czwartek, 15 sierpnia 2013

Gołdap, Mazovia, 15 sierpnia 2013

...   czyli pierwszy dzień triptyku Mazurskiego.

Pod wieloma wzgledami był to nietypowy wyścig. Po pierwsze w naszej drużynie zabrakło Filipa, który nieszczęśliwie w tym samym okresie miał swój obóz piłkarski. Po drugie na wyscig pojechaliśmy prosto z ośrodka wypoczynkowego DeSilva koło Mikołajek. Po trzecie zawody odbyły się w mieście pod samą granicą rosyjską, chyba w miejscowości najbardziej oddalonej od Warszawy.
Jak już wcześniej napisałem kilka ostatnich dni spędziliśmy w ośrodku na Mazurach. Niestety zarcie było tutaj nie tylko nie limitowane ale i wyjątkowo dobre w efekcie czego zapewne na starcie wszyscy ważyliśmy kilka kilogramów więcej. Na pewno odbiło się to na naszych wynikach.
Z ośrodka wyjechaliśmy o godzinie 8:30, zaraz po śniadaniu. Droga nie była długa ale jak to na Mazurach wyjątkowo kręta. Na miejscu byliśmy koło godziny 10:20. Mieliśmy wystarczająco dużo czasu na przygotowanie do startu. Wbrew naszym obawom na start stawiło się wyjątkowo dużo osób. Wydawało się, że wszyscy nasi bezpośredni rywale byli na starcie. Pogoda była iście rowerowa, może jedynie silny wiatr był niepotrzebny. Całe szczęście, że było cieplej niż według prognozy ale deszczyk pojawił się w trakcie wyścigu zgodnie z prognozą.
Ja startowałem z sektora 7. Akurat u mnie zbyt dużo zawodników nie było. MEGA zgodnie z informacją miało mieć 52km. Wystartowałem całkiem dobrze. W koncu rower jechał bezproblemowo za wyjątkiem dziwnego trzeszczenia podczas gwałtowniejszych ruchów ale po pewnym czasie przestałem zwracać na to uwagę. Zgodnie z zapowiedzią Zamany pierwsze 10km miało prowadzić po szerokich szutrowych drogach i tak naprawdę było. Szkoda tylko, że następne 40km prowadziła po takich samych drogach z kilkoma przerywnikami. Z mojego sektora startował też pan Irek. Super gość, pomimo nie zabardzo sprzyjających warunków fizycznych kręci rowerem coraz lepiej. Do 10km jechałem w grupie razem z nim. Dziwiłem się nawet, że jest w stanie wytrzymać tak długo tak szybkie tempo. W pewnym momencie pan Irek zapytał mnie nawet jaki dystans jadę. Odpowiedziałem mu, że MEGA. Sam byłem pewny, że pan Irek jak zawsze pojedzie FITa. Zapytałem tylko dla grzecznoiści. Zdziwiłem się bardzo jak usłyszałem, że dzisiaj to jedzie MEGA. Jeszcze większe było moje zdziwienie gdy koło 10km pan Irek dołaczył do mijającego nasz pociągu. Ja niestety nie byłem w stanie utrzymać jego tempa i zostałem z tyłu. W ogóle pierwsze 20km jechało mi się ciężko. Patrzyłem na licznik i cieszyłem się gdy mijałem 1/10, 1/4, 1/3 dystansu. Dziwiłem się, że następnym ułamkiem po 2/6 jest połowa. Gdy w pewnym momeńcie zjechaliśmy z drogi szutrowej w polną leśną drogę z fajnym poniemieckim wiaduktem kolejowym, przez chwilę nawet myślałem, że przejeżdżamy przez Stańczyki, zacząłem rozmyślać o barszczu kogoś tam i jego wpływie na tyczących trasę maratonów. Doszedłem do wniosku, że Zamana powienien przejść szkolonie w temacie tego zielska, identyfikować go na trasie, usuwać w niebezpiecznych miejscach i zgłaszać siedliska celem wyplenienia. Byłem chyba dumny z tego co wymyśliłem bo gdzieś od połowy zaczeło mi się jechać znacznie lepiej. Cały czas jechałem zupełnie sam. Przez kolejne 10km jechałem stosunkowo szybko i sprawiało mi to naprawdę wielką przyjemność. Niestety gdzieś koło 36km pędząc przez las wystraszyłe się wąskiej przeprawy pomiezy kałużami i chcąc zwolnić wywaliłem się w błoto. Nic się nie stało ale oprócz 2 minut straciłem trochę mojego entuzjazmu. Przed sobą w różnej odległości widziałem innych zawodników ale byli oni dla mnie jak jawa, która p[o pewnym czasie znikała. Nurtowało mnie jeszcze pytanie, kiedy będzie ta słynna góra, pod którą mieliśmy podjechać. Zdziwiałem się, że po przejechaniu odcinka bez FITowego, żadnej góry nie zdobyłem. Po ponownym wjechaniu na trasę FITa zacząłem mijać pierwszych zawodników a właściwie  dzielne zawodniczki, który postanowiły się sprawdzić na trasie FITa. Jeszcze noie wiedziały, że wszystko co najgorsze jest przed nimi. Wyprzediłem tak ze cztery zawodniczki, jedna o zupełnie siwych włosach była nawet bardzo rozmowana, próbowała nawiązać ze mną kontakt ale za wolno jechała bym mógł z nią porozmawiać. Od razu pomyślałem o włosach Bogusi, ciekawe czy Bogusia zobaczyła tą panię. Odcinek bezpośrednio z FITem był wyjątkowo ciekawy. Najpierw kilka ciężkich technicznie zjazdów i podjazdów, raz nawet musiałem prowadzić rower a potem stosunko ciężki podjazd pod górę, człe szczęście, że po betonowej dróżce. Uddało mi się zdobyć górę bez schodzenia z roweru ale lekko nie było. Jeszcze cięższy był zjazd bo prowadził poprostu po zjezdzie narciarskim. Nie rozpedzałem się za bardzo, cały czas używałem tylnego hamulca, rower miałem pod pełną kontrolą. Na dole stoku dogoniłem zawodnika, chyba usuwał jakiś problem z rowerem. Zdziwiłem się jeszcze bardziej gdy przyjżałem mu się dokładniej, był to GRZEGORCZUK jedna z kilku osób, które identyfikuje i porównuje swoje wyniki. Przybyły mi nowe siły. Stwierdziłem, że na 12km przed metą śmiało mogę rozpocząć finisz. Trasa była prosta, jechałem szybko a za mną podążał GREGORCZUK. W chwili mojej słabości dał mi nawet dobrą zmianę zaczynając ją od słów "dalek, dalej. Kilka minut za nim pozwoliło mi nabrać siły. Ponownie wyszedłem na prowadzenie. Tym razem on nie wytrzymał a ja miałem na celu człowieka w niebieskiej koszulce. Od kilku kilometrów cały czas jechał przede mną. Wydawało mi się, że za chwilę go dogonię ale się myliłem wyprzedziłem kilku innych zawodników a gość w niebieskiej koszulce cały czas jechał przede mną. Kiedy licznik wskazywał 51km minąłem pana Irka. Z radością krzyknąłem do niego "udało się" ale zauwałyłem, że zrobiłem to chyba trochę w nienajlepszym momencie bo pan Irek przechodził właśnie kryzys a tak naprawdę do mety było jeszcze ciężkich 10km bo organizator po prostu się pomylił. Ostatnie kilometry były naprawdę fajne, dużo fajniejsze niż cała trasa. Kręte leśne, pagórkowate dukty dały mi ostro w kość. Pocieszałem się, że tym co mijałem było jeszcze ciężej. Właśnie tutaj w lesie dopadłem gościa w niebieskiej koszulce. Najpierw dojechałem do niego a potem po prostu go wyprzedziłem. Musiał być strasznie zmęczony bo nawet nie próbował za mną jechać. Dziwiłem się bardzo, że mijanym kilometrom na liczniku. Miało byc 52 a tu 55,56...  a mety nie było widać. Myślałem, że czerwone znakli HOBBY doprawadzą mnie szybko do mety a tu nic z tego. Muszę przyznać, że trochę osłabłem. Bardzo nie chciałem zobaczyć znaku z napisem "5km". Kilometr prze metą usłyszałem za pleców pytanie " a ile km wskazuje twój licznik" co znaczyło,  że takie same katusze przeżywał mój bezpośredni rywal. Zdziwiłem się potem trochę gdy okazało się, że był to GRZEGORCZUK. Finiszowaliśmy razem, wyprzedził mnie ja nawet nie miałem siły z nim walczyć.
Na mecie czekali na mnie wszyscy. Niestety ani Osakar ani Martyna sukcesu nie odnieśli. Oskar pojecjał dobrze, był 5 i niewiele stracił do zwycięzcy. Martyka była ostatnia. Początkowo nawet z Bogusią mieliśmy do niej o to pretensje ale gdy dokładniej przyjrzałem się wynikom stwierdziłem, że nie było najgorzej może tylko niepotrzebnie kłociła się na trasie z Bogusią. Trudno następny etap już za dwa dni będziemy mogli się poprawić.
Ja też nie byłem zadowplony ze swojego rezultatu. 154 miejsce na 178 zawodników to na pewno nie jest szczyt moich możliwości. Sektor 7 to też nie miejsce z którego powinienem startować. Mam nadzieję, że po Mazurach poprawię chociaż sektor bo na pewno spadnę z 14 pozycji w M4-MEGA.

Mikołajli, 16 sierpnia 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz