niedziela, 9 czerwca 2013

Wąchock, Poland Bike, 9 czerwiec 2013

...........   czyli najbardziej ekstremalne szaleństwo w mojej krótkiej historii.

Wąchock był moim drugim maratonem w ten weekend, po mokrym Otwocku miał być górzysty Wąchock. Bardzo chciałem zmierzyć się jak to niektórzy mówią z "prawdziwym mtb". Jak nigdy na stronie organizatora pojawił się profil trasy. Straszny profil. Na pierwszych kilometrach podjazd. Ogromny podjazd, ponad 100m różnicy wzniesień, potem już trochę łatwiej ale sam wypunktowałem sobie dalsze 7 trudnych podjazdów.
Z takimi zamiarami spakowałem się rano i o godzinie 9:30 ruszyłem w trasę. Pogoda była fajna, słonecznie, temperatura kolo 20 stopni. Chmurzyć zaczęło się dopiero koło Wąchocka. Przed deszczem zdążyłem jeszcze zdjąć rower. I lunęło. Padało równo, godzino przed startem i przynajmniej przez dwie pierwsze godziny wyścigu. Ale wracając do początku. Baza wyścigu zorganizowana była w polu. Parking to niewielka błotnista łąka. Miałem problemy z zaparkowaniem. W końcu stwierdziłem, że najlepiej zaparkować blisko wyjazdu bo przypomniałem sobie bitwę pod Grunwaldem chyba w roku 2010 kiedy turystów z parkingów chłopi wyciągali ciągnikami. Jak już wcześniej wspomniałem moje przygotowania przerwał deszcz. W zasadzie rower był gotowy. Pozostało mi tylko się przyodziać i wszystko było gotowe. Ale zaczęło padać, właściwie lać. Jak to się zaczęło usiadłem sobie pod otwartymi drzwiami bagażnika i się przyglądałem. Myślałem, że przestanie padać. Ale tak się nie stało. Czekałem na komunikat z linii startu. Nie z takich powodów przesuwano start. Ale teraz nic takiego się nie stało. Wprowadzono tylko większą różnicę czasową pomiędzy startującymi sektorami, zamiast jednej dwie minuty. Takoż prawie równo ze startem zamknąłem samochód i ubrany w swoją żółtą "nieprzemakalną" kurtkę ruszyłem na start. Już przed startem pierwszego sektora byłem kompletnie mokry.
Wystartowałem jako jeden z ostatnich. Najpierw krótki ale stromy podjazd po asfalcie. Na nim wyprzedziła mnie chyba resztka mojego sektora. Nie lubię podjazdów szczególnie tych asfaltowych. Po krótkiej męce wjechalismy w las. Nie wiem dlaczego prawie wszyscy zeszli z rowerów. Było ciężko ale spokojnie można było jechać. Ja musiałem się zatrzymać bo wąska ścieżka była po prostu zapchana. Deszcz cały czas padał. Las skończył się bardzo szybko. Podjazd zrobił się bardziej płaski. Ruszyłem dalej do boju. Wody wszędzie było pełno ale szło jechać. Tuż przed wjazdem do drugiego lasu wywaliłem się w kałuże dosyć głęboką. Całe szczęście, że moje SUNTO jest wodoodporne. Dalej także jechało się ciężko, ale szło jechać. Myślałem cały czas czy naprawdę chcę jechać MAXA. Znajdywałem coraz więcej argumentów za tym by jednak pojechać mini. Trasa choć przejezdna była bardzo śliska. Przede mną jest jeszcze tyle pięknych maratonów. Za mną MAXA już prawie nikt nie przejedzie, będę sam. Na rozjeździe (6km) mój bezpośredni rywal ruszył na MINI, ja pojechałem za nim. Od rozjazdu właśnie skończył się ten pierwszy piekielny podjazd, rozpoczął się zjazd. Zjazd był ciężki. Kocie łby bez możliwości ominięcia. Dalej lało jak z cebra. Niestety już wcześniej musiałem zdjąć okulary z powodu braku widoczności. Oprócz nieustanych wstrząsów najgorsza była woda spryskująca moją twarz z przedniego koła. Musiałem hamować. Czasami jechałem na ślepo. Zjazd był okropnie długi. Przede mną jechała jakaś dziewczyna w czarnej bluzce. Kilkakrotnie się mijaliśmy. Ona gdy był stromy i długi podjazd ja gdy było płasko lub gdy mogłem się rozpędzić przed podjazdem. Do drogi krajowej dojechałem pierwszy. Mały kawałek jechaliśmy drogę. Gdy droga stromo zjeżdżała w kierunku rzeczki strażak kierował wszystkich na pobocze. Byłem lekko zdziwiony bo na skutek opadów deszczów akurat w tym samym miejscu co zjeżdżaliśmy utworzył się bardzo żwawy strumyk. Musiałem go przejechać. Wcześniej z niedowierzaniem spytałem się strażaka czy na pewno mam tam jechać. Przytaknął. Moje 29" kolo prawie w całości skryło się w żwawym strumyku. Całe szczęście, ze można było prowadzić rower po prawej stronie nowo powstałej rzeczki. Zejście było stosunkowo strome. Na dole była rzeczka tak właściwie kiedy ja tam dotarłem to był już rzeka. Z trzech stron w szalonym tempie napływała do niej woda. W drodze był przepust. Całe szczęście, że zawodnicy przede mną przechodzili przez tą nowo powstałą rzekę i wspinali się na wzniesienie po przeciwległej stronie strumienia. Wydawało się, że jakby specjalnie na potrzeby PB w wysokiej trawie była wykoszona droga. Trochę dziwnie wyglądali zawodnicy, którzy zjeżdżali droga krajową z powrotem w dół. Byłem przekonany, że zgubili drogę. Tak naprawdę to trasa była wyznaczona w przepuście. Jak się dowiedziałem na mecie to kilkanaście minut wcześniej właśnie w tym przepuście porwało zawodnika Litwinienkę wraz z rowerem. Litwinienko został zawieziony do szpitala a rower się już nie znalazł. Najdziwniejsze było to, że po pół godzinie ci cholerni strażacy dalej wpychali zawodników do rzeki pod ten wiadukt i wydawało mi się, że sprawiało im to radość.  Ja natomiast wpadłem  w inna pułapkę. Gdy podchodziłem na przeciwległą stronę wzniesienia widziałem na drodze duże grupę zawodników zastanawiającą się w która stronę prowadzi trasa. Jedni jechali w prawo do drogi krajowej a potem w dół a inni zasugerowani jakimś znalezioną strzałką w przeciwległym kierunku. Mnie trochę bez sensu wydawał się powrót tam gdzie już byłem a informacja o znalezionej strzałce przekonała mnie ostatecznie, że należy pojechać w kierunku przeciwnym do drogi krajowej. Trochę się zdziwiłem gdy przez kolejne 300m nie znaleźliśmy żadnego oznakowania i przed kolejna rzeką, która trzeba było pokonać razem z dwójka kolegów się zatrzymaliśmy. Najdziwniejsze było że grupka kilku osób przekroczyła rzekę i bez żadnego znaku ruszyła w łąki. Gdy straciliśmy ich z oczy stwierdziliśmy, że zapewne znaleźli strzałki i pojechali do mety. Razem z jednym z kolegów udałem się więc w tym samym kierunku w poszukiwaniu trasy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po pokonaniu około 500m nie znaleźliśmy ani kawałka trasy ani znaku po grupie naszych kolegów. Obaj wróciliśmy do punktu wyjścia. Drogą krajową dojechaliśmy do strażaków kierujących ruchem. Wskazali nam kierunek gdzie pojechali wszyscy zawodnicy. Ja zdążyłem jeszcze zatrzymać dwójkę kolarzy schodzących w kierunku przepustu.
Jadąc we wskazanym kierunku dotarliśmy do rzeczki, która przepływała przez przepust. Musieliśmy ponownie pokonać ja w poprzek. Całe szczęście, że robiliśmy to na mostku, który oczywiście był kompletnie zalany, ale tylko dzięki temu szło pokonać ten strumień. Dalej droga trasa była wyjątkowo mokra. Prawda szło po tym jechać rowerem ale co to za jazda. Jechałem sam bo zagubiony kolega bardzo spieszył się na metę. Na śliskich mokrych zjazdach i podjazdach minąłem dwójkę zawodników. Moją powolną lecz systematyczną jazdę przerwała kolejna rzeka do przebycia wpław. Całe szczęście, ze po drugiej stronie byli inni zawodnicy. Ostrzegli mnie bym uważał. Powiedzieli bym rower uniósł ponad poziom wody a w fazie końcowej pomogli mi przejść przez wodę. A rzeczka była wartka i całkiem głęboka. W najgłębszym miejscu woda sięgała mi do pasa. Nie wiem dlaczego nie było tam strażaków. Dopiero po moim przejściu zobaczyłem dwóch młodziaków biegających w jedna i druga stronę. Ale nadal to KIELAR i inni zawodnicy pomagali w przeprawie a nie strażacy. Początkowo próbowałem pomagać ale wydałem się być zbędny więc wsiadłem na rower i pojechałem dalej. Trasa był naprawdę ciężka. Zaraz za przeprawą znajdował się znak informujący, że do mety zostało 3km. Było to chyba jedna z najdłuższych 3km w historii mojego ścigania. Zdecydowanie organizator w złym miejscu postawił ten znak. Całe szczęście, że deszcz przestał padać i zaświeciło słońce. Ja większość trasy przejechałem na rowerze. Minąłem kilku zawodników. Nad zalewem podjechałem pod straszną górkę, która moim zdaniem była już nie potrzebna. Kompletnie mokry spożyłem kolarska pastę i pojechałem do samochodu. Nie miałem problemu z wyjazdem. W domu byłem przed godziną 18.oo. I własnie tutaj przeczytałem informację na pierwszej stronie internetowego wydania gazety wyborczej, że poszukiwanych jest sześciu uczestników maratonu rowerowego w Górach Świętokrzyskich. To był własnie ten maraton w którym startowałem. Całe szczęście nikomu nic poważnego się nie stało. Oprócz straty kilku rowerów, Litwinienki w szpitalu wszystkie błędy organizatora rozeszły się po kościach. Na forum większość uczestników nie wini organizatora z czym ja się nie zgodzę ale rozumiem, że dla wspólnego dobra zapewne jest to lepsze rozwiązanie.
Co moim zdaniem powinien zrobić organizator?
Zamknąć trasę MAXA (bo tam działy się jeszcze większe hece) i zabezpieczyć wszystkie niebezpieczne miejsca na MINI a najlepiej to w ogóle przerwać zawody po pierwszych sygnałach o niebezpieczeństwie.
Mam nadzieję, że przynajmniej wnioski zostaną wyciągnięte z tej imprezy.

Warszawa, 23 czerwiec 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz