niedziela, 20 stycznia 2013

19 styczeń 2013, Warszawa-Stegny, Triathlon Zimowy

...  czyli impreza hardcorowa.

Był to mój pierwszy start w tym roku. Niestety impreza w Makowie Mazowieckim została odwołana.
Byłem pełen obaw przed startem. Organizatorzy postanowili dwukrotnie przedłużyć bieg. Do przebiegnięcia było 4km, zamiast 2km jak w roku 2012. Na łyżwach do pokonania było 2km i 12km na rowerze. Ja nie pamiętam kiedy przebiegłem taki dystans. Nawet jak teraz czasami trenuje to w kilku kawałkach nigdy nie przebiegłem więcej niż 3km. No, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Tak stresowałem się tym biegiem, że nie zwracałem uwagi na pogodę a tu akurat atak zimy, temperatura poniżej minus 5 stopni i ciągle padający śnieg.
Ale zacznijmy od początku. W piątek po południu przyjechałem z Poznania. Niestety na triathlon nie mogłem zabrać mojego Speca, gdyż w ramach gwarancji naprawiany był w tym czasie brain. Musiałem skorzystać z Kony, którą przez cały ostatni sezon jeździła Bogusia. W piątek sprawdziłem tylko, czy nie ma problemów z oponami i postanowiłem że wszystkie zmiany w rowerze wykonam w sobotę rano. Miałem trochę czasu bo start triathlonu planowany był na godzinę 12:30. W Konie musiałem tylko wymienić pedały (kupiłem nowe do Speca), zdjąć mocowanie do butelki, zamocować torebkę z pierwszą rowerową pomocą i lekko go podczyścić. Zajęło mi to niespełna godzinę. Drugą godzinę się ubierałem. Około godziny 10:30 wyjechałem z domu razem z Oskarem, którego zawiozłem na sparing do klubu, potem pojechałem bezpośrednio na Stegny. Na zewnątrz prawdziwa śnieżyca, droga była jak ślizgawka. Lekko po 11 dotarłem na miejsce, kupiłem bilet parkingowy i jak rok wcześniej zaparkowałem daleko od linii startu razem z amatorami nart i snowbordu bo akurat w tym samym czasie była giełda narciarska. Najpierw wybrałem się do rejestracji. Zaprałem aparat by zrobić kilka zdjęć. Szło się ciężko. Wiało, padało i było ślisko. Rejestracja przebiegła bezproblemowo. Zrobiłem z 10 zdjęć i z zimna siadła mi bateria w aparacie, nie miałem zapasu więc fotografowanie się skończyło. Wróciłem do samochodu z numerem 60 i zacząłem się zastanawiać jak się dalej się organizować. Niestety Bogusia nie przyjechała ze mną chociaż tak bardzo chciałem, była mi teraz potrzebna. Co prawda obiecała przyjechać później ale stwierdziłem, że to jest bez sensu i zadzwoniłem do niej by dała sobie spokój. Jest ślisko a tak naprawdę to potrzebna jest mi teraz. Zostałem sam. Najpierw zdjąłem rower i napompowałem koła. Następnie zaprowadziłem go na linię startu. Ustawiłem swój rower jako jeden z pierwszych. Wróciłem do samochodu. Zdjąłem spodnie (pod spodem miałem dres startowy) założyłem moje pierwsze rowerowe majtki- bordowe, pasowały do góry, która była czerwona. Numer przypiąłem już wcześniej, dla pewności użyłem do tego 8 agrafek. Zabrałem torbę z butami biegowymi, rowerowymi i łyżwami. Nie zapomniałem o numerku na żarcie. Numerek wraz z kluczem do samochodu schowałem w jedynej kieszeni jaką miałem. Ubrany w kurtkę ruszyłem na start. Wydawało mi się, że jest jeszcze chłodniej. Na linii startu spiker ogłosił, że start zostanie przesunięty o 15min. Z torbą poszedłem do budynku, skorzystałem z toalety, napiłem się gorącej herbaty i ponownie ruszyłem na start. W strefie zmian zdjąłem kurtkę i założyłem buty biegowe, kurtkę schowałem do torby, ledwo co wlazła za rok powinienem wykombinować większą torbę. 10 minut przed rozpoczęciem byłem na linii startu. Trochę pobiegałem, trochę poskakałem, próbowałem się nawet rozciągać, zrezygnowałem z wywiadu dla jakiegoś radia chociaż nawet przygotowałem sobie tekst do wygłoszenia " przyjechałem tutaj wygrać ......... wygrać przede wszystkim z sobą".   W momencie kiedy było rozpoczęte odliczanie stałem już z panem Ryszardem na szarym końcu stawki 100 zawodników, którzy zdecydowali się na start w tych koszmarnych warunkach pogodowych. Padało i wiało chyba jeszcze bardziej niż na początku, temperatura zdecydowanie poniżej minus 5.
Dwie pętle po 2km przede mną. Biegłem wolno. Już na początku wyprzedziłem kilku zawodników, naprawdę kilku, moje tempo nie było szalone, moim celem było przebiegnięcie bez przerwy tych 4 kilometrów. Wszyscy biegli wężykiem. Wężyk był coraz dłuższy. Na dystansie wyprzedziłem jeszcze kilku zawodników, tych co biegli bardzo wolno i nie utrzymywali tempa sąsiada. Na koniec sam prowadziłem grupkę zawodników próbując dogonić grupkę przede mną. Nie udało się, nie udało się dogonić ale udało mi się przebiec 4 kilometry bez przerwy w śniegu i na lodzie. Będą ze mnie jeszcze ludzie, nieważne, że przybiegłem na linie zmian jako jeden z ostatnich. Zmiany obuwia i łyżwy to jest to nad czym muszę popracować. Nie spieszyłem się. Pomimo, że łyżwy zakładałem długo i dokładnie i tak założyłem za luźno całe szczęście, żę nie przyszedł mi pomysł ich poprawy. Na łyżwach jechałem wolno i dokładnie, momentami odpoczywałem, przez te wolne tempo nawet się raz wywróciłem, nic się nie stało ale kilka sekund straciłem. Gdy zjeżdżałem z lodu niewielu zawodników na nim jeszcze było.
Następna zmiana obuwia. Następna wpadka. Straciłem kilka sekund na rozpinanie buta kolarskiego. Powinienem to zrobić przed startem. Kask założyłem przy rowerze. Ruszyłem na trasę. Początek był ciężki. Ślisko jak diabeł, pod śniegiem lód, pokonanie zakrętu stanowiło nie lada problem. Rower wbrew moim obawom sprawował się bez zarzutu. Przód ustawiłem na środkowym biegu, tył czasami nawet przerzucałem w zakresie trzech biegów. Na początku próbowałem mijać zawodników jak leci. Niestety była to błędna filozofia, każde zjechanie z głównej ścieżki kończyło się w najlepszym przypadku zatrzymaniem i poważnym zwolnieniem. Po pierwszym okrążeniu postanowiłem jechać główną ścieżką a wyprzedzać jedynie na dwóch skrajnych prostych gdzie była to w miarę bezpieczne jeżeli może być cokolwiek bezpieczne na rowerze jadącym z prędkością 20km/h po lodzie zakrytym przez śnieg. I tutaj przypomniał mi się upadek jaki zanotowałem jako 15 latek w Liwie. Było to chyba w czasie Wielkanocy. Mroźny poranek po opadach deszczu. Rozpędzony na drodze wjechałem na śliski chodnik przy sklepie. Tak mocno upadłem, że niemal straciłem przytomność, przez ponad pół godziny dochodziłem do siebie. Tutaj nic takiego się nie stało. Kilka razy podpierałem się nogami, szczególnie na zakrętach, raz upadł na mnie jeden z zawodników, którego wyprzedzałem. Przy okazji chciałbym podziękować kilku zawodnikom, którzy poświęcili swój rezultat i sami zjechali z głównego traktu. Dojechałem do mety po 75 minutach walki z sobą i siłami natury. Nie byłem zmęczony, nie był to kres moich możliwości. Pozytywem była dla mnie informacja, że wyprzedziłem w tym roku Szymona Bregiera, rówieśnika Oskara, bo ostatnio nie zawsze mi się to udawało.
Spakowałem się, skonsumowałem kaszankę z keczupem, jedna z dwóch była strasznie spalona powinienem wybrać kiełbasę. Poczekałem trochę na wyniki ale się ich nie doczekałem, spakowałem rower, wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu.


+ przebiegłem 4 kilometry bez przerwy

- brak wyników na mecie
- spalona kaszanka
- zajęte miejsce, spodziewałem się, że będzie lepiej

co powinienem poprawić:
- więcej i szybciej biegać- powinienem wystartować w innych krótkich imprezach biegowych
- poćwiczyć zmianę obuwia i w przyszłości nie traktować zmiany obuwia jako przerwę i odpoczynek
- jazda na łyżwach- chyba jestem za duży by nauczyć się na nich szybciej jeździć ale może




   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz