wtorek, 30 kwietnia 2013

Skandia, Warszawa, 27 kwiecień 2013

............   czyli mój najbardziej asfaltowy wyścig w karierze.

Najważniejsze, odkryłem dzisiaj, że wyścigi stanowią  już dla mnie normalną normalność. Tak też było z tą SKANDIĄ. Nic nie robiłem do soboty rano, czyli do dnia startu. W sobotę wstałem lekko przed godzina siódmą, wykąpałem się, ubrałem w strój kolarski, spakowałem moje wszystkie torby. Koło godziny ósmej wystawiłem rower i lekko go przetarłem bo po ostatnim weekendzie wyglądał ponuro. Na śniadanie Bogusia zrobiła kanapki ze świeżego pieczywa. Przed godziną dziewiątą zabrałem Oskara, rower i moje torby do samochodu. Najpierw odwiozłem Oskara na Wawelską na mecz (przegrał 5:3) następnie pojechałem pod stadion Legii bo właśnie stamtąd był start pierwszej w tym sezonie SKANDII. Miejsce parkingowe znalazłem na przeciwko budynku radiowej trójki. Wysiadłem z samochodu i od razu poszedłem do biura zawodów by się zapisać. Jak się spodziewałem zapis odbył się bardzo sprawnie. Odebrałem numery i pakiet startowy, zrobiłem kilka zdjęć i wróciłem do samochodu. Przygotowania do wyścigu zajęły mi około 45 minut. Cały czas mam problem z przednim kołem. Powietrze schodzi coraz szybciej. Teraz już sześć dni wystarcza by zeszło z niego prawie całe powietrze. Muszę dolać mleczka. Ze względu na charakter wyścigu dopompowałem powietrza do obu kół. W zasadzie nie rozgrzewałem się. Przejechałem tylko bardzo krótki odcinek przed metą. Ustawiłem się w sektorze. Najpierw upewniłem się, że na pewno otrzymałem właściwy pakiet. Tak, niebieski numer znaczy MEDIO czyli 60km. W sektorze zobaczyłem kilku dobrych znajomych z innych wyścigów (Rajczak, Sołtys, Zienkiewicz).
Wystartowaliśmy punktualnie 11:05. Początek tak jak i cały wyścig był bardzo szybki. Wystartowałem jako jeden z ostatnich temu tez na początku mogłem wyprzedzić kilka osób. Na pierwszych kilometrach mój licznik wskazywał prawie 40km/h. Pod mostem Siekierkowskim tuż przed wjazdem na wał przeciwpowodziowy miałem małą przygodę. Na zakręcie 90 stopniowym nieopacznie zahamowałem. Nie zauważyłem, że płyty chodnikowe w tym miejscu były mocno zanieczyszczone piachem. Wpadłem w poślizg. Na oczach kilkunastu widzów krzyknąłem jak baba. Rower powoli przechylał się na prawą stronę. Byłem pewny, że wyłożę. Uratował mnie pedał. Rower zatrzymał się na pedale a ja za wyjątkiem straty kilku sekund wyszedłem z tego wypadku bez szwanku. Następnie wjechaliśmy na wał przeciwpowodziowy. Minąłem kilku zawodników i usiadłem na kole zawodniczki (3190), która startowała obok mnie. Potem znowu asfalt. Jedynym urozmaiceniem to leżący policjanci, których należało mijać z boku. Po 10km zaczęli wyprzedzać mnie pierwsze grupy zawodników z dystansu mini, czerwone numery. Pierwsze 10km przejechałem w czasie bardzo lekko powyżej 20 minut. Moja pozycja się ustabilizowała. Koło 15km dogonił mnie mój stary rywal Zienkiewicz. Trochę trudnego terenu pozwoliła mu mnie wyprzedzić. Kiedy jechaliśmy wzdłuż torów mijaliśmy się z pociągiem. Nie było bezpiecznie. Ścieżka była bardzo wąska i prowadziła bardzo blisko torów. Prawą ręką prawie dotykałem mijających mnie wagonów. Na końcu dróżki minąłem po raz ostatni w tym wyścigu Zienkiewicza, leżał bezradnie w pokrzywach. Na 21km wjechaliśmy na pętle, którą zawodnicy GRAND MEDIO musieli pokonać dwukrotnie. Początek był bardzo ciężki. 