poniedziałek, 15 lipca 2013

Nałęczów, 14 lipiec 2014, Mazovia

......  czyli moje 48 urodziny na rowerze.

Dzień rozpocząłem o godzinie 5.oo w naszym namiocie na polu namiotowym w Puławach. Obudziłem się i za bardzo nie mogłem spać. Razem z Bogusią poszliśmy do łazienki. Potem na telefonie poprzegladałem sobie internet. Potwierdziłem swoje oczekiwania, niestety nie awansowałem powiem więcej spadłem do sektora siódmego. O godzinie 6 poszedłem się wykąpać. Muszę jeszcze raz napisać. W Puławach jest fantastyczne pole namiotowe. Wszystko jest czyste i ładne. Woda ciepła bez problemu. Szczęście uśmiechnęło się do mnie bo pod prysznicami znalazłem nie wykorzystane mydło, z którego skorzystałem. Bogusia zabrała wiele rzeczy na nasz wyjazd ale o mydle zapomniała. Razem ze mną pod prysznicami była mała żabka. Chciałem nawet wyprowadzić ja na zewnątrz ale ona sprytnie wskoczyła za kaloryfer i tyle ją widziałem. W namiocie naszym wszystko było OK. Dzieci spali razem w sypialni po prawej, pomimo całonocnych opadów w środku było sucho. Ja po wykopaniu się położyłem się jeszcze do naszego łóżeczka i razem ze wszystkimi obudziłem się lekko przed godziną 8.
Mieliśmy mało czasu. Co prawda do Nałęczowa nie jest daleko, 30 minut samochodem ale mieliśmy jeszcze dużo do zrobienia. Plany trochę krzyżowały nam zmienne opady deszczu. Deszcz trochę padał i trochę nie padał. Mieliśmy trochę szczęścia bo akurat podczas składania namiotu była przerwa a jego złożenie okazała się mniej skomplikowaną operacją niż się spodziewaliśmy.
Przed godziną 10 wyjechaliśmy do Nałęczowa. Droga była kręta ale krótka. W Nałęczowie spotkały nas dwie niespodzianki. Po pierwsze nie było gdzie zaparkować pojazdu. Długo szukaliśmy aż w końcu stanęliśmy na płatnym parkingu całkiem blisko startu. Drugą niespodzianką był deszcz, który lunął pełną parę jak siedzieliśmy jeszcze w samochodzie. Przez blisko 10 minut lało bez żadnych ograniczeń. Całe szczęście, że przestało na tyle wcześnie przed startem, że zdążyłem przygotować siebie, dzieci i rowery. Ale było ciężko. Najgorsze, że zapomniałem na polu campingowym skorzystać z toalety i w Nałęczowie było to moim priorytetem. Zaraz po skompletowaniu sprzętu i rozstrzygnięciu dylematu czy założyć kurtkę czy nie wsiadłem na rower w poszukiwaniu toalet. Miałem pecha. Dzień wcześniej zmieniłem ustawienie bloków w butach SIDI. Szukam optymalnego ustawienia. Niestety chyba właśnie znalazłem. Buty idealnie zespoiły się z pedałami jak tylko wsiadłem na swojego EPICA. Byłem zachwycony. Niestety skończyło się to tragicznie. Przy przejeżdżaniu przez taśmę wyznaczającą sektory, nie zdążyłem rozpoić pedałów z butami i na oczach wielu osób wywaliłem się na lewą stronę tak mocno, że aż kierownica zmieniła kierunek. Potłukłem sobie łokieć o lewe kolano. Leżąc miałem problem z wypięciem buta tak duży, ze aż Bogusia musiała mi pomóc. Najgorsze jednak było to, że godzina startu zbliżała się szybko a ja nie byłem nawet w stanie zlokalizować kibli. Były oczywiście na drugim końcu. Filip pomógł mi w ich odszukaniu. Całe szczęście, że nie było kolejki. Trzy minuty przed startem rozpocząłem poszukiwanie swojego sektora. Znalazłem przed 11.
Mój sektor nie był zbyt liczny. Jak zawsze wystartowałem jako jeden z ostatnich. Deszcz chyba padał ale niewielki, zresztą nie miało to już dla mnie większego znaczenia i tak wszystko wokół było kompletnie mokro. Początek był łatwy, pierwsza selekcją był podjazd po trylince na górkę. Na szczycie poczułem, że żyję. Potem rozpoczął się prawdziwy mountain biking. Uplastycznione lessy tworzyły lodowisko. Kałuże wody były głębokie. Martwiłem się bardzo o Martynkę bo wiedziałem, że za chwilę po tej samej trasie będzie jechała ona. Ja jechałem bardzo ostrożnie. Szczególnie wolno jechałem na zjazdach, nie spotkałem nikogo by wolniej ode mnie je pokonywał ale ZAMANA powiedział "uważajcie na zjazdach". Pierwszy i ostatni raz upadłem jeszcze na odcinku "Hobby". Jak zawsze nie dobrałem prędkości i przeszkody jaką miałem pokonać a pedały miałem zapięte. Błoto było miękkie. Nie miałem żadnego problemu z wyborem trasy. W dniu swoich urodzin chciałem dać z siebie wszystko. Szybciej pojechał bym GIGA niż zaliczył FITa tego dnia. Oczywiście wybrałem MAGA. Oprócz zaliczenia trasy moim celem było miejsce w pierwszej 200. Do tej pory tylko raz udało mi się być w pierwszej 200 a było to w Bydgoszczy tego roku. Gdzieś koło 20km juz po rozjeździe zablokowała mi się przednia przerzutka. Nie byłem w stanie rzucić na małe koło. Pod pierwszy przejazd musiałem podprowadzić rower bo nie szło go pokonać na dużym przednim kole. Drugą górkę podjechałem ale wysiłek jaki w to włożyłem był ogromny. Potem do Kazimierza Dolnego nie było już problemów, jechałem na dużym kole. Czułem tylko, że hamulce działają coraz gorzej. Kompletnie zabłocony wjechałem do Kazimierze.  Kolejna próba przywrócenia małego koła w przedniej przerzutce się udała. Super bardzo chciałem podjechać pod górę Zamkową w Kazimierzu. Los mi to umożliwił. Dzięki kibicom przeżyłem tutaj kolejną wspaniałą chwilę mojego życia. Podobną jak na mecie mojego pierwszego maratonu w Pomiechówku kiedy cała moja rodzina i nie tylko oklaskiwała mnie jak wjeżdżam na metę. W Kazimierzu tłum ludzi klaskał dla kolejnych zawodników walczących z górą, brukiem i swoimi słabościami. Wiedziałem, ze jest to tylko 5 minut wspinaczki. Wiedziałem, że będzie ciężko ale wiedziałem też, ze w dzień swoich urodzin na oczach tych ludzi muszę to zrobić. Wjeżdżało mi się bardzo dobrze, wyprzedziłem na tej górce dwóch rywali. Chwilę słabości przeżywałem tylko za jednym z ostatnich zakrętów kiedy widziałem, że góra dalej się wznosi. Ale dojechałem i chwile spędzone na rowerze w Kazimierzu pozostaną mi na zawsze. Dla tego momentu należało przejechać MEGĘ w Nałęczowie 14 lipca 2013.
Myślałem, że po Kzimierzu droga będzie łatwiejsza. Zapowiadały to nawet pierwsze kilometry. Szeroka szutrowa droga i jazda z prędkością 30km/h w deszczu dobrze wróżyły. Potem trochę asfaltu. Niestety nic wiecznie trwać nie może. Najpierw pojawiły się górki. Trochę większe i trochę mniejsze. Na asfalcie i na gruncie rodzinnym. Były to chyba moje najlepsze kilometry. Znajdowałem się w gronie takich zawodników, że czasami byłem jedynym, który pod te górki podjeżdżał. Wyprzedziłem kilku zawodników. Niestety z wolna odcinki bardzo błotne zaczęły dominować trasę. Początkowo dzielnie jechałem po tej mazi. Doganiałem kolejnych zawodników, sam natomiast byłem mijany przez GIGowców, którym wydaje się że nic nie przeszkadzało. Niestety jazda w takim błocie wymaga dużej wytrzymałości. Moja skończyła się po kilku kilometrach taplania w błocie. Katorgą były ostatnie metry. Lekkie podejście sprawiało, że prawie wszyscy tutaj prowadzili rowery. Nie wiem co jest z tym lessem ale ogólnie obowiązuje zasada, że less lepi się szczególnie mocno do koła kiedy rower się prowadzi. Doświadczyłem tego na tych ostatnich metrach. Pchany prze ze mnie rower ważył więcej niż 30kg. Oba koła się blokowały. Patrząc na konkurentów przypominałem sobie filmik "Golgota kobiet", tam sytuacja była podobna. Całe szczęście, że po dojściu do twardej nawierzchni jakiś rolnik podłączył się do hydrantu i chętnym płukał koła. Ale nawet na nim stopień zabłocnenia mojego roweru zrobił na nim wrażenie.  Po tym już była tylko końcówka. Starałem się dogonić jednego zawodnika ale nie wyszło. Nie tylko mi zostało trochę siły na finisz.
Na mecie przeżyłem chwilę niepewności. Pomimo, że nie padało nikogo z mojej rodziny nie było. Nikt na mnie nie czekał. Przeszły mi przez głowę różne czarne myśli. Całe szczęście, że po chwili usłyszałem z dala okrzyk "Andrzej" a w miejscu z którego się on wydobywał zobaczyłem całą czwórkę. Wszyscy byli w znakomitych humorach. Filip był chyba bardziej ubłocony ode mnie. Dowiedziałem się, że na 25km złapał gumę i ostatnie 10km prowadził rower do mety. Mety nie przekroczył. Martyna jechała dzielnie. O dziwo większość swojego dystansu przejechała a jazda po błocie sprawiała jej przyjemność. Ale najlepiej spisał się Oskar. Prawie cały dystans przejechał na rowerze, zajął 3 miejsce i zdobył aż 94pkt. Szacun synu, przechodzisz samego siebie. Oby tak dalej.
Na tym mogę śmiało zakończyć opis tego wyścigu. Na pewno będzie to jeden z takich, który pamiętać będę długo a wjazd na górę Zamkową będę pamiętał zapewne do końca mojego życia.
Warto było nawet jeżeli teraz będę musiał wymienić cały rower.
Dodam tylko, że w ogólnej klasyfikacji MEGA zająłem 98 miejsce, najlepsze w mojej historii startów w MAZOVII.


Janki, 15 lipiec 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz