środa, 1 maja 2013

Maratony Kresowe, "W dolinie rzeki, na skraju puszczy", Wasilków ..............

......   czyli tak naprawdę mój pierwszy prawdziwy maraton w sezonie.

To już jest chyba tradycja, 1 maja wyścig na Podlasiu. Nie wiem dlaczego ale szczęśliwie się składa że 1 maja maja swoją imprezę tylko MARATONY KRESOWE.
Bardzo mnie to cieszy bo trochę lubię te maratony przez swoją niezapomnianą atmosferę, "amatorszczyznę" i super trasy. W tym roku start był w Wasilkowie, miejscowości położonej niedaleko Białegostoku i Supraśla. Od około roku nawet Wiechu planował start w tym wyścigu ale jak tu u Wiecha czym bliżej startu tym więcej kłopotów i w końcu kilka dni przed startem zdecydował, że nie wystartuje. Może to i dobrze bo nawet trasa półmaratonu była piekielnie ciężka. Ja byłem spragniony tej imprezy. Od kilku dni było mi wstyd bo w ostatniej chwili zrezygnowałem ze startu w LEGII MTB, niby przez pogodę, niby przez rodzinę ale tak naprawdę z lenistwa. Nigdy więcej. W Białymstoku był też to nasz pierwszy start rodzinny. Rodzinny znaczy wystartowaliśmy wszyscy, Bogusia Martynka i Oskarek w MINI, Filip miał swój debiut w półmaratonie a ja oczywiście wystartowałem w najdłuższym dystansie czyli w MARATONIE.
W środę wstaliśmy razem z Bogusią kwadrans przed godziną 6. Planowałem wyruszyć z Warszawy o godzinie 7. Niestety nie jesteśmy w stanie w ciągu godziny przygotować się do wyjazdu. Oprócz spakowania się, ubrania, spożycia śniadania i spakowania rowerów dochodzą jeszcze takie elementy jak obudzenie dzieci, walka z ich zachciankami i łagodzenie konfliktów. W każdym razie o godzinie 7:15 ja z dziećmi siedzieliśmy w samochodzie do którego zapakowane było 5 rowerów. Siedzieliśmy i czekaliśmy na Bogusię. Czekaliśmy i czekaliśmy a Bogusia nie przychodziła. 5 minut, 10 minut, 15 minut i dalej nic. Wiedziałem, że Bogusia potrzebuje trochę czasu ale po 20 minutach trafił mnie już szlak. Wytrzymałem jeszcze 5 minut i dopiero po 25 minutach wyszedłem z samochodu zobaczyć co się stało. Kiedy podszedłem do domofonu akurat ruszyła winda z szóstego piętra. Właśnie w niej zjechała Bogusia. Szybko powiedziałem co o tym myślę i wkurwiony wsiadłem do samochodu. Nie odzywałem się przez pierwsze pół godziny.
Do Wasilkowa dojechaliśmy kilka minut po godzinie 10. Wiedziałem, że mamy mało czasu ale nie spodziewałem się, że aż tak mało. Mieliśmy małe problemy z zaparkowaniem. Potem poszedłem nas zarejestrować, kolejka mnie poraziła. Poprosiłem Bogusię by odebrała numery a sam zająłem się rowerami. Musiałem je zdjąć z samochodu, napompować koła, usunąć drobne usterki i zrobić w tym samym czasie jeszcze kilka innych rzeczy. W trakcie dopompowywania kół dodatkowo napatoczył się tubylec, który sprytnie zagadując podpiął się do naszej pompki, którą obsługiwałem. Urok Podlasia. Żeby jeszcze było ciekawiej to zaparkowaliśmy koło domu w którym mieszkali polscy muzułmanie. Kobiety chodziły w burkach, mężczyźni mieli długie brody. Ciekawe czy oni tak przez setki lat (szacun), czy powrócili do tradycji w wyniku ostatnich wydarzeń. Nurtowało mnie jeszcze jedno pytanie, ile żon w Polsce może mieć taki muzułmanin. Bogusia szybko powróciła z numerami. Pięć minut przed 11 ruszyłem na linię startu razem z Oskarem. Oskar miał pomóc mi znaleść kibelek i przypilnować moich zabawek jak będę w kibelku. Prawie wszyscy zawodnicy sali już na linii startu. Trudno było się przecisnąć do klubowego kibelka. Bo kibelek był w klubie. Akurat zaczynał się mecz. Przy kibelku minąłem sędziego. Ale sędzia był tu nieważny. Istotna była kolejka. Wcale nie krótka. Byłem ostatni. Przede mną stała Białorusinka, która rześko poganiała kolejne osoby, które wchodziły do jedno-oczkowej łazienki. Skutkowało to bo kolejne osoby wychodziły szybko. Wiedziałem, że w kibelku jest źle bo Martynka wolała nie sikać niż korzystać z tego kibelka. Ja szybko załatwiłem swoją potrzebę, ubrałem się i z rowerem ruszyłem na start. Ledwo co zdążyłem. Dystans MARATON startował pierwszy.
Gdy padł sygnał startu, włączyłem swoje stopery i z boku wcisnąłem się jako jeden z ostatnich do peletonu. Zaraz na początku niespodzianka. Pierwsze 7km po asfalcie, niestety pofaudowanym. Przez cały czas łudziłem się, że ostry start będzie gdy skończy się asfalt. Ja jechałem prawie na końcu. Mimo tego, że dawałem z siebie wszystko mijali mnie kolejni zawodnicy. W jednym z nich rozpoznałem przeciwnika z ostatniej SKANDII i nie tylko, Gregorczuka. Trochę się załamałem kiedy i on na początku wyścigu odjechał ode mnie jak błyskawica. Gdy skończył się asfalt przekonałem się, że nie ma żadnego ostrego startu, od samego początku trwało prawdziwe ściganie. Trochę lepiej poczułem się na polnych drogach. Przestałem być już mijany ale może tylko dlatego, że nikogo już za mną nie było. Pierwsze 15km MARATONU pokrywało się z trasą PÓŁMARATONU, którą jechał Filip. Czym dłużej jechałem tym bardziej współczułem Filipowi. Trasa była ciężka. Stroma podjazdy i szalone zjazdy od 7km stanowiły normalność. Moje samopoczucie ciągle się poprawiło. Zupełnie powróciło do normy jak gdzieś koło 12km daleko przed sobą zobaczyłem sylwetkę Gregorczuka. Jechał tak przede mną przez następne 30km. Znikał mi na zakrętach i pojawiał się na bardzo długich prostych. Ja jechałem w różnym towarzystwie. Tuż przed rozjazdem (15km) minęło mnie kilku liderów jadących krótszy dystans. Na rozjeździe miałem problem. Nie wiedziałem czy mam jechać za niebieskimi i czerwonymi strzałkami. Na rozjeździe nie było nikogo z organizatorów, nikt na rozjeździe nie informował w którą stronę jechać. Cale szczęście, że skojarzyłem zawodniczkę z numerem 48, która wystartowała ze mną i pojechała za niebieskimi strzałkami. Środkowa część trasy wyglądała w sposób następujący, długie kręte szerokie leśne drogi i mocno pofałdowane, proste, wąskie leśne dróżki. Na tych drugich było szalenie ciężko. Kilka razy nie dawałem rady podjechać pod strome wzniesienie. Jak wielu moich rywali, podprowadzałem rower. Robię to wolno, muszę nad tym elementem jeszcze popracować. Zjazdy były trochę zwariowane. W ogóle był to wyścig dla prawdziwego rowerzysty. Koło 40km dogoniłem Gregorczuka. Wyprzedzałem go dwa razy. Pierwszy atak odparł. Za drugim razem pojechałem dalej sam. Z końcówki dystansu pamiętam jeszcze dziewczynę z długim kasztanowym warkoczem. Przez większość dystansu jechała przede mną. Dogoniłem ją w końcówce. Jechałem na jej kole i zapewne dojechał bym tak do mety gdyby nie dziwna skłonność dziewczyny. Na prawie każdym skrzyżowaniu dróg, zakręcie i innym tego typu elemencie dziewczyna gubiła trasę, wjeżdżała nie tam gdzie powinna. Na początku jechałem za nią i też musiałem korygować trasę. Potem już sam patrzyłem na znaki. Co chwilę się wymijaliśmy aż do mety, ona gubiła trasę ale szybciej jechała. W efekcie była za mną na macie zaledwie o kilka sekund. Końcówka była ciężka. Po wyjechaniu z puszczy organizatorzy puścili nas po jakimś zamokłym terenie. Nie dość, że było ciężko to dodatkowo dotąd czysty rower kompletnie się zabrudził. Było ciężko ale dla mnie to chyba dobrze. W końcówce udało mi się wyprzedzić jeszcze kilku zawodników. W sumie około 55km przejechałem w czasie ponad trzech godzin. Moja pozycja też nie była za wysoka, zająłem 154 miejsce na 194 zgłoszonych zawodników, pojechałem chyba gorzej pojechałem niż dokładnie rok wcześniej w Białymstoku.
Filip przejechał pół maraton. Zajął miejsce w pierwszej połówce. Muszę przyznać, że jego chrzest na tym dystansie był ciężki. Oskar zajął 3 miejsce i był na pudle. Dla Martynki był to ciężki wyścig. 11km a w szczególności końcówka w błocie dały jej ostro w kość. Ważne, że dojechała do mety i ma dalej chęć startować w wyścigach.
Pogoda była fantastyczna. Impreza jak zawsze zalatywała pozytywną amatorszczyzną. Oskar za pudło nie dostał nawet pucharu.
W drodze powrotnej spełniliśmy marzenia dzieci i zajechaliśmy do MacDonaldsa.
W sumie super spędzony dzień razem z rodziną.

Warszawa, 6 maj 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz