskar był trochę nieprzygotowany. Biegł w butach zimowych i standardowym ubraniu. Wystartował nawet za dobrze aż sam krzyczałem "Oskar zwolnij". Nie wiem czy mnie wysłuchał ale na mecie czekałem na niego długo. Przybiegały takie małe dzieci a Oskarka nie było nawet widać. Ale największe moje dziwienie zrobił bieg Oskara. Nie wiem czy ze zmęczenia czy z innych powodów Oskar w ogóle nie podnosił kolan. Ten jego bieg naprawdę wyglądał komicznie. Muszę go chyba nauczyć biegać. Ale nie było najgorzej, Oskarek zajął 33 miejsce na 46 startujących. Biegł przez cały czas, kryzys miał w połowie ale go pokonał. Powiedział, że dał z siebie wszystko i nawet tak wyglądał na mecie. Pomimo braku pakietu dzieci załapali się na gorącą zupę i super czekoladę.
Po biegu Oskara pozostał jeszcze tylko albo aż mój bieg na 5 kilometrów. W całym tym zgiełku trochę o nim zapomniałem. Nie wiem czy kiedykolwiek w swoim życiu przebiegłem bez przerwy pięć kilometrów jeżeli tak to było to na pewno ponad 30 lat temu. Trochę się bałem. W zasadzie byłem przygotowany do startu. Musiałem jedynie zmienić buty i zdjąć kurtkę. Wymiana butów na stojąco na śniegu nie była prosta. Po zdjęciu prawego SALOMONA złapał mnie straszny skurcz ale przetrwałem. Oczywiście rodzina moja rozlazła się po całym terenie. Jeszcze pięć minut przed startem szukaliśmy Martynki a gdy były dwie minuty do gwizdka Bogusia robiła zdjęcie Martynki z konikami policyjnymi. Ledwo co zdążyłem na start. Z całego pośpiechu nie zdążyłem zabrać rękawiczek. Jak zawsze wystartowałem z ostatniej linii. Przez pierwsze 500m przedzierałem się przez tłumy zawodników. Nie było to łatwe. Tłok, ciasnota i śliska nawierzchnia towarzyszyły mi dzielnie. Musiałem "salomować", zwężać się, zwalniać i przyspieszać. Ale było to tylko na początku, potem pozostało już tylko śliska nawierzchnia. Miałem do przebiegnięcia trzy pętle, każda długości około 1700m. Połowa pętli wyznaczała główna alejka parkowa. Biegłem ze stoporem. Mogłem kontrolować swoje czasy. Wiedziałem od pierwszego pomiaru, że będę walczył z limitem czasu 30 min. Zdawałem sobie sprawę, że trudno będzie mi te 30 minut pokonać chociaż po pierwszym okrążeniu, które przebiegłem poniżej 10 minut, wydawało się, że będzie to możliwe. Rodzina kibicowała mi na linii mety. Na pierwszym okrążeniu strasznie zmarzły mi ręce więc jak mijałem rodzinę powtórzyłem kilka razy głośno " rękawice, rękawice, rękawice" ale nim moi się zorientowali zdążyłem odbiec. Domyślałem się, że gdy będę mijał ich drugi raz rękawice będą czekały. Dosyć długo biegłem za dziewczyną w niebieskim dresie z napisem "team Łęczna", ale czym bliżej byliśmy mety tym odległość między nami była większa. Pozycja moja była stabilna. Od drugiego okrążenia minąłem zaledwie kilku zawodników. Chyba jeszcze mniejsza liczba mnie wyprzedziła w tym dwóch na ostatniej prostej. Było mi ciężko chociaż kryzysu to chyba nie miałem, cały czas zerkałem na stoper i obliczałem ile męki mi jeszcze zostało. Wytrzymałem, dobiegłem do samej mety. Ustanowiłem mój kolejny rekord. Zdecydowanie wygrałem z sobą. Nieważne, że przekroczyłem 30min, mój czas i zarazem nieoficjalny rekord na 5km to 30:32. Nieważne, że nie zmieściłem się w pierwszej połówce, zająłem 115 miejsce na 207 zawodników. Nieważne, że zdublowany zostałem przez co najmniej dwóch zawodników. Ważne, że zrobiłem jeszcze jedną rzecz, o której rok temu nawet nie marzyłem.

Warszawa, 10 luty 2013

sobota, 2 lutego 2013

2 luty 2013, Falenica, Biegi Górskie, edycja 5, dystans 3,300m

....   czyli jak za drugim razem się udało.

To był mój drugi start w Falenickich biegach górskich. Cel miałem jeden przebiec całą trasę bez przerwy. Za pierwszym razem mi się to nie udało.
Nie za bardzo przygotowałem się do tego startu. Wszystkie kupiłem sobie wcześniej a właściwie to prawie wszystko ale o tym później. W ogóle nie trenowałem w tygodniu. Nawet nie za bardzo rozgrzewałem się przed startem. Od tygodnia wiedziałem, że wystartuję, od tygodnia wiedziałem jaki jest mój cel.
Przed startem dobrze się wyspałem, Bogusia zrobiła zapiekanki, zjadłem trzy, próbowałem kogoś z rodziny namówić na start ale się nie udało. Pogoda trochę wredna, lekko powyżej zera i wredny deszcz, całe szczęście, że nie tak mocny jak podawali w piątek w prognozach. Wyszedłem z domu kwadrans przed 10. W bazie imprezy byłem lekko przed wpół do 11. Zaparkowałem jak tydzień wcześniej przy kościele. Rejestracja przebiegła bez problemu. Dostałem różowy numer 622. Tym razem założyłem go na nogę bo założyłem rowerową kurtkę i nie chciałem jej dziurawić. Było odczuwalnie mniej zawodników. Zgodnie z moimi przypuszczeniami w Falenicy śnieg nie zdążył jeszcze całkowicie stopnieć. Na drogach i chodnikach lód, śliski jad diabeł. Po rejestracji założyłem moje terenowe ASICSy. 10 minut przed 11 a 16 przed startem wyszedłem z samochodu. Nie planowałem się za bardzo się rozgrzewać. Ale najpierw musiałem dotrzeć do linii startu. Wcale nie było to łatwe, szczególnie ostatni odcinek po leśnej drodze wyjeżdżonej przez samochody. Istna masakra, ledwo co szedłem, mało brakowało bym się kilkakrotnie wywrócił. Ale dotarłem. Obejrzałem początek i koniec trasy, wyglądało to znacznie lepiej, nie jeździły tam samochody więc aż tak ślisko nie było. Trochę wody, trochę lodu, trochę śniegu i runa leśnego. Nie jest źle ale na pewno musiałem uważać tym bardziej, że na pewno podłoże będzie zmienne. Miałem trochę czasu na przyjrzenie się startującym. Lubię to. Zauważyłem, że wielu zawodników miało założone na buty nakładki anty poślizgowe . Przypomniałem sobie zakupy w sobotę tydzień temu kiedy podczas wizyty w GO SPORT przez kilka minut stałem przed takimi nakładkami. Były przecenione, kosztowały coś koło 35PLN. Był mój rozmiar. Nie kupiłem. Ale jestem głupi. Zdecydowanie powinienem je kupić tydzień temu a dzisiaj założyć. Trudno za głupotę trzeba płacić mam nadzieję, że nie upadkiem dzisiaj.
Krótko czekałem na start. Najpierw wystartowali profesjonaliści na 10km, potem amatorzy na ten sam dystans no i na końcu reszta czyli biegacze, którzy zamierzali pokonać dystans 6,600 i 3,300m a wśród nich ja. Ja zawsze wystartowałem na końcu. Tym razem nie było tak tłoczno a ja chyba rozpocząłem wolniej. Wyprzedzałem tak właściwie na pierwszym i drugim podbiegu, potem starałem się trzymać tempo zawodników przede mną. Po trzeciej górce wyprzedziłem jakiegoś starszego pana, który wydawał podejrzane dźwięki, ale biegł cały czas. Jeszcze bardziej się zdziwiłem gdy zauważyłem, że takie dźwięki wydawać będzie jeszcze przez dwa i pół okrążenia. Oprócz uważania bym się nie wywrócił zawzięcie liczyłem podbiegi. Wiedziałem, że jest ich siedem. Wiedziałem, że przed tygodniem problemy miałem już z piątym a szósty i siódmy podchodziłem. Tym razem podbieg 6 nie wydał już mi się aż tak stromy. Co prawda nie miałem na nim już siły wyprzedzić małego chłopca ale co najważniejsze wolno bo wolno ale podbiegłem bez przerwy. Żeby jeszcze bardziej dobić mnie psychicznie tuż przed wierzchołkiem wyprzedziły mnie dwie dziewczynki niewiele starsze od mojej Martynki. Obie biegły w długich kozakach. Ale tym razem miejsce nie było moim celem. Nie załamałem się. Przyspieszyć to i tak nie mogłem bo miałem przed sobą jeszcze jeden podbieg. Dobiegłem do niego. Byłem przekonany, że tydzień temu był dużo bardziej stromy. Początek bez problemu, końcówka ciężka ale wiedza, że to ostatni duży wysiłek wniosła mnie na szczyt. Na szczycie radość. UDAŁO SIĘ, PRZEBIEGŁEM. Ale radość była krótka. Po lewej zobaczyłem ludzi wbiegających na kolejną górkę, czyżbym się pomylił, czyżbym źle policzył. Spojrzałem przed siebie, mety nie zobaczyłem. Niestety pomyłka. Wiedziałem, że kolejny raz pod tą cholerną wydmę nie wbiegnę. Aż tu nagle niespodzianka, za kolejnym zakrętem zobaczyłem jakąś gromadkę ludzi, META, JEST, UDAŁO SIĘ. Do przebiegnięcia pozostało mi około 200m. Tym razem nie finiszowałem. Było ślisko. Wiedziałem, że tylko wywrotka może mi pokrzyżować plany. Ale udało się. Dobiegłem do mety. Nie wiem, które miejsce zająłem. Usłyszałem, że czas mój to około 20min, 4 minuty szybciej niż tydzień temu a warunki wcale nie były lżejsze. Tym razem nie czekałem na zwycięzców. Zdjąłem numer i poszedłem w kierunku samochodu. Wybrałem inną drogę bo powrót po lodowisku po takim wysiłku byłby dla mnie samobójstwem. Byłem bardzo zadowolony z siebie. Przy samochodzie zrobiłem kilka zdjęć, zmieniłem buty i 20 minut przed 12 wyruszyłem w kierunku mojego domu.

Andrzej, 2 luty 2013