5km po wale przeciwpożarowym. Wiatr stanowił dodatkowe utrudnienie. Na tym odcinku moja prędkość spadła poniżej 20km/h. Jechałem cały czas za zawodnikiem z numerem 3202. W połowie dogonił nas Zienkiewicz. Próbował nas nawet wyprzedzić ale za pierwszym razem mu się ni udało. Przez chwilę myślałem nawet, że osłabł. Niestety w końcówce tego odcinka wyprzedził mnie po raz ostatni. Na mecie był 5 minut przede mną. Ja z kolei przed ponownym wjazdem na asfalt wyprzedziłem mojego towarzysza (3202). Ogólnie w tym wyścigu obowiązywała zasada: wyprzedzam w terenie, jestem wyprzedzany na asfalcie a że asfaltu było 90% to wynik można było przewidzieć. Pomiędzy 30 a 40km jechałem w czteroosobowej grupie wraz z moja faworyzowaną zawodniczką (3190). Na początku ledwo co wytrzymywałem tempo zawodnika nr 3206. Potem było lżej. Nie wychodziłem na prowadzenie. Korzystałem z warunków i jechałem na kole innych. W końcu kiedy zdecydowałem się na wyjście na prowadzenie grupa się rozpadła. Ostatnie 20km to jazda asfaltem wzdłuż wału. Najpierw nie wytrzymałem tempa gruby, w której była moja faworyzowana zawodniczka. Potem wyprzedziło mnie kilku innych zawodników. Tempo mojego pedałowania lekko spadła. Jeden z mijających mnie zawodników nawet powiedział "taki rower i nie jedzie". 15km przed metą zorientowałem się, że podąża za mną "znajomy" z kresowych maratonów Grzegorczuk. Razem jechaliśmy już prawie do mety. Prowadziliśmy na zmianę i pewnie byśmy tak dojechali gdyby nie ta cholerna kładka i jazda po chodniku gdzie się troszeczkę zagubiłem. Chodzenie z rowerem nie jest moją najlepszą stronę. Po przejściu Czerniakowskiej (kładką) mój towarzysz zostawił mnie o blisko 500m. Ja natomiast się nie spieszyłem. Wyprzedziło mnie jeszcze dwóch zawodników. To wszystko przez mój brak ambicji i może obawy że końcówka będzie dłuższa. Co by nie pisać to nad końcówkami muszę jeszcze dużo popracować. Zmęczony wjechałem na linie mety po 2 godzinach i 20 minutach. W tym czasie przejechałem blisko 60km.
Jak zawsze na mecie pierwsze 15 minut chciałem poświęcić na odpoczynek. Wybrałem trochę niefartowne miejsce koło zawodnika gaduły (3047). Przez cały czas przekonywał mnie o wyższości SCANDII nad MAZOVIĄ. Dla mnie najgorsza Mazovia była lepsza od tej SCANDII, którą właśnie ukończyłem. Od mojej gaduły dowiedziałem się jeszcze, że tereny, po których prowadził wyścig to jego rodzinne okolice i nawet jego rodzina pozdrawiała go na trasie. Mówił tęż, że jest silny w nogach a słaby w technice. Jeździ bez SPD i bardzo narzekał na lepszych zawodników, którzy go mijali.
Ja trochę zawiodłem się na posiłku. Po odbiór była długa kolejka a łódko kurczaka, które dostałem mogło być odrobinę cieplejsze. Potem wciągnąłem jeszcze trochę pomarańczy i skierowałem się do samochodu. Gdy przechodziłem koło myjki, zobaczyłem, że jedno stanowisko jest wolne. Skorzystałem z tego i zmyłem ze swojego roweru błota zapewne jeszcze z HARPAGANA. Bez żadnych przygód załadowałem rower na samochód i ruszyłem do domu. Pogoda była fajna, trasa nudna. Zauważyłem tylko, że wszyscy przeciwnicy z którymi walczyłem w poprzednim sezonie znacząco pokonali mnie w tym wyścigu. Pewnie lepiej przepracowali zimę.

Warszawa, 30 kwiecień 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz