sobota, 7 września 2019

Abentojra czyli ................

.................. nie tylko jazda na rowerze.

Kolejna Abentojra odbyła się w Olsztynku. Są to jedne z nielicznych komercyjnych zawodów gdzie startuje masa ludzi. Kilka lat temu jeździliśmy na te zawody całą rodziną. Ja z Filipem startowaliśmy na rowerach, reszta robiła trasę rowerową na piechotę. To na tych zawodach Martyna znalazła maszynkę do robienia waty cukrowej w lesie. Niestety dzisiaj mogę napisać, że tak było. Nie udało mi się utrzymać tej tradycji. Od kilku lat startuje sam.
W tym roku w ostatniej chwili wpadłem na pomysł by na zawody pojechała ze mną Bogusia ale Bogusia jak zawsze znalazła wiele powodów by nie pojechać.
Pojechałem sam.
Musiałem zabrać namiot bo noclegi organizator zapewniał w dużych wojskowych namiotach a ja wolałem we własnym.
Nie miałem za dużo pakowania bo nie zdążyłem jeszcze rozpakować się z ostatniego rajdu. Większość rzeczy musiałem tylko sprawdzi i ewentualnie dopakować.
Ze starego domu zabrałem rower i pompowany namiot.
Z domu wyjechałem po godzinie 19 w piątek. Jazda była w miarę miła za wyjątkiem kilku krótkich korków przy Warszawie, dalej trasa była OK. Na miejsce dotarłem lekko po godzinie 22. Zatrzymałem samochód przy pol namiotowym. Gdy wyszedłem z samochodu by spytać gdzie jest biuro przeżyłem szok klimatyczny. Było tak zimno, że założyłem długie spodnie bo przypadkiem zabrałem jedną sztukę do plecaka. Dziwne bo gdy wyjeżdżałem z Warszawy było strasznie ciepło.
Chciałem się zarejestrować. Pieszo skierowałem się w kierunku skansenu. Niestety gdy byłem przed wejściem trzech panów w wielkim czarnym SUVie zatrzymało się i poinformowało mnie, że biuro będzie czynne jutro od godziny 6.3o.
Wróciłem do obozu, prze parkowałem samochód i zacząłem ustawiać namiot. Było strasznie ciemno i okropnie zimno. Po otwarciu torby z namiotem przeżyłem szok. W środku nie było śledzi. Zdenerwowany zacząłem zastanawiać się czy namiot utrzyma się bez zakotwienia. Napompowałem konstrukcję. Zajrzałem do środka i tutaj lekko się zdziwiłem w środku była czołówka której nie mogłem znaleźć od kilku miesięcy. Pod względem stateczności też było nie najgorzej. Nie wiało więc stwierdziłem, że idzie wytrzymać i wtedy jeszcze raz zajrzałem do torby a tam cud, znikąd śledzie się pojawiły w torbie. Super, mogłem normalnie postawić namiot.
Do namiotu jak do sali gimnastycznej zabrałem materac, jedną torbę i dwa plecaki. Najpierw musiałem nadmuchać materac. Normalnie to około 50 wdechów, tym razem musiałem dmuchnąć ze 100 razy. Potem zjadłem kolację. Kanapki Bogusi okazały się dużo lepsze niż się spodziewałem. Zawiodłem się nieco na bułce z serem, była sucha i zapychająca. Herbata jak prawie zawsze mnie nie zawiodła, gorąca i bardzo smaczna. Po posiłku i przejrzeniu wiadomości zacząłem przygotowywać się do spania. Polacy przegrali pierwszy mech w eliminacjach do mistrzostw Europy za Słowenią. Wstyd ale ja od początku nie wierzę w tego trenera i jego drużynę. Na zewnątrz i wewnątrz namiotu było zimno, nawet bardzo. Pomimo to nie złamałem moich dwóch podstawowych zasad: zdjąłem skarpety i rozpiąłem śpiwór.
Gorzej było z ubraniem, w zasadzie nie miałem bluzki z długimi rękawami. Musiałem założyć bluzkę rowerową. Koc zamiast na materac położyłem na śpiwór. Gdy się położyłem było nie najgorzej, było mi tylko zimno w łysą głowę. Niestety miałem tylko czapkę z daszkiem, więc ją założyłem daszkiem do tyłu.
Zasnąłem szybko. Starłem się tylko ograniczyć moje ruchu. Jak pamiętam w czasie całego snu wykonałem tyko dwie zmiany pozycji, z pleców obruciłem się na brzuch a potem z brzucha na lewy bok. Wszystko robiłem na tyle delikatnie, że nie naruszyłem delikatnej struktury przykrycia. Szkoda,  tylko że nie zabrałem ciepłego śpiwora ale kto mógł się spodziewać takiej anomalii termicznej.
Rano jak wstałem to jeden z zawodników powiedział, że na jego rowerowym liczniku o godzinie 4 temperatura wynosiła 2,9 stopnia Celsjusza.
Wstałem lekko po godzinie 6.30. Zacząłem od śniadania. Śniadania jak kolacja było super, tym razem zrezygnowałem z bułki z serem. Po śniadaniu wybrałem się do biura zawodów. Bez problemu się zarejestrowałem. Przy okazji skorzystałem z kibelka. Było cywilizowanie. Gdy wróciłem na pole namiotowe, zdemontowałem namiot i zacząłem przygotowywać się do zawodów. Z pełną obawą zmierzyłem długość łańcucha, bałem się, że tuż przed zawodami będę musiał go zmienić. Byłem przygotowany ale nie zaszła taka potrzeba. Ograniczyłem się tylko do nasmarowania łańcucha.
Start przesunięty został na godzinę 8.4o. Dostaliśmy fajną wielką mapę, ze dwa połączone formaty A3+.
Na mapie było 24PK. Już na początku założyłem, że nie zaliczę wszystkich punktów. Pierwszy PK pominąłem już na samym początku był za bardzo oddalony od pozostałych. Pozostałe zaliczałem jak po sznurku. Nie miałem większych problemów ze znajdywaniem kolejnych PK. Trochę dłużej niż planowałem szukałem bufetu, dwa razy źle skręciłem. W końcu po namowie jednego z zawodników skręciłem we właściwą drogę. Miałem szczęście też na mokrej łące. Teoretycznie prowadziła przez niego droga ale jak wyszedłem z lasu zobaczyłem całe tabuny rowerzystów prowadzących rowery w różne strony. Pojechałem w ich kierunku. Po kilkuset metrach spotkałem wracającego zawodnika, który powiedział, że bagno jest nie do przejścia. Nie zastanowiłem się długo, wróciłem. To zrobiłem dobrze ale potem objazd wybrałem chyba w nie właściwym kierunku. Bałem się nowej autostrady. Niesłusznie bo najprawdopodobniej po obu stronach były drogi lokalne. Nie dość, że przy autostradzie droga była krótsza to dodatkowo można było zaliczyć dodatkowy PK.
Do dwóch PK jechałem na azymut. W pierwszym przypadku była nie zaznaczona na drodze mapa, która dorze mnie wyprowadziła. W drugim przypadku było gorzej. Na mapie była wrysowana główna droga leśna prowadząca z północy na południe, moim zadaniem było na nią wjechać. Niestety błędnie skręciłem za bardzo na zachód i po czterech kilometrach musiałem wykoncypować gdzie właściwie dojechałem. Szczęśliwie znalazłem się na skrzyżowaniu drogi z małą rzeczką co pozwoliło mi znaleźć się na mapie. Pomimo, że musiałem pokonać jeszcze kilka pagórków i jeden wąwóz szczęśliwie dotarłem do PK. Byłem wtedy bardzo zmęczony ale jakoś się pozbierałem.
Najciężej było zaliczyć górkę koło jeziorka. Najpierw musiałem zjechać z 50m w dół leśnymi drogami by zaliczyć PK na brzegu jeziora. Potem była wspinaczka, Dość ciężka bo rower wcale nie pomagał. Ale potem zjazd był całkiem fajny, z górki pod górkę tak kilka razy.
Końcówka ułożyła mi się całkiem fajnie. Najpierw zaliczyłem PK w lesie a potem trzy PK u źródeł Drwęcy.
Miałem wtedy zaliczonych 22PK, 8km do mety i około 60 minut czasu. 24PK nie był daleko ale na mapie nie było widać żadnej drogi dojazdowej. W rzeczywistości w jego kierunku prowadziła szeroka autostrada. Powinienem przynajmniej spróbować jego zaliczyć. Zatrzymałem się na skrzyżowaniu i długo myślałem. Ale się poddałem, z pomiarów wyszło mi około 14km i odszukanie PK w jedną godzinę. Było to obarczone ryzykiem ale powinienem przynajmniej spróbować. Nie spróbowałem i będę tego długo żałował. Zobaczę na google czy były drogi. Dopiero teraz dostrzegłem na mapie tą leśną autostradę. Była bardzo krótka a dodatkowo na zgięciu mapy i pewnie dlatego zobaczyłem ją tak późno.
Ludzie na trasie. W zasadzie nie miałem żadnych ciekawych spotkań tym razem na trasie. Największe wrażenie zrobiła na mnie dziewczyna spotkana przed najtrudniejszym punktem kontrolnym. Była strasznie zaoferowana, że wracała z górki na którą ja właśnie miałem wjeżdżać a tak właściwie wprowadzać rower. Spotkałem też Pawła B., który potwierdził moje przypuszczenia jak dalej jechać na PK przy złamanym drzewie. Na początku kilkakrotnie spotkałem gościa z którym się kilkukrotnie mijałem. To on powiedział mi że przez to bagno to raczej się nie przejedzie.
Na metę przyjechałem dobre pół godziny przed końcem trasy. W ciągu 8 i pół godziny przejechałem około 95km. Zaliczyłem 22 z 24PK.
Do domu wyjechałem lekko po godzinie 18. Daleko nie miałem ale jak zawsze wcale się nie spieszyłem.


niedziela, 8 września 2019, Obywatelska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